Krwawa Środa w Rogowie
Pan Zygmunt:
Nabrali wtedy w Krwawą Środę masę ludzi…
U nas w Rogowie przebiegało wszystko w ten sposób:
Ciemno było jeszcze rano, godzina koło piątej, jak Niemcy obstawili wieś. Nie traktowali ludzi jako ludzi, tylko jako zbieraninę niewartościową…
Ja miałem wtedy ile lat? 12. Tylko byłem rosły chłopak, dużo rzeczy wiedziałem, dlatego że rodzina była zaangażowana w struktury partyzanckie.
Kiedy obstawili już całkowicie i na końcu wsi kocioł się zamknął – dali strzał. Usłyszeliśmy go dobrze… W Polanówce na drodze stały ciężarówki z wojskiem, które miało penetrować mieszkania i zabierać ludzi. Po tym strzale dopiero do wsi wjechały wozy niemieckie, zaczęli kolejno przechodzić mieszkania, mieli listę, wyczytywali mężczyzn.
I do nas też przyszedł Niemiec z sołtysem, a że jeszcze było ciemno, to wyjął latarkę, wsparł sobie listę o futrynę, sołtys mu tą latarką zaświecił. Niemiec mówi tak:
– Stanislaje Janicki! – Pamiętam te słowa do tej pory…
Tłumaczył matce coś po niemiecku, ale nie pamiętam co, a potem znów jeszcze raz powtarza:
– Stanislaje Janicki!
Mama mówi:
– Tu nie mieszka Stanisław! Nie ma Stanisława. (Ojciec mój nazywał się Jan, a oni szukali Stanisława).
– A gdzie muż? – mówił po polsku (wnioskuję, że jednak znał polski, bo mówił te właśnie słowa: „gdzie muż”?) A mama odpowiada:
– Męża nie ma, pojechał wczoraj do młyna zrobić mąki, bo chleba nie mamy. Jeszcze nie wrócił, nie wiemy, co się z nim dzieje.
Wyszli od nas. Fakt był taki, że ojciec, jak tylko usłyszał strzały, to uszedł z domu. Czuł zagrożenie, bo choć sam bezpośrednio nie działał w ruchu oporu, to dużo wiedział – u nas odbywały się przecież różne rozmowy i bracia stryjeczni należeli do ruchu oporu, partyzanci przychodzili do nas na pogaduszki, ojciec uczestniczył w 20 roku w wojnie, był ranny i oni lubili z nim porozmawiać. No więc jak te strzały śmy usłyszeli, to ojciec zaraz umknął z domu, poleciał, pobudził sąsiadów, co nie słyszeli. U S. był i poleciał też do stryja, bo tam było dwóch chłopaków, którzy należeli do organizacji. Jak ich powiadomił, to wszyscy udali się w stronę Kazimierza, na Woleńskie Doły. Przedzierali się przez małe sosenki, które tam były posadzone. Doszli do skrzyżowania, zbliżyli się chyląc między krzakami, nasłuchiwali czy nikogo nie ma. Nagle usłyszeli szwargot niemieckiej mowy – dwóch czy trzech przy ciężkim karabinie maszynowym czatowało, chodzili tam i z powrotem. Zimno im było, bo to przymrozek taki – pamiętam – był wtedy, że ojciec jak się jednego dnia schował w kolkach na oborze, to cały bok przemroził, takie były zmarznięte te kolki sosnowe. Chłopaki jak zobaczyli, że stoją Niemcy, to się wycofali. Brat stryjeczny Władek schował się u siebie w stodole, spuścił się między snopki a deski w szpary, co były zrobione, żeby powietrze dochodziło do środka. Janek to nie wiem gdzie się ukrył. A, i Stach był tam jeszcze! Tak, ich tam było trzech. Stach należał do partyzantki. Kiedyś przyszedł do mnie, bo mu mówiłem, że mam korkowiec, to i nie będziemy się szwabów bać, a on mi na to:
– Zygmuś, ty tym nic nie zrobisz. Trza taki – mówi – mieć.
Sięgnął ręką do kieszeni, wyciągnął pistolet prawdziwy i mówi:
– Zobacz, weź do ręki. To jest ciężkie.
Niemcy u nas nie znaleźli nic, ani u rodziny też. W domu nikogo nie znaleźli, to poszli dalej. U sąsiadów, u Śliwów wzięli. Śliwę… jak jemu było na imię? Władek? Władek, tak. W wojsku był jako marynarz. Miał szóstkę dzieci. Zabrali go, nie przeżył, w Oświęcimu zginął.
Władysław Śliwa, przypuszczalnie nr. 81183. Zginął w Auschwitz mając 43 lata. Oficjalna przyczyna śmierci: „niedomoga mięśnia sercowego”.
I tak całą wieś przeszli. Przychodzili, czytali z listy i jak nie ma tego co na liście, to popatrzyli – nie podoba się któryś po twarzy – bierą. Zabrali od razu, za fraka, o tak normalnie.
Ludzie nie byli na to przygotowani! To była piąta godzina, nie mieli czasu nic wziąć, byli poubierani tyle, ile się zdążyli ubrać, a zimno było okropnie.
Zegnali wszystkich na plac pod remizę. To był duży kawałek równego placu, na którym wszystkie zbiórki, wszystkie wiece się odbywały. I tam zegnali wszystkich, gdzie kogo spotkali w domu, tego zabrali, bez względu na to kim był, czy był na liście, czy nie był na liście.
Segregowali potem na tym placu. Poustawiali wszystkich przy murze, ręce do góry, samochody podeszły (było sporo samochodów) i ludzi szeregiem zapędzili na skrzyżowanie. Tam ładowali.
Mój sąsiad, D. Roman… pięcioro miał dzieci… pięć dziewczynek? czy cztery? Może się mylę, ale cztery chyba było większych, a jedno w kołysce małe.
Roman powiedział, że się nie podda. Zawsze jak tam chodziłem z ojcem do nich albo on przychodził do nas, to śmy rozmawiali o tem i on powtarzał, że się nie da. Tamtego dnia, jak D. zobaczył, że samochody stoją, że ludzi do nich pakują, wpychają na siłę, to się oderwał od grupy i zaczął uciekać. A tam była rzeczka, wierzby rosły z dwóch stron; za tymi wierzbami zaczął kluczyć między jedną – drugą, ci zaczęli strzelać za nim – ci, to znaczy Niemcy, co gnali ludzi. Po prostu gnali ich tak jak nie ludzi! A na skrzyżowaniu, na straży stał granatowy policjant; od przodu z KBK strzelił, D. dostał kulę w brzuch, zaczął się wić z bólu, jęczeć. A ten policjant podszedł i z bliska z karabinu strzelił mu w oko. Z tyłu pół głowy mu wyrwało… i tak go zostawili. Samochody z załadowanymi ludźmi pojechały, a myśmy polecieli oglądać, „bo D. zabili” – głos poszedł po ludziach. W paru śmy polecieli zobaczyć. Leżał na lewym boku, a w prawe oko miał strzelone w głowę i brzuch zakrwawiony. Twarz, głowa zakrwawiona, oderwany kawałek, rozerwane ciało.
We wsi była panika. Ludzie już od tamtego dnia nie nocowali w domu.
Ja z ojcem, jako młody chłopak, i bracia stryjeczni – do dwunastej godziny wszyscyśmy siedzieli u siebie. Ktoś miał coś sobie zjeść, to pojadł trochę, rozgrzał się. Kawa zbożówka była przeważnie, bo to robiło się samemu: zboża się uprażyło na patelni, potem się utarło w takiej donicy jak się uciera mak i zasypywało się w gorącą wodę, we wrzątek. To była kawa zbożowa tak zwana „swojej roboty”. No to tego się popiło, a poza tym – co kto mógł, co kto miał w domu do zjedzenia. Po dwunastej godzinie szliśmy już w las, pod Woleńskie Doły, bo tam była grupa partyzancka Kmicica. Tam oni kwaterowali, mieli schrony porobione, a do wsi tylko czasami przychodzili. Raz do nas nawet przyszli, czwórkami, ze śpiewem… wspominam i ściska mnie w sobie… nie wytrzymuję, za dużo się przeżyło tego wszystkiego…
Przychodzili, w cieple posiedzieli, ktoś tam miał co, to ich pożywił.
