Życie za okupacji
Zygmunt Janicki

W styczniu 1941 roku w biednej rodzinie przychodzi na świat mała Mania…

Posłuchajcie prawdy Sąsiedzi, i źli, i dobrzy.
Posłuchajcie prawdy Koledzy i Znajomi nasi,
Posłuchaj prawdy Rodzino nasza…
Jak ciężkie było życie za Hitlera – tego diabła Judasza.

Mama i tata w dniu ślubu

Mama nasza codziennie w pole iść musiała
i tam, na chleb dla dzieci, ciężko harowała.
Gdy przyszła do domu bardzo spracowana
W domu znów obrządek, z inwentarzem, i z dziećmi,
Prawie do samego rana.
Tak dla dzieci pracowała nasza kochana Mama.

Był to okres ciężki, pełen hitlerowskiej buty.
Któregoś dnia 1942 r. jako zakładnika
Do więzienia zabrali naszą kochaną Matkę z jej własnej chałupy.
Pozostało dzieci czworo maleńkich i drobnych,
Zimą wciąż zmarzniętych i bardzo często głodnych.
W domu pozostał, o słabym zdrowiu,
Ojciec nasz kochany,
który po wojnie 1920 roku leczył swoje rany.
Rany były groźne, wciąż się odnawiały
I pracować na roli mu nie pozwalały.
Dwa razy do roku cierpiał swą katuszę
By cierpieniom ulżyć,
Gotów był nieraz diabłom oddać swoją duszę.
Pieniędzy na leczenie Rodzice nie mieli
Bo lekarze za operację cały ich majątek wziąć chcieli.
W domu, w tej biednej rodzinie nigdy pieniędzy nie było,
Bo w 1931 roku, w pożarze, wszystko się spaliło.
(W 1939 roku wojna z Hitlerem jeszcze poprawiła
I tak rodzina Janickich bardzo ubogo żyła.)
Gdy matka Zygmunta, Heńka, Tadka i Mani
W hitlerowskim więzieniu przebywa,
W domu rozpacz bierze i biedy przybywa.
Chory nasz Ojciec w polu koniem orze,
Jak on – biedny, cierpiący, z ranami na nogach
Się nie daje… – mój Ty mocny Boże.
Po ciężkiej harówce w polu, na roli,
Gdy przyszedł do domu, patrząc na dzieci
Drobne, bez matki, nie tylko ręce od pracy,
Nogi od ran, lecz również i serce go boli.
Gdy późnym wieczorem, po skończonym obrządku
Przyszedł do mieszkania i udawał, że wszystko jest w porządku,
Zygmunta i Heńka o zdrowie dzieci młodszych pyta,
Czy nie są głodne, czy się dobrze czują,
Czy to skromne jedzenie dobrze im smakuje.
Zygmunt, z rodzeństwa najstarszy, siostrzyczkę
Maleńką na ręce bierze i przy Ojcu siada
I całodzienne przeżycia Kochanemu Ojcu opowiada:
„Heniek dzisiaj dobrze napasł krowy, więcej mleka dały,
Ugotowałem kaszki na mleku dzieciom,
Żeby nie były głodne i żeby nie płakały.
Świnkom po cichu też żarcie podałem,
(Żeby tylko ta hitlerowska świnia się o tym nie dowiedziała,
Bo by nas wszystkich za te świnki wymordowała).”
Gdy tak Zygmunt opowiada, podszedł Tadzio
I na kolanach u Ojca siada.
Heniek siedzi na łóżku i słucha
Jak Ojciec Tadziowi mówi do ucha:
„Czy byłeś grzeczny? czy nie dokuczałeś?
Czy Zygmuntowi troszkę pomagałeś?”
„Pomagałem tatusiu – mówi pięcioletni Tadzio.
Pomagałem, lecz jeszcze jestem małym chłopcem…
Tatusiu, nam się przykrzy bez naszej Mamy…”
Ojciec posłuchał co mówią dzieci,
Rzucił smutnym wzrokiem dookoła
A z ócz jego wielka łza leci.
Wielka łza leci i na ziemię pada
Ojciec rękawem łzy ociera i tak nam powiada:
„Dzieci kochane, bądźcie razem, bądźcie silni,
Bo tylko w jedności jest wielka siła,
Z życia i z historii pamiętam, że
Szczera jedność – wielka siła –
Już niejednego Tyrana powaliła.
Z Hitlerem tak stanie się też,
Bo Hitler to wściekły pies.
Hitlera nienawidzą wszyscy ludzie,
Zatłuką wściekłego psa nawet w budzie.
Nadejdzie taki dzień,
Że z Hitlera pozostanie tylko cień.
Wtedy wróci moja żona, wasza Mama ukochana
i nie będzie już nigdy sama.”

Zygmunt i Mania po wojnie

I do domu z więzienia powróciła Mama,
Dzieci nasze do Boga się modliły,
O powrót Mamy do domu Boga uprosiły.
Bóg tak chciał, mamie naszej wytrwałość i siły dał,
Mama do domu z więzienia – zdrowa, choć przygnębiona – powróciła,
Wszystkich nas tym ucieszyła.
Gdy do mieszkania zrobiła pierwszy krok,
Z ócz popłynęły jej łzy jak duży groch.
Lecz łzy to były wielkiej radości!
Chwyciła Manię na ręce, przytuliła Tadzia
Do piersi. Łzy jak groch Jej ciągle spadały,
A drobne dzieci się do niej garnęły i ją obejmowały.
Oczy chusteczką wycierała, a dzieci
Coraz mocniej do siebie przyciskała i całowała.
Trzymając Manię i Tadzia na kolanach
Wyciągnęła rękę do nas mówiąc: „chodźcie
Dzieci w moje ramiona, jestem was bardzo spragniona.
Da Bóg, że nie będę już was więcej smucić…
Prosiłam Boga cały dzień i rano, i wieczór,
By mi pozwolił do domu, do męża, do kochanych dzieci wrócić.
Straszne były hitlerowskie katy i groźby.
Bóg wysłuchał moje prośby,
Bym mogła zobaczyć swego męża i dzieci swoje,
Wrócić do rodziny i przestać cierpieć hitlerowskie znoje”.
Mama w domu – wielka radość!
Nikt nie robi Mamie na złość.
Wszyscy Rodzicom pomagają,
Bo Rodziców swych kochają.

Gdy w 1942 roku w lecie, w hitlerowskim więzieniu przebywała Mama
Ojciec, sam chory, w polu pracował.
Czwórka dzieci w domu pozostała sama:
Heniek niecałe dziewięć latek miał,
Był dzielny i z krowami w lesie sobie radę dał.
Tadzio w tym czasie piąty roczek pędził
Patrząc na jego mały wzrost – wcale nie zrzędził.
Mania najmłodsza, pierwszy roczek jej minął.
Była bardzo dokuczliwa, płacząca,
Bo jej się następny ząbek wycinał.
Zygmunt najstarszy, jedenasty roczek pchał –
Ten w domu najwięcej roboty z dziećmi miał.
Ojciec ciężką robotą w polu się zajmował,
Zygmunt w domu matkę zastępował:
Prał, gotował i dziećmi się zajmował.
Dzieci kąpał, dzieci karmił,
Dzieci dobrze pilnował, żeby ich kto nie zranił.
Gdy Mama z więzienia hitlerowskiego powróciła,
Na widok dzieci zdrowych i zadbanych
Bardzo się ucieszyła.
Od tej pory, choć byliśmy w hitlerowskiej niewoli,
Gdy byliśmy razem wszyscy w swoim domu,
To i głód tak nie dokucza, i rana nie boli.

Mijały dni i lata, okupacja wciąż trwała,
Głodne, zmarznięte, obdarte dzieci…
Przy swych Rodzicach
czwórka dzieci dorastała.

Rok 1942 dla Polaków był okropny.
Polacy bronili się jak mogli,
A Hitler robił się smutny…

Przyszedł wreszcie lipiec 1944 roku
I niejednemu Polakowi zakręciła się łza w oku.
Na naszym terenie front poszedł za Wisłę,
My z odejściem frontu wiązaliśmy wszystko.
Nastało inne życie, lecz spokoju było mało,
Bo z nadejściem wojsk rosyjskich, NKWD szalało.
NKWD to […] w służbie Berii i Stalina,
Oni wywieźli na Sybir niejednego patriotę Polskiego
Nie jednego ojca, nie jedną matkę i jej syna.
Świat się zmieniał, cierpienia i głodu nie ubywało,
Bo wciąż chleba, odzieży i bezpieczeństwa było mało.
Ludność od wojska frontowego odzież kupowała,
A wsza wyhodowana w okopach, kupiona z odzieżą,
nam wszystkim skórę garbowała.
Mijały powoli ciężkie czasy, dzień wstaje wesoły,
Radują się Polskie dzieci, bo idą do szkoły.
Radowaliśmy się wszyscy: Zygmunt, Heniek, Tadzio,
Radował się Ojciec nasz kochany, radowała Mama
Bo cztery latka ukończyła nasza kochana siostra Mania.

Wspomnienia rodziny

Wspomnienia polskiej rodziny żyjącej we wsi Rogów gm. Wilków, w czasie okupacji hitlerowskiej.

Wieś Rogów, gm. Wilków

Wrzesień 1939 roku był bardzo pogodny, słoneczny. Słychać już było odgłosy dział od strony zachodniej kraju.

Zbliżał się front.

Pewnego dnia przyjechali do naszej wioski żołnierze Polscy. Przyjechali dużym samochodem, na którym umieszczona była radiostacja.

Żołnierze chcieli ukryć gdzieś tę radiostację, żeby mogli nadawać. Tam, gdzie im pasowało ustawić samochód z radiostacją, było bardzo trudno dojechać, gdyż teren był górzysty i piaszczysty; silnik samochodu nie dawał sobie rady.

Mieszkańcy Rogowa przyszli z pomocą, popchali ten samochód przez najgorsze odcinki piaszczystych terenów i ustawili go wraz z radiostacją na górze zalesionej wokoło. Samochód od wierzchu przykryli ludzie gałęziami sosnowymi i dębowymi. Kiedy wyjeżdżali ze wsi do miejsca nadawania, oficer poprosił, żeby zatrzeć ślady samochodu.

Miałem wtedy 9 lat i to zadanie należało do mnie. Zwołałem kolegów i w krótkim czasie, bosymi nogami, rozgarnęliśmy piach na śladach opon. Po wykonaniu tego zadania, oficer kazał nam się ukryć w krzakach z dala od samochodu. Kiedy oddaliliśmy się o paręnaście metrów, położyliśmy się w takim rozdolu za górką, żeby nas kule wroga nie dosięgły.

Upłynęło paręnaście minut jak ukazały się dwa niemieckie samoloty. Wtedy usłyszeliśmy głos nadawany w radiostacji: „Uwaga – uwaga! Dwie owce na Puławy, dwie owce na Puławy!”

Po chwili samoloty przeleciały nad nami, jeszcześmy dobrze widzieli je na horyzoncie w kierunku Puław, jak rozległy się głosy dział Polskich w Puławach. To wojsko Polskie broniło mostu na Wiśle.

Miałem wtedy 9 lat i pomimo, że dziś mam 82, to obraz zbliżającej się wojny widzę jak na dłoni.

Upłynęło ze dwa lub trzy tygodnie. Do naszej wioski przybył mały oddział wojska polskiego, który zatrzymał się w Rogowie na pewien czas, nie pamiętam jak długo. Oddział ten posiadał parę armat, karabiny maszynowe i własną kuchnię.

Pewnego dnia przyszli do nas do domu dwaj żołnierze i przynieśli ciężki karabin maszynowy. Ponieważ mieszkaliśmy przy drodze do Kazimierza Dolnego, chcieli zabezpieczyć siebie i nas przed najazdem Niemców od strony Puław i Kazimierza.

Ojciec mój powiedział im, żeby karabin maszynowy ustawili tam, gdzie im najlepiej pasuje, mnie powiedział, żebym wydostał snopki słomy ze stodoły, żeby zamaskować ten karabin.

Niemcy do Rogowa frontem nie doszli. Oddział, który stacjonował w Rogowie wycofał się po pewnym czasie na wschód, pozostał nam smutek i żal, że nasi żołnierze muszą opuszczać swoją ziemię Ojczystą.

Życie we wsi naszej trwało dalej, lecz w smutku i niepewności każdego dnia.

W latach 1940 i 1941 okupanci niemieccy zaczęli gnębić Polaków „kontyngentem”. Był to nakaz oddawania zboża, bydła, szarwarki (to były prace przy odsnieżaniu dróg, gdyż zimy były ciężkie, mroźne i śnieżne. Śnieg zasypywał drogi i Niemcy nie mogli dojeżdżać do powiatu i gminy).

Drogi dojazdowe do Opola Lubelskiego lub do gminy Szczekarków (obecnie Wilków) były nieutwardzone, w terenie piaszczystym, często nie można było przejechać samochodem. Niemcy, żeby sobie poradzić, zebrali chłopaków w wieku 17 do 20 lat i stworzyli oddział zwany „Junakami”. Celem Junaków było tłuczenie kamienia – granitu i piaskowca, dostarczanego przez Niemców z kopalni w naszym kraju. Po utłuczeniu dużej ilości tego kamienia, Junacy sypali go na drogę, ubijali i w ten sposób zrobili drogę, po której Niemcy mogli szybciej dojechać do wiosek, aby tam swobodnie znęcać się nad Polakami.

Letnią porą często przechodziłem przez tą drogę z krowami na pastwisko. Kiedy straż niemiecka, pilnująca pracujących Junaków, znajdowała się dalej od naszego przejazdu, często rozmawiałem z pracującymi. Oni zawsze pokazywali swoje ręce pokryte dużymi odciskami na dłoniach i narzekali na strażników niemieckich, którzy ich pilnowali.

Kiedy w latach 1942 – 1943 polscy partyzanci zaczęli Niemcom dawać znać, że tu jest Polska – w dowód tego rozbroili Niemców, którzy w barakach pilnowali Junaków. Baraki spalili, młodzież została zwolniona, część powróciła do domu, starsi zaś wstąpili do oddziału partyzanckiego.

Hitlerowska okupacja w Polsce

Gospodarstwo mojego ojca liczyło 2,5 ha ziemi ornej, a kontyngent wynosił 12 kwintali zboża rocznie, które trzeba było oddać Niemcom.

Kiedy nadszedł okres żniw, należało zająć się najpierw koszeniem zboża, suszeniem, a potem należało zwieźć zboże do stodoły. Koszenie odbywało się zawsze ręcznie, nie było u nas we wsi Rogów żadnych maszyn; czasem jeszcze niektórzy ludzie w naszej wsi używali sierpów do żęcia zboża, przeważnie do zbóż bardziej delikatnych, takich jak jęczmień i proso. Żyto, pszenicę czy owies kosiło się kosami.

We żniwa najpierw kosiło się żyto. Inne gatunki zbóż dojrzewały stopniowo.

Mnie ojciec nauczył kosić żyto i wtedy, gdy go bolała noga, zastępowałem ojca ja. Heniek, mój brat, też już potrafił kosić, ale jeszcze musiał się zajmować wyprowadzaniem krów rano do lasu, a po południu na pastwisko na łąkę.

Kiedy w swojej kolejności dojrzało już proso, Tata z Mamą wzięli sierpy i poszli na Polanówkę na pole je żąć. Proso było piękne, dość wysokie i trudne do żęcia. Kiedy Tata z Mamą na południe powrócili do domu, byli bardzo wymęczeni.

Proso należało zawsze żąć dobrze rano, póki jest z nocy jeszcze wilgotne, gdyż na słońcu, już pod południem, przy poruszeniu wypadały ziarna na ziemię. U nas w domu nasi Rodzice byli bardzo wrażliwi na to, żeby nie deptać w polu po kłoskach lub po ziarnach, nawet w stodole. W stodole kiedy młóciliśmy z ojcem zboże cepami, to zawsze byliśmy boso. Żal mi się zrobiło Rodziców kiedy popatrzyłem na nich, tak wymęczonych, gdy przyszli z pola. Wieczorem tego dnia poprosiłem swego brata Heńka o rozmowę w sprawie żęcia tego prosa. Postanowiliśmy, że ja doszykuję kosę inaczej niż do żyta, owsa lub pszenicy i wstaniemy dobrze rano przed wschodem słońca i pojedziemy kosić proso, gdyż proso w nocy jest dobrze zamknięte w swojej otulinie i ziarko nie wypada na ziemię.

Kiedy przyszliśmy na pole przed wschodem słońca, stanęliśmy na zagonie tego prosa. Przeżegnałem się i poprosiłem Boga o pomoc, gdyż my obaj z bratem Heńkiem pierwsi w Rogowie mamy zamiar użyć kosy do koszenia prosa. Co powiedzą nasi Rodzice, czy będą zadowoleni?

Wziąłem kosę do rąk i machnąłem delikatnie w zagon, raz, drugi, trzeci. Po chwili koszenia przystanąłem. Brat delikatnie podbiera i kładzie garścią proso na ściernisko. Podchodzimy obaj na miejsce skoszone i uglądamy ziarenek prosa na ziemi. Nie znaleźliśmy żadnego ziarnka. Więc bierzemy się całą siłą do koszenia.

Na południe cały zagon był skoszony, garście prosa ze słomą leżą na wykoszonym zagonie i schną. Przyszliśmy do domu na południe. Baliśmy się powiedzieć Rodzicom, że proso jest wykoszone, ale w Rodzinie naszej nigdy zagadek ani kłamstwa nie było, więc prawdę Rodzicom powiedzieliśmy.

Rodzice byli zaskoczeni tą wiadomością i Ojciec zaraz udał się na pole, aby obejrzeć tą naszą pracę. Kiedy powrócił i opowiedział Mamie o tym, że praca wykonana jest bardzo dobrze, Mama odetchnęła i od tego czasu proso w naszym gospodarstwie koszone było kosą.

(Koszenie kosą u nas w Rogowie trwało bardzo długo, bo gdzieś do ok. 1960 roku. W tym czasie ukazały się kosiarki konne oraz kopaczki konne do kopania kartofli i buraków.)

Obecnie powrócę w tym piśmie do okupacji hitlerowskiej i sytuacji, w jakiej znaleźli się mieszkańcy Rogowa i nasza Rodzina.

Na początku okupacji w 1940 roku w naszej wsi sołtysem był Kobiałka Franciszek. Był to człowiek nie tylko pracowity jako gospodarz, ale i jako sołtys pomimo okupacji i częstego przyjazdu Niemców do Rogowa, z ludźmi obchodził się z wielkim szacunkiem. W czasie, kiedy Niemcy przyjechali do naszej wsi, zajeżdżali zawsze do sołtysa. Sołtys – Kobiałka Franciszek – kiedy zobaczył Niemców, że weszli do niego na podwórze, był zawsze bardzo zdenerwowany, prawie zawsze mówił do Niemców wulgarne słowa. Nie mógł znieść ich widoku i żeby nie przekroczyć granicy w słowach, postanowił odejść ze stanowiska sołtysa gdzieś w połowie 1940 roku. Był dobrym Polakiem dla ludzi i wielkim patriotą dla Polski.

Po odejściu ze stanowiska sołtysa Kobiałki Franciszka, stanowisko to objął S. Jan z Rogowa. Okazał się on wielkim sługusem dla Niemców. Pomagał Niemcom przy ściąganiu kontyngentu od mieszkańców Rogowa. Czynił to w okropny sposób. Najpierw przekazał Niemcom jako zakładników parę osób (zapamiętałem dwie osoby, byli to Jan Pakos i Piłat Kazimierz, obaj z Rogowa). Zginęli obaj w niemieckich obozach.

