Losy rodziny Pani Zosi Sijko
z domu Janickiej
Skąd się wzięliśmy we Francji?
Moi rodzice mieszkali na wsi, w Rogowie. Mama Anna z domu Szałasówna, tata Adam Janicki. Adam i Anna.
W latach 20 w Polsce było ciężko, było biednie, i wtedy prawdopodobnie werbowali do robót za granicą. Najpierw pojechał mój ojciec, zatrudnił się w hucie, początkowo koło granicy szwajcarskiej, później się przeniósł do Alzacji. Przysłał matce mojej – a wtedy jeszcze byli oni narzeczeństwem – papiery potrzebne do wyjazdu, pozałatwiał wszystko i matka samiuteńka, dziewczyna ze wsi (ale umiejąca czytać i pisać), pojechała do Francji do ojca – i na dodatek okrężną drogą. Opowiadała nieraz jak to na statku kołysało, jak to było niedobrze, jak to się wymiotowało… opowiadała mi jak to było. Najpierw musiała pojechać do Gdyni, żeby dostać się na statek.
Po przybyciu do Francji Polaków kierowali do miejsc, gdzie mieli załatwione papiery i mama pojechała do Mont Saint Martin do Alzacji.
We Francji rodzice wzięli ślub i we Francji myśmy się porodzili.
Chodziłam tam do szkoły, mówiłam po francusku, musiałam, jakże inaczej? Mieszkaliśmy u Włochów, którzy mieli kawiarnię przy drodze, a las był taki piękny po drugiej stronie… Chodziliśmy na maliny, mieliśmy działkę, grusze takie ogromne trzy, zbieraliśmy gruszki. Pamiętam. Dużo pamiętam.
Mieliśmy pokój z kuchnią i już wtedy była u nas bieżąca woda!
W czasach francuskich mama dużo szyła, robiła na drutach.
Potrafiliśmy wszyscy mówić po polsku, bo w domu tak się mówiło.
A mimo wszystko dotąd nie zapomniałam francuskiego. Jak coś liczę, to po francusku. Inaczej nie umiem. Po polsku mi nie idzie, a po francusku bardzo szybko.
Mama była bardzo ładną kobietą, póki nie przyszła starość. Jak już starość przychodzi, to swoje robi…
Dzieci nas było troje: ja – Zosia, Bolesław i Danka, siostra. Mama bardzo dbała o nasz wygląd. We Francji się chodziło w kapeluszach, ja oczywiście też miałam kapelusz. Jak przyjechałam do Polski, to się wszyscy dziwili. Kto mnie zobaczył, ten się dziwił, bo ja zawsze chodziłam w kapeluszu, taka smarkata… co ja tam miałam, 13 lat.
Nie pamiętam, żebym się buntowała przed wyjazdem do Polski. We Francji nie miałam specjalnie towarzystwa, właściwie jedną tylko koleżankę. To była taka zarozumiała Francuzka; jej rodzice mieszkali zaraz obok nas. Ale właściwie nie miałam takich koleżanek od serca. Niby miałam, a nie miałam.
Rodzice, przeważnie matka moja, tęsknili za swoimi. Do Polski, żeby do Polski. Do Polski i do Polski. Naskładali pieniędzy, trochę pożyczyli od mojego chrzestnego, któremu się dobrze powodziło i matka przyjechała z nami.
Pamiętam, jak jechaliśmy pociągiem…
Wróciła do Polski sama, bez taty, tylko z dziećmi. Na razie miało tak być, że my tu, a ojciec tam, bo tam mógł zarobić, a w Kazimierzu nie miał gdzie. Przysyłał pieniądze.
Pierwsze wrażenie z Polski było dobre: podobało mi się. Ze stacji odebrali nas kuzyni, którzy specjalnie przyjechali furmanką. Wieźli nas i wszystkie te toboły, te kufry. Pamiętam, jak po drodze mama nam tłumaczyła: zobaczycie taką wieżę (na basztę mówiła), będzie taka wysoka. Pamiętam, że nam wyjaśniała na tej furmance, jak tu będzie.
Wujek wyszukał w Kazimierzu dom. Mama chciała mieszkać troszkę dalej od wsi, zresztą do Rogowa nie miała już gdzie wracać, bo tam już mieszkała rozległa rodzina. Nie miała ziemi, nie miała domu, nie miała nic. Więc z pomocą wujka kupiła ten nasz dom w Kazimierzu i zamieszkała w nim z dziećmi, czyli z nami. Tata natomiast ciągle pracował we Francji i przysyłał nam pieniądze.
Dom nie stał wtedy w ulicy, tylko w ogrodzie. Mieliśmy wielkie przejścia z tym domem. Zabrali nam ziemię i zrobili szosę pod samym oknem. Moja matka jeździła i do starosty, i do Puław i w magistracie i wszędzie – ale kobieta sama, ojciec we Francji (mowa o latach 37-38). Tata odwiedzał nas w wakacje. A chociaż przyjeżdżał tylko na urlop, zawsze coś tam robił, to tu, to tam, z pocztą miał coś do czynienia – byle by tylko nie siedzieć bezczynnie.
To były ciężkie czasy.
Pierwsze wrażenie z Polski było dobre: podobało mi się. Ze stacji odebrali nas kuzyni, którzy specjalnie przyjechali furmanką. Wieźli nas i wszystkie te toboły, te kufry. Pamiętam, jak po drodze mama nam tłumaczyła: zobaczycie taką wieżę, (na basztę mówiła), będzie taka wysoka. Pamiętam, że nam wyjaśniała na tej furmance, jak tu będzie.
Ogród był duży, zaraz się przyzwyczailiśmy, mieliśmy prędko koleżanki, kolegów, szkołę. Ja byłam nawet nauczycielką francuskiego! Prawdziwa nauczycielka, pani Bożkowa, która nie pamiętam, co wykładała, miała syna i chciała go nauczyć francuskiego. A ponieważ twierdziła, że mam bardzo dobry, wybitnie francuski akcent, to nauczać go powinnam właśnie ja… Mieszkali na Czerniawach, chodziłam do nich i wykładałam.
W Polsce szybko znalazłam towarzystwo, koleżanki, szkołę.
Tata nas odwiedzał, ale w Kazimierzu nie pracował, bywał tylko na urlopie. Mimo to czepiał się wtenczas czego tylko mógł, wtenczas zawsze to tu, to tam. Starał się o jakieś roboty, żeby nie siedzieć.
W 1939 roku przyjechał na urlop, nie pamiętam na ile czasu, ale przyjechał i trzeciego września miał wyjazd, a pierwszego września – wiadomo. Wojna zastała go w Polsce. Nie został zmobilizowany, nie był przecież obywatelem polskim tylko francuskim, chyba. Grunt, że nie był powołany do wojska. Został z nami. W domu nikt nic nie wiedział o jego działalności konspiracyjnej, tajemnica to była wielka. Ojciec schował przed Niemcami godło wiszące na poczcie, Orła Białego. Aresztowali go w październiku 42 roku, nocą. Nie pożegnaliśmy się z tatą. Mama tylko zdążyła wyskoczyć na ganek i krzyczała Adasiu, Adasiu!
Zginął w Oświęcimiu. Więcej taty nie widziałam, raz tylko we śnie. (Przeczytaj o Adamie Janickim ps. San)
Gdy zbliżał się front, nadeszły jeszcze cięższe czasy. Przez Kazimierz przechodziła sama linia frontowa, miasto było wtedy wyludnione. I my także musieliśmy uciekać w czasie wysiedlenia, tak jak wszyscy. Pamiętam, jak jechaliśmy nocą Plebanką, później przez pola, pamiętam nawet stodołę, cośmy w niej spali. Dojechaliśmy (o ile się nie mylę) do Cholewianki, czy gdzieś. Wreszcie przenieśliśmy się na wieś, do rodziny i trzeba było sobie radzić. Mama pracowała, pomagała ludziom, szyła, chodziła w pole.
Za jakiś czas wróciliśmy do Kazimierza, ale co z tego… uciekając zabraliśmy tylko troszkę rzeczy, a wróciliśmy do puściuteńkiego domu. Cztery gołe ściany, bez okien, bez drzwi, bez podłóg, bez niczego – tylko cztery ściany, goluteńkie kompletnie. A to, co było schowane w piwnicy, szkoda słów. (To dobrze, że mama wzięła ze sobą maszynę do szycia, dzięki niej na wsi szyła. Ja z kolei robiłam na drutach).
Przed wyjazdem, co tylko mogliśmy, wynieśliśmy do piwnicy, a wejście zamaskowaliśmy ścianą zrobioną z białego kamienia, taaaką grubą. Kamień ułożony był na całej ścianie, nikt nie mógł zauważyć, że pod kamieniami są drzwi. Pech chciał, że jak zaplanowali atak, to było straszliwe błoto. Czołgi ani samochody – nic nie mogło przez nie przejechać, więc gdzie tylko co było – kamień, drzewo – wszystko zabierali, wykładali drogi, żeby móc dostać się do Wisły. Właśnie wtedy znaleźli wejście i złodzieje wszystko ukradli… wszystko ukradli… Te stare zdjęcia, co je mamy, leżały porozrzucane po podłodze. Tylko to zostało. Dom goluteńki, nawet ścian w środku nie było, komina nie było, kuchni nie było, nic, kompletnie nic.
Wtedy musiałam pójść do pracy.
Mama chodziła na wieś, pomagała ludziom, za to coś tam dostawała, i K. nam pomagali, bo w ogrodzie była obórka i oni sobie w niej trzymali krowę. Zostawiali zwierzęta na przechowanie. Później sprzedawali mięso, bo mieli jatkę.
Na tym zdjęciu jest moja mama i jej siostra, po mężu Królowa, z drugiego męża Bielcowa. Obie z domu Szałasówny. Ich ojciec był zapiewajło: do uroczystości i pochodów, zawsze był pierwszy. Ciotka Królowa miała 6 synów. I wszyscy zginęli, tylko jeden przeżył. Pierwszy najstarszy zginął za Wisłą w partyzantce, dwóch chyba z choroby, a jeden w domu. Na podwórzu była brama, chłopak znalazł przy tej bramie granat i go granat rozerwał. Na swoim podwórzu.
Moja mama i jej siostra zmarły jedna po drugiej.
Przeszło się… jak się zapomni, to się zapomni, ale jak się przypomni, to jest przykro…
Niby nie było za bogato we Francji, ale był spokój. Nie wiadomo, jakby tam się losy potoczyły.
Gdyby tata nie przyjechał do nas na urlop, na pewno by żył.
Tak dawno nie mówiłam o tych rzeczach, ileż lat… Nie mam z kim. Młodzi się nie interesują, nawet nie lubią, „oj daj spokój”, mówią. „Po co to wspominać?”
Nie chcą słuchać, a mnie przykro się robi od takich wspomnień.
wysłuchała Bożena Gałuszewska