Wysiedleńcy
Stanisław Kowalczyk
Z Kazimierskiego Brulionu

Autor, dr. inż. Stanisław Kowalczyk, obecnie na emeryturze, mieszka w Chorzowie. Do spisania wspomnień skłoniła go pierwsza po 60 latach wizyta w Kazimierzu. Na tablicy z nazwiskami poległych w II wojnie światowej u podnóża Klasztoru zobaczył nazwisko swojego szwagra Stefana Małeckiego. Od dawna p. Kowalczyk usiłuje dowiedzieć się czegoś o szczegółach jego śmierci. Starania o informacje w różnych instytucjach i stowarzyszeniach nie przyniosły rezultatów. Ponawiamy więc apel do Czytelników: ktokolwiek wie coś o okolicznościach śmierci listonosza z Kazimierza, członka AK Stefana Małeckiego proszony jest o kontakt z redakcją. Szczegóły jego aresztowania znalazły się w pierwszej części wspomnień p. Kowalczyka w nr 7 „Brulionu Kazimierskiego”.

Lemoniada, woda…
Z zakładów powroźniczych przeniosłem się do wytwórni wody gazowanej i lemoniady należącej do spółki S. Pruszkowski – S. Zacharek, mieszczącej się obok młyna u zbiegu ulic Lubelskiej i Czerniawy. W zakładzie tym pracował mój brat Józef oraz dwóch innych pracowników. Buchalterię prowadziła p. Zosia – blondynka (nazwiska nie pamiętam). Razem z bratem rozwoziliśmy na czterokołowym wózku lemoniady do sklepów, do szynku p. Pisuli (o ile dobrze pamiętam) mieszczącego się na przeciw kościoła Św. Anny, dalej do szynku – gospody „U Króla” (p. Król był właścicielem). Na temat tej knajpy powstała piosenka z refrenem. „U Króla, u Króla poznasz pannę Dankę i zjesz dobrą kaszankę”.
Knajpa „U Króla” mieściła się obok bożnicy na piętrze; na zewnątrz był drewniany ganek, a lokal był od strony kościoła św. Anny. W knajpie tej odbywała się potajemnie sprzedaż broni przez Niemców oraz policjantów. Broń kupował p. Król w porozumieniu z partyzantami, którzy później odbierali ten trefny towar. O sprzedaży broni mówił swego czasu w domu mój szwagier Stanisław Małecki.
Dalszymi odbiorcami lemoniady byli: cukiernia p. Bogdanowicza na rogu rynku pod podcieniami, hotel Berensa, restauracje pod podcieniami obok magistratu oraz inne sklepy.
Brat Józef, który skończył 4 klasy szkoły powszechnej, wypisywał kwity i inkasował pieniądze. Czasami od właścicieli sklepów dostawaliśmy parę groszy za szybki dowóz wody i obsługę. Niejednokrotnie uciekaliśmy z rynku, gdy nadjeżdżały niemieckie „budy”, było to zwykle w dni targowe. Zostawialiśmy wówczas wózek i uciekaliśmy zaułkami pod Górę Trzech Krzyży. Po łapance wracaliśmy po wózek. Ludzie, którzy handlowali na rynku, również uciekali zostawiając cały towar.
Pracowaliśmy w zależności od pory roku: latem w godz. 8.00 – 16.00, zimą od 9.00 do 14.00.
Mając teraz więcej czasu zwiedzaliśmy miasteczko: ruiny zamku, basztę, Górę Trzech Krzyży, historyczny dąb za cmentarzem oraz ruiny spichlerzy. Latem przy długim dniu chodziłem do wsi Skowieszynek, Wylągi czy Jeziorszczyzna. Zrywałem jabłka, liście tytoniowe lub kopałem ziemniaki. W ten sposób zyskiwałem dodatkowe zarobki.
Późną jesienią lub wczesną wiosną 1943 roku nasz zakład pracy został przeniesiony na ul. Nadrzeczną do budynku po prawej stronie piekarni. Warunki pracy były lepsze – odpadał niewygodny transport wózkiem. Teraz butelki z wodą roznosiłem w koszu na plecach. Gdy były łapanki, drzwi wejściowe zakładu były zamknięte, a myśmy obserwowali przez zasłonięte okna, jak ludzie uciekają do wąwozu Plebanka lub Małachowskiego.