U nas w domu było nas sześć osób, w tym czworo dzieci. Mieliśmy dwie krowy i jedną jałóweczkę; wszyscy potrzebowaliśmy do pożywienia mleka, a najbardziej dzieci potrzebowały, bo były bardzo małe. Siostra Mania miała parę miesięcy, brat Tadzio w 1941 r. miał cztery latka, Heniek miał 9 latek, ja byłem w rodzeństwie najstarszy, bo miałem 11 latek, dlatego starałem się pomagać Rodzicom, a zwłaszcza Ojcu – młócić, młynkować zboże na kontyngent i sam zawsze wywoziłem je do magazynu w Wilkowie. Magazynem była szkoła w Wilkowie, a kiedy ten magazyn został spalony przez partyzantów, to Nimecy nakazali wozić zboże do murowanki w Karczmiskach i tam do końca okupacji zboże jako kontyngent było wożone. Mieliśmy do wywiezienia 12 kwintali zboża i tą ilość staraliśmy się Niemcom oddać.

Ponieważ nie mieliśmy wagi, sypaliśmy z Ojcem w worki po pół worka – i tak wywoziłem do magazynu w Wilkowie.

Pewnego dnia pod koniec 1941 roku, Ojciec otrzymał wezwanie do stawienia się przed komisją do spraw kontyngentu. Komisja zasiadała w mieszkaniu K. Władysława w Rogowie i składa się: z dwóch Niemców (byli to folksdojcze, bo bardzo dobrze mówili po polsku); pisarczyk gminy Szczekarków (obecnie Wilków) i sołtys Jan S. z Rogowa. Na stole leżał ciężki bat, który na końcu był zaopatrzony w ołowianą kulę.

Kiedy mój ojciec wszedł do mieszkania, sołtys lekko kiwnął głową w kierunku mego ojca dając znać Niemcowi, ze mój Ojciec jest oporny. W tym czasie jeden z Niemców wydobył z kabury pistolet i podniósł go do góry celując w Ojca, aby go zastrzelić. W tym momencie pisarczyk z gminy Szczekarków poderwał się nagle od stołu i chwycił Niemca za rękę, podnosząc nagle rękę z pistoletem do góry, jednocześnie mówiąc, że to jest pomyłka, że Ojciec zalega tylko 6 kg zboża.

Niemiec nie strzelił, ale uderzył Ojca lufą pistoletu w zęby. Wybił Ojcu dwa zęby z przodu. Pisarczyk ponownie złapał Niemca za rękę mówiąc, że to jest pomyłka, że Ojciec zalega tylko 6 kg zboża. Wtedy Niemiec schował pistolet do kabury, a chwycił leżący na stole bicz i zaczął bić Ojca po głowie. Za pierwszym uderzeniem wybił Ojcu następne dwa zęby z przodu. Kolejne uderzenia ołów tego bicza odcisnął na głowie z prawej strony za uchem mego Ojca.

Ojciec pokrwawiony na całej twarzy powrócił do domu. Kiedy nasza Mama obmyła ojca z krwi, Ojciec usiadł, odpoczął i potem opowiedział nam to wszystko, co obecnie napisałem.

Pod koniec 1941 roku otrzymaliśmy nakaz oddania krowy na kontyngent. Mama nasza odprowadziła krowę aż do Nałęczowa. Sołtys S. Jan nie zaspokoił się krzywdą i cierpieniem mojego Ojca i naszej Rodziny, lecz wkrótce przysłał nakaz na odprowadzenie ostatniej naszej krowy. Tym razem miejscem dostawy były Karczmiska. Ponieważ Ojciec był niesprawny żeby pójść z krową, więc ponownie musiała pójść Mama z ostaną krową do Karczmisk. Nasza Rodzina z drobnymi dziećmi pozostała bez kropli mleka, a okupacja hitlerowska trwała dalej.

Dwaj oprawcy niemieccy pozostali w Rogowie na dłużej, żeby upokarzać naród Polski. Jeden z nich był wysoki blondyn i zachowywał się niegroźnie dla Polaków. Natomiast ten drugi, czarny, nieduży, krzywe nogi miał, był kanalią. Zimową porą, kiedy mróz sięgał minus 40 stopni C., wychodził rano z karabinem na wieś i strzelał do psów, które nie były uwiązane. Pewnego dnia rano usłyszeliśmy strzał na podwórku i skowyczenie psa. To ten z krzywymi nogami strzelił do naszego psa. Popadł go w prawą pierś, kula przechodząc przez pierś wyrwała mu dużą wnękę w klatce piersiowej, pies bardzo skowyczał, bo go bardzo bolało. Sołtys S. nadal cieszył się ze swojej współpracy z Niemcami. Po jakimś czasie tej współpracy sytuacja się zmieniła. Do Rogowa zaczął przyjeżdżać z Opola Lubelskiego komisarz Gede. Nie wiem kim on był i kto to był, zwali go ludzie „komisarzem Gede”.

Kiedy przyjechał do Rogowa, samochód jego wolniutko jechał przez wieś, a on wpadał do mieszkań i bagnetem na karabinie rozpruwał poduszki, roztrząsał po całym podwórku, siał postrach po wszystkich wioskach. We wsi Wólka przywiązał człowieka liną do samochodu i tak ciągnął go od Wólki Polanowskiej w stronę Opola Lubelskiego. Kiedyś w Rogowie narobił popłochu. Przyjechał z Niemcami samochodami i naspędzali dużo ludzi na plac przed remizą strażacką. Mówili , że ludzi ukarzą za to, że kontyngentu nie oddają. Wtedy Gede osobiście sołtysowi S. zapłacił – potłukł mu głowę kolbą swego karabinu.

Pod koniec 1942 roku lub na początku 1943, partyzanci z Rogowa wydali na sołtysa S. wyrok – kara śmierci. Do wykonania wyroku nie doszło, ponieważ w tej grupie partyzantów z Rogowa był szwagier tego S. Prosił on kolegów, żeby odstąpić od wyroku śmierci, bo pozostanie po nim, S., trójka dzieci, z którymi sama jego żona nie da sobie rady w wychowaniu. S. po wyzwoleniu ukrywał się przez dłuższy czas. Zmarł śmiercią naturalną, lecz w czasie pogrzebu nie miał kto trumny na wóz włożyć.

Zaś po wyzwoleniu z okupacji hitlerowskiej, na Sybir został wywieziony zastępca sołtysa – Adamczyk Stanisław., który przez wiele lat niesłusznie cierpiał na zsyłce. Adamczyk Stanisław był we wsi naszej normalnym człowiekiem, pracował na roli jak wszyscy ludzie w Rogowie i nikomu krzywdy nie robił.

Pożar w Rogowie

Było to w czerwcu 1941 roku, dnia nie pamiętam. Ojciec z Mamą pracowali w polu, brat Heniek wygnał krowy na pastwisko do lasu, ja pozostałem w domu, opiekując się czteroletnim bratem Tadziem i sześciomiesięczną siostrzyczką Manią.

Przed południem przyszedł do nas do domu nasz kuzyn Stanisław Janicki. Chciał pożyczyć niecki, w której mógłby wykąpać swego małego synka, też Stasia. Siedzieliśmy w mieszkaniu i rozmawialiśmy przez dłuższy czas. Kiedy nie mogłem znaleźć niecki (bo stryjenka wzięła ją do siebie), kuzyn powiedział, że pójdzie do sąsiada Wąsali i tam nieckę pożyczy.

Kiedy wyszedł z naszego mieszkania, po parunastu minutach usłyszałem wielki krzyk na dworze. Kiedy wybiegłem na podwórko, zobaczyłem kuzyna jak stał na wzgórzu i wołał z przerażeniem, że się pali, wskazując ręką na stodołę naszego sąsiada Małkowskiego Jana, który mieszkał tuż za drogą naprzeciw naszego mieszkania. Spojrzałem na tę stodołę i zobaczyłem u wierzchu dachu wielki tuman dymu bardzo czarnego.

Stodoła była z bali, a dach tej stodoły był kryty słomą. Ognia na dachu stodoły jeszcze widać nie było, ale mnie ogarnął wielki lęk. Czułem, że jeżeli pożar obejmie i inne budynki w podwórzu Małkowskiego, to ogień może przedostać się na nasz dom. Nie namyślając się długo wpadłem do naszego mieszkania i zająłem się dziećmi, którymi się opiekowałem. Tadziowi dałem małą poduszkę, tzw. „jasiek” i butelkę z mlekiem dla siostry Mani. Sam wziąłem dużą poduszkę z łóżka, wcisnąłem jeden róg poduszki tak mocno, żeby w tej podusze mogła się zmieścić 6 miesięcy mająca moja siostrzyczka Mania. Działałem bardzo szybko. Manię włożyłem w tę poduszkę, związałem lnianym długim ręcznikiem, wziąłem Manię z tą poduszką pod swoją pachę trzymając mocno ręką, żeby mi siostrzyczka nie wypadła. W drugą rękę wziąłem drugą poduszkę z łóżka i udałem się z obojgiem dzieci w drogę.

Kiedy wyszedłem na podwórze, ujrzałem całe nasze podwórko w wielkim dymie, nawet na podwórku ujrzałem parę kawałki palącej się strzechy sąsiada. Na podwórku przy oborze był w budzie pies, którego odchodząc puściłem z łańcucha, żeby się ratował ucieczką. Poszedłem z dziećmi do tego kuzyna, który przed chwilą był u nas w domu, tam poduszkę dużą i małą wrzuciłem w dół po kartoflach, a Manię z drugą poduszką wziąłem do mieszkania naszego kuzyna Stanisława. Kuzyn nasz już był spakowany i gotowy do opuszczenia swego domu. Poprosiłem Stanisława, żeby się zaopiekował przez krótki czas Manią i Tadziem, to ja polecę do domu, to może uratuję choć kufer z bielizną. Kufer stał na strychu i dziewięcioletniemu chłopcu było trudno samemu go zdjąć. Poprosiłem sąsiadkę Janinę Śliwa, która leciała z pola, gdy zobaczyła, że we wsi jest pożar. Śliwa Janina powiedziała, że ona na strych nie wejdzie i poszła do domu. Ja podciągnąłem ten kufer na brzeg zejścia ze strychu i pozostawiłem go. Sam wróciłem się po dzieci.

Zabrałem brata Tadzia i siostrzyczkę Manię od kuzyna i poszliśmy razem do naszego dziadka Ciemiora Władysława.

Idąc tam, na drodze koło remizy strażackiej spotkałem naszą kochaną Babcię Agnieszkę Ciemior, która przerażona leciała nam z pomocą. Babcia wzięła ode mnie dzieci, a ja udałem się do naszego domu, żeby coś uratować. Kiedy przyszedłem do domu, ludzie ratowali nasz dom, polewali wodą ścianę, bo od strony pożaru sąsiada ściana naszego mieszkania się smażyła od gorąca. Dużą obronę przed zapaleniem się mieszkania dały rosnące tam akacje, które same się spaliły, ale dom został uratowany. Dużo należy zawdzięczać ludziom, którzy wiadrami, szpalerami od samej rzeki do mieszkania, podawali wodę i polewali na ścianę. Widok tego pożaru był ogromy; kawałki palącej się strzechy leciały w powietrzu i spadały na nasze i sąsiada podwórka, lecz tam były gaszone, bo dużo ludzi przyszło nam z pomocą.

Dużo roboty z dobytkiem i budynkami sąsiada Małkowiskiego miała Straż Pożarna, bo w stajni przy oborze był koń. Kiedy się obora paliła, to koń nie chciał wyjść ze stajni, dopiero jak dach się palił i ogień palonych części dachu spadał na dno obory, koń wyskoczył, ale był poparzony.

Ogień objął wszystkie budynki w gospodarstwie Jana Małkowskiego, wszystko się spaliło, nic nie zostało. Na drugi dzień przyjechali Niemcy, częstowali mnie cukierkami i pytali, czy wiem, kto to podpalił. Ja powiedziałem, że nie wiem, opowiedziałem im tylko jak to było od początku.

Klasztor

W 1942 roku, wczesną wiosną przyszli do domu mego Ojca stryj nasz, Janicki Adam i jego przyjaciel Stefan Bonikowski, dyrektor Teatru Wileńskiego.

Obaj należeli do organizacji „Kadra Bezpieczeństwa” w skrócie K.B.

Założycielem tej organizacji był Józef Adamczewski w powiecie Garwolin.

Do powiatu puławskiego przeniknęła KB od Garwolina i obejmowała całe pobrzeże wiślane, od Kazimierza Dolnego po Wólkę Profecką i okoliczne wioski. Funkcje komendanta sprawował Stefan Bonikowski, pseudonim „Piotr”. Szefem sztabu był Adam Janicki pseudonim „San”. Organizatorem wojskowym był Jan Płatek pseudonim „Kmicic”.

Od dłuższego czasu znać o sobie dawały różne organizacje. Niemcy zaczęli odczuwać to, że nie są mile widziani w Polsce, dlatego zaczęły się różne aresztowania ludzi podejrzanych o przynależność do partyzantów.

Aresztowania odbywały się w mieście i po wsiach z różnych powodów, czasem bardzo błahych. Hitlerowcy niemieccy nastawieni byli na to, aby Polaków wyniszczyć.

W 1942 roku w kazimierskim klasztorze bardzo dużo osób straciło życie, bardzo dużo cierpiało w lochach klasztoru, byli bici, głodzeni i torturowani, albo wyprowadzani na ogród obok klasztoru i rozstrzeliwani. Dlatego organizacja Kadra Bezpieczeństwa podjęła decyzję, aby tych ludzi, którzy siedzą w lochach klasztoru, uwolnić. W tym celu potrzebny był dokładny wywiad, jak dużo tych oprawców się znajduje na terenie klasztoru, jak sobie z nimi poradzić.

Miejscowych ludzi nie chcieli wysyłać na zwiady, żeby nie wzbudzić podejrzenia hitlerowców, że są podglądani.

W tym celu przyjechali do nas obaj panowie z KB. Długo rozmawiali z moim Ojcem, po tej rozmowie Ojciec poprosił nas do mieszkania, mnie i moją Mamę. Kiedy weszliśmy, uśmiechnęli się do nas i stryj mój pyta się mnie, czy nie chciałbym razem z Mamą pójść do Kazimierza do klasztoru. Tam, mówi stryj, jest cukier. Niemcy wymieniają go za jajka kurze, to byście sobie wymienili. Mama nic na to nie powiedziała, a Stryj podszedł do mnie i mówi: „Zygmuś, tam jest cukier i wy sobie wymienicie za jajka, ale nam rozchodzi się o to, żebyście mieli otwarte oczy na wszystko, co tam się rusza lub stoi”.

Po tej rozmowie pouczyli nas jak się mamy zachowywać w czasie zetknięcia się z Niemcami.

Ja po tej rozmowie następnego dnia poprawiłem sobie tornisterek zbity z deseczek, poprawiłem paski, żeby się nie oberwały, dołożyłem parę zeszytów, ołówki – to wszystko, co miałem jako uczeń 4 klasy. Miałem wtedy 9 lat, nauka w szkole bardzo ciężko mi szła, gdyż za okupacji niemieckiej nie było książek, uczyliśmy się na „Sterach” – były to czasopisma drukowane gdzieś w Polsce i przysyłane do szkół w celu nauczania dzieci.

W dzień, w którym mieliśmy z Mamą wyruszać do Kazimierza zabrałem tornister z zeszytami, a Mama koszyk z jajkami i rano wyszliśmy w drogę.

Do Kazimierza szliśmy polnymi ścieżkami, nie chcieliśmy się spotkać z Niemcami. Jednak nie ubaliśmy się, gdyż przy lesie na Cholewiance, na małym wzgórzu stało trzech oficerów niemieckich, a na Miejskich Polach w stronę Kazimierza ćwiczyli się niemieccy żołnierze. Byliśmy bardzo blisko tych oficerów, gdzieś ok. 15 metrów, ale nas nie zatrzymywali. Ja podskakiwałem obok Mamy, potem wziąłem od Mamy koszyk z jajkami, kawałek poniosłem, potem jej oddałem.

Resztę drogi przeszliśmy spokojnie.

Zaczęło się w nas coś dziać, kiedy weszliśmy na podwórze klasztoru. Staraliśmy się opanować i poszliśmy dalej. Spokojnie idąc zauważyliśmy na podwórzu 4 wozy niemieckie i więcej nic ciekawego.

Kiedy weszliśmy do klasztoru, zaraz za progiem po lewej stronie korytarza był sklep z cukrem. Zapukałem do drzwi, nie pamiętam, czy otworzył nam Niemiec czy otworzyliśmy je sami. W sklepie stanęliśmy stremowani. Niemiec coś do nas mówił, rękami pokazywał, ale nic z tego nie rozumieliśmy. Dopiero Mama postawiła kosz z jajkami na ławie i pokazuje jedną ręką na jajka, a drugą na cukier, który był na drugiej ławie za ladą. Kiedy już porozumieliśmy się, Niemiec wziął jajka i nie wiem, czy je ważył, czy liczył, nie pamiętam. Pamiętam, że odważył nam cukier i mówi do Mamy ile go jest. Mama nie rozumiała i ja też, ale on dalej powtarzał: „acht”. Po dłuższym czasie tego tłumaczenia przypomniałem sobie jak mnie Ojciec mój uczył liczyć po niemiecku do dziesięciu. Wtedy się ożywiłem, odwróciłem się do Mamy i mówię, że mamy cukru 8 kg, pokazując jednocześnie Mamie osiem palców u mojej ręki. Niemiec zadowolony woła „gut, gut!” – i wyszedł zza lady.

Podszedł do mnie i zaczął klepać mnie po barkach mówiąc cały czas „gut-gut”.

Po chwili odwrócił się do Mamy i pokazuje Jej, żeby usiadła sobie na ławie, mnie zaś wziął pod rękę i poprowadził do dużej sali i kazał mi usiąść przy stoliku na krześle, a sam poszedł do pomieszczenia obok. Po paru minutach kucharz przyniósł mi miskę klusek z gulaszem. W tym czasie zrozumiałem, że znajduję się na sali jadalnej, czyli na stołówce. Głodny byłem strasznie, więc porcję tą opędzlowałem z chęcią i z apetytem, bo porcja była duża i smaczna. Czekając na tej stołówce miałem czas, żeby policzyć krzesła przy stolikach i w ten sposób zorientować się, ile osób może tam przebywać. Odchodząc z tego pomieszczenia podszedłem do okienka, gdzie byli jacyś pracownicy, pokłoniłem się im, podziękowałem za obiad i wyszedłem. Kiedy powróciłem z powrotem do tego sklepu, Mama była zasmucona, nie wiedziała, gdzie ten Niemiec mnie zabrał.

Kiedy Mama mnie zobaczyła zdrowego, ucieszyła się, ja ukłoniłem się Niemcowi, czyniąc dzięki za obiad, wziąłem koszyk z cukrem i wyszliśmy do domu.

Kiedy po paru dniach Stryj ze swoim przyjacielem nas odwiedził, przekazaliśmy z Mamą to, co widzieliśmy w klasztorze.

Okazało się, że organizacje, które szykowały się do uwolnienia więźniów zaniechały tego planu, ze względu na duże straty mieszkańców Kazimierza Dolnego.

oprac. Bożena Gałuszewska