A my tam, w tych lasach, w stronę Dołów śmy się kierowali zawsze po dwunastej w nocy. Już na jesieni specjalnie były tam ugrabione kupki kolek, coś się tam brało cieplejszego ze sobą, przeważnie gałganiorz – to narzuta taka swojej roboty, myśmy nazywali, że to gałganiorze – tym się przykryło. Jak śmy poszli z ojcem, tośmy obaj się przykryli razem, tych kolek się usunęło trochę, robiło się taką wnękę, i tam się już siedziało do rana. Każdy miał swoją kupkę kolek, w której się przechowywał. Z rana, jak był spokój, nie było strzałów, tośmy się zbliżali powoli do wsi, sprawdzaliśmy czy nie ma obławy. Z lasu się obserwowało okolice wioski, no i wracało się do domu. W ten sposób znowu się pożywiło, mama zrobiła, co mogła zrobić. Przeważnie barszczyk i kartofle, barszcz z kapusty, nieraz był i czerwony, ale przeważnie z kapusty, zaprawiany jakoś tam mlekiem. Nie wiem, jak to robione było, bo nie brałem pod uwagę, dość że kartofelki mama okrasiła olejem z cebulką ( słoniny nie było. Nie można było nic mieć! Jak ktoś miał prosię i zabił po kryjomu, to jakby kontrola wpadła i złapała – Niemcy by aresztowali i przepadł by taki chłop gdzieś w Oświęcimiu albo w jakim innym Dachau.)
Tak to życie się odbywało.
Powodów Krwawej Środy trza by szukać wcześniej:
Na Cholewiance było mieszkanie, co wynajął sobie dyrektor teatru wileńskiego, Bonikowski. On był głównym szefem pierwszej organizacji, która powstawała w terenie Kazimierza i w Nadwiślu, nazywała się Gwardia Bezpieczeństwa. Żadna inna organizacja nie istniała jeszcze w tym czasie, gdy on zaczął tworzyć swoje struktury. Z nich powstało ZWZ, potem się rozdzieliło na BCh, część poszła do AK, ale Gwardia Bezpieczeństwa to był zarodek. (Czytaj też… Ruch oporu) (Ta grupa i w Zbędowicach miała swoje siedlisko, głównym jego dowódcą był Kmicic, a całym szefem organizacji – Bonikowski Stefan. Zastępcą jego był mój stryjo Adam. Kmicic był szefem do spraw wojskowych, prowadził ćwiczenia i szkolenia.)
Ten Bonikowski wziął sobie kobietę w zastępstwie żony. Czy on był żonaty? Tego nie wiem, ale jak mieszkał na Cholewiance, w tym wynajętym domu, który potem został spalony, miał z sobą kobietę. Jak się później okazało, ta kobieta była niemieckim szpiegiem. I co się działo? Nasze chłopaki ze wsi, z BCh z Rogowa przychodziły zawsze najpierw tam, bo to był punkt zborny. W połączeniu z Gwardią Bezpieczeństwa i z chłopakami z Kazimierza wspólnych szukali języków, żeby bezpiecznie dostać się do miasta. Jedni wiedzieli, co się dzieje w mieście, przekazywali to łącznicy, wiadomości przepływały. A chłopaki w domu Bonikowskiego czuli się bezpiecznie, przy tej kobiecie nie używali pseudonimów, tylko imion. A potem widocznie dostały się i nazwiska, bo kiedy przyszli Niemcy w Krwawą Środę, to szukali nazwisk, których się zapewne dowiedzieli od tej kobiety Bonikowskiego. I uważam, że to była jedna wsypa: ona wszystko musiała notować co rozmawiali i przekazywać szwabom. Potem, już po wyzwoleniu, to przyjeżdżali jacyś ludzie za nią, dowiadywali się, gdzie ją można spotkać. Uważam, że to byli ludzie do wykonania wyroku, z jakiejś organizacji.
Druga sprawa to jest wpadka taka, że ludzie Kmicica w Kazimierzu – czy we młynie czy z piekarni -wzięli mąki i wozem jechali do Zbędowic. Trzeba trafu, że jeden worek czy się rozdarł w ładowaniu, czy może był agent jaki i przekłuł specjalnie nożem – ta mąka się wysypywała po trochu znacząc drogę. Po tym śladzie doszli szwaby do Zbędowić, doprowadziło ich to – i tam znowu zrobili obławę. Zginęło dużo ludzi! Nie jestem rozeznany w tym terenie, nie powiem dokładnie, ale wiem, że Niemcy otoczyli wieś i mordowali…
Mogła być też trzecia jakaś wsypa, podobnież była, ale nie znam szczegółów.
Byli zdrajcy i donosiciele, weźmy przykład wsypy co do mojego stryja: jakiś facet z Bochotnicy, pseudonim Szasza czy Siasia (jak się dowiedziałem od różnych ludzi dochodząc w tych sprawach), on stryja Adama wydał. Stryjo był katowany okrutnie za przechowywanie Białego Orła. Zamordowali go w Oświęcimiu. (Czytak też… Losy rodziny Pani Zosi Sijko – z domu Janickiej)
Nie mogę mówić, głosu mi brak. Za dużo tych wspomnień… Za dużo się przeżyło. Ale się przeżyło…
oprac. Bożena Gałuszewska