W tym czasie Niemcy rozpoczęli rozbiórkę baraków lazaretu. Mam przestała prać bieliznę dla chorych. Miała więcej czasu, dlatego często chodziła do p. Wolnej ażeby pomóc jej w pracach w ogrodzie.
Tymczasem p. Wolny z synami Jankiem i Władkiem byli poszukiwani przez gestapo. Niemcy przeprowadzali częste rewizje w nocy, a czasem w dzień. Konspiratorzy ukrywali się w schronie wykopanym za domem na stoku góry i dobrze zamaskowanym. Po pewnym czasie z uwagi na psy, z którymi Niemcy przychodzili na rewizję, uciekli do obozu leśnego AK.
Pewnego dnia w maju lub w czerwcu po kolejnej nieudanej rewizji gestapowcy aresztowali córkę pp. Wolnych – Helenę. W pierwszych dniach przetrzymywali ją w areszcie w magistracie. Przez kratę w oknie można było z nią porozmawiać i podać coś do jedzenia. Ja z mamą i bratem Józkiem chodziliśmy pod zakratowane okno ażeby Helenę pocieszyć i dać jedzenie. Z aresztu gestapo zabrało ją do podziemi w klasztorze na przesłuchania. Po każdym przesłuchaniu wyglądała coraz gorzej – widać było ślady torturowania. Po kilku dniach została wywieziona do Lublina do więzienia na Zamku.
Mimo ciężkich tortur gestapo nie wyciągnęło z niej żadnej wiadomości. Po pewnym czasie została zwolniona, lecz była już ciężko chora i załamana psychicznie. Chociaż miejscowy lekarz p. Wajda otoczył ją troskliwą opieką, po kilku dniach zmarła.
Nadzieje
Z nadzieją rozpoczynaliśmy rok 1944. Ja z bratem Józkiem nadal pracowałem w wytwórni lemoniady, Janek na poczcie, a mama pozostawała w domu. Zachodziła do p. Wolnej i pomagała jej w pracach w ogrodzie. Pocztą pantoflową nadchodziły coraz pomyślniejsze wiadomości z frontowych walk na wschodzie i na zachodzie. Dodawało nam to otuchy i nadziei. Brat Janek coraz rzadziej przychodził na noc do domu. Spędzał ten czas w oddziale AK. Niemcy rzadziej urządzali łapanki. Aresztowanie ludzi przez gestapo również słabło. Nasiliły się natomiast akcje partyzanckie. Okupanci czuli się coraz mniej pewnie. Już w 1943 roku zbudowali okopy i ustawiali stalowe kozły przeciwczołgowe w okolicach wsi Jeziorszczyzna i Uściąż.
Pod koniec czerwca 1944 r. co jakiś czas przejeżdżały niemieckie transporty wojskowe z kierunku Opola w stronę Puław
Od około 12 lipca transporty jechały już i w dzień, i w nocy. Obserwowałem to zza murów szkolnych. Ten eksodus trwał do ok. 16 lipca. W tych dniach padał deszcz, a żołnierze, którzy jechali taborami, mieli nałożone na głowę snopki zboża dla ochrony przed deszczem. Partyzanci przestawiali drogowskazy zmieniając kierunki jazdy. Stwarzało to bałagan, a wówczas – korzystając z zamieszania – partyzanci rozbrajali żołnierzy.
Gestapo wyjechało ze swojej siedziby w klasztorze, policja granatowa zniknęła – nastąpiło bezkrólewie!
Do pracy przestałem chodzić, gdyż właściciele postanowili zamknąć zakład na jakiś czas. 18 lub 19 lipca partyzanci AK opanowali całe miasto. Wtedy zobaczyłem Janka w pełnym uzbrojeniu, z opaską na ramieniu i orzełkiem przypiętym do furażerki. Nasza radość – to znaczy moja i brata Józka – była wielka. Janek poprosił, by przyprowadzić mamę, żeby mógł się z nią pożegnać. Powiedział, że niedługo nastąpi wymarsz w stronę Warszawy. Po tym pożegnaniu brat zniknął na kilkanaście dni. W tym czasie Niemcy już rozpoczęli ostrzał artyleryjski i bombardowanie miasta. Kazimierz zaczął się palić, wśród mieszkańców wybuchła panika.
Pewnego dnia poszedłem z bratem Józkiem ul. Nadwiślańską w kierunku Wisły, ponieważ tam po prawej stronie był sad, w którym zrywaliśmy owoce. W pewnym momencie usłyszeliśmy z drugiej strony Wisły serię z karabinów maszynowych i świst kul nad naszymi głowami. Upadliśmy na ziemię. Po chwili strzały umilkły a my czołgając się wycofywaliśmy się. Tak zakończyła się nasza wyprawa po jabłka.
Tułaczka
W mieście zaczęli się pojawiać w małych grupach żołnierze radzieccy. Po kilku dniach ukazały się zarządzenia, aby mieszkańcy opuścili miasto. Wyszliśmy z mamą i z Józkiem na Doły, gdyż tam w stoku góry wykopany był schron. Zabraliśmy trochę niezbędnych rzeczy, resztę pozostawiając w domu. W schronie było kilka osób, głównie kobiet i dzieci. Jedliśmy chleb, który zgromadziła mama. Sołdaty zaczęli już buszować, kradnąc, co się dało. Wyszliśmy z bratem do miasta, zobaczyliśmy grupy pijanych żołnierzy i oficerów, strzelających na wiwat z automatów. Zauważyliśmy duże plakaty, których treści nie rozumieliśmy. Był to tekst Manifestu Lipcowego.
Pod koniec sierpnia i z początkiem września ukazały się ogłoszenia, że należy odsunąć się od linii frontu na odległość ok. 12 km. Mama spakowała potrzebne rzeczy ( włącznie z garnkami) i zostaliśmy wywiezieni do wsi Karczmiska. Tu znalazło lokum wiele osób z Kazimierza. Zostaliśmy umieszczeni u jakiegoś gospodarza w stodole. Jednak z gotowaniem były kłopoty, gdyż kuchnia gospodarza stale była zajęta – nawet w nocy. Z bratem zbudowaliśmy więc prowizoryczne palenisko na polu za stodołą i sytuacja nieco poprawiła się. W Karczmiskach odnalazł nas Janek. Radość była krótka, gdyż po trzech dniach musiał odejść. Mówił, że nie może z nami zostać, bo rozpoczęły się aresztowania partyzantów z AK, a tutaj jest sporo ludzi z Kazimierza, którzy go znają i ktoś może go „wsypać”.
Ze względu na duże skupisko ludzi, zaczęto wysiedleńców wywozić z Karczmisk. Na początku października przy pięknej pogodzie zostaliśmy znów wywiezieni furmanką pod Opole do miejscowości Pustelnia, do przysiółka Kulig. Przyjechało tam kilka rodzin, a gospodarz umieścił nas na strychu i w stodole. Dom znajdował się obok stawów rybnych, których zarządcą był nasz gospodarz. Tutaj mogliśmy odpocząć i ochłonąć z ciężkich przeżyć. Jednak spokój nie trwał długo. Rosjanie wytropili stawy rybne, w których było dużo dorodnych karpi. Przyjeżdżali często i wrzucali granaty do stawów, głusząc w ten sposób ryby. Po takim „nalocie” staw był biały, gdyż ogłuszone karpie pływały na powierzchni wody. Trochę zabierali, a resztę pozostawiali. Wówczas okoliczni mieszkańcy wykradali ryby. Mama gotowała karpie, gdyż nie mieliśmy tłuszczu do smażenia.
Pod koniec października przenieśliśmy się do Trzebieszy otrzymując od gospodarza do dyspozycji komórkę – przybudówkę domu. Pamiętam, że była bardzo mała: dwa ledwo trzymające się łóżka, chwiejący się stół, krzesło i kuchenka o jednej fajerce. Było ciasno, ale spokojnie.
Nagle we wsi zrobił się szum, gdyż sołtys z polecenia władz radzieckich dostał polecenie wyznaczenia ludzi do wykopów w majątku w Niezdowie. Wykopki stały się naszym udziałem. Wojskowe auto przyjeżdżało codziennie o świcie nawet w niedzielę i wyjeżdżaliśmy do Niezdowa.
Pewnego dