Wysiedlenie do Kazimierza
Stanisław Kowalczyk
Rodzina Kowalczyków ze wsi Mucharz, wysiedlona do Kazimierza w 1940 roku. Tekst spisany odręcznie znajduje się w zbiorach Archiwum Wschodniego.
Około godziny 2.00 w nocy 11 grudnia 1940 roku zostałem z rodziną oraz innymi wysiedlonymi załadowany do nieogrzewanych wagonów z zamarzniętymi szybami. Następnie podróż w nieznane? Tym miejscem nieznanym okazał się Kazimierz Dolny.
Zimna, mroźna noc, na błękitnym niebie widać migoczące gwiazdy, mróz do około -20 stopni, gwizd parowozu i buchająca para i pociąg rusza powoli i słychać tylko głuchy łoskot kół pociągu. Nawet kolejarze ze stacji Wadowice nie wiedzieli dokąd nas wiozą. Pociąg nabiera rozpędu ale jedzie powoli i często zatrzymuje się z dala od stacji na otwartej przestrzeni pól. Przejeżdżając przez stację pociąg się nie zatrzymywał a przejeżdżał z dużą prędkością i nie można było odczytać nazwy stacji, gdyż okna były mocno zamarznięte i pokryte szronem. Zmiana parowozu i obsługi odbywała się poza stacją. Konwojentami pociągu byli żandarmi oraz SS-mani i co pewien czas było słychać ich okrzyki i nawoływania.
Podczas transportu nie otrzymywaliśmy żadnych posiłków ani picia, w wagonach był niesamowity zaduch i duży fetor, gdyż ubikacje były zamarznięte. W wagonach słychać było tylko płacz dzieci, ludzi starszych i modlitwę. O wyjściu z wagonu nie było mowy, gdyż oprawcy grozili zastrzeleniem. W takich warunkach podróży mijały godziny, które wydawały się niesamowicie długie.
Wreszcie pociąg zatrzymał się na stacji, słychać głosy i wrzaski niemieckich konwojentów, oraz przyciszoną rozmowę Polaków. Jest godz. około 4 rano, ciemno, w wagonie siedzimy ok. 2 godzin i nagle słychać otwieranie drzwi do wagonów i kolejarze polscy w otoczeniu SS-manów powiedzieli aby wychodzić (…), następuje pewna ulga, że może już ta długa i tragiczna podróż się skończyła?
Jest dzień 13 grudzień 1940 r., zimno i przejmujący wiatr i temperatura ok. -20 stopni C. Okazało się, że stacją końcową jest Nałęczów. Koniec podróży pociągiem w nieznane. Znaleźliśmy się w G.G. (Generalnej Guberni).
Cel podróży – Kazimierz Dolny.
Po opuszczeniu wagonów matki z małymi dziećmi zgromadzono w poczekalni stacji i dzieci dostały ciepłą herbatę do picia. Natomiast wszystkich dorosłych w tym i mnie z moją rodziną zgromadzono na placu poza terenem stacji kolejowej. Tutaj czekały na nas tzw. „podwody” tzn. sanie zaprzężone w konie. Sanie podjeżdżały, do (sań) wsiadała jedna rodzina i następował odjazd. Tak około godziny 9.00 ruszyliśmy saniami w dalszą drogę. Polacy, którzy kierowali nas do sań powiedzieli nam, że jedziemy do Kazimierza Dolnego.
W Wąwolnicy nastąpiła dłuższa przerwa w podróży ok. 1 godz. na popas koni. Podczas postoju matka wyjęła resztki chleba i rozdała rodzeństwu i szwagrowi po kawałku, który zjedliśmy na sucho bez popicia. Po ruszeniu w dalszą drogę wjechaliśmy do Bochotnicy i po krótkiej chwili jazdy zobaczyłem zamarzniętą królową polskich rzek Wisłę. Jadąc dalej w stronę Kazimierza zobaczyłem jak przez Wisłę po zamarzniętym lodzie przechodzą ludzie oraz jeżdżą sanie konne. Widok ten wywarł duże wrażenie na mnie.
Do Kazimierza przyjechaliśmy wczesnym popołudniem i zatrzymaliśmy się na rynku obok słynnej studni. Przyjechało kilka sań na których przyjechali sąsiedzi z mojej wioski Mucharz. Na rynku było kilka osób z magistratu, oraz mieszkańców Kazimierza, u których mieli być zakwaterowani przybysze, był również pewien pan, który kierował akcją zakwaterowania przybyłych rodzin. Jak się później okazało cała akcją kierował burmistrz miasta Kazimierza pan Bronisław Wolny.
Pan Wolny zdecydował, że moja rodzina zamieszka w jego domu i tam też skierował nasze sanie, na ulicę Szkolną numer 19 (lub 21) o ile dobrze zapamiętałem. Pamiętam, że wówczas po kilku dniach dostaliśmy (pierwszy) ciepły posiłek w magistracie, była to gorąca zupa i po kawałku chleba, oraz ciepłą herbatę do popicia. Pozostałe rodziny zostały skierowane do innych właścicieli domów, np. na ulicę Czerniawy za cmentarzem – kirkutem żydowskim – po prawej stronie na górce była duża willa w której umieszczono kilka rodzin, w niektórych willach w wąwozie Małachowskiego, oraz w willi która stała za cmentarzem, za słynnym historycznym dębem, oraz w kilku innych domach w mieście. Jednak po 60 latach nazwisk właścicieli domów nie pamiętam.
Po przyjeździe do państwa Wolnych zostaliśmy ulokowani w obszernej kuchni w budynku stojącym z tyłu – równolegle do rzeko Grodarz. Pomieszczenie kuchni było nagrzane, były 3 łóżka, stół, krzesła oraz parę garnków do gotowania stało na kuchni. Zostaliśmy przez panią Wolną i jej dzieci bardzo serdecznie przyjęci, oraz do syta nakarmieni.
Po niedługim czasie przyszedł p. Wolny z pracy i zaraz do nas wszedł z p. Wolną i zaczęli nas pocieszać żebyśmy się nie martwili, że „jakoś to będzie”. Pamiętam p. Wolny zwrócił się do mamy, że jak będzie miała jakieś trudności, żeby zwracała się do niego.
Wówczas poznaliśmy cała rodzinę państwa Wolnych tj. rodziców, ich córkę Helenę piękną blondynkę oraz synów Władysława, Zenka (którzy mieli wąsiki jak ich tata) oraz najmłodszego Mieczysława. Państwo wolni przez kilka dni nas żywili, oraz dawali drewno na opał. Teraz nastąpiło lekkie odprężenie, płacz i pytanie co dalej? Przez jakiś czas – może około miesiąca dostawaliśmy z magistratu raz dziennie (w południe) około litra zupy i kawałek chleba na osobę.
Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia bardzo smutne . W przeddzień wigilii szwagier Stefan przyniósł kilka gałązek choiny, a siostra pocięła papier na cienkie paski i ustroiła gałązki. Tak wyglądała choinka. Państwo Wolni dali mamie odpowiednie wiktuały dla przygotowania wieczerzy wigilijnej. W wieczór wigilijny cała rodzina państwa Wolnych przyszła nam złożyć życzenia, połamać się opłatkiem a p. Wolna trochę upieczonego ciasta dała mamie. Tak spędziliśmy Święta Bożego Narodzenia i rozpoczęli nowy etap życia w Kazimierzu D.
W tak smutnej i tragicznej scenerii ukończyłem 10-ty rok mojego młodego życia i rozpocząłem nowy etap egzystencji z wielką niewiadomą na przyszłość.
Czytaj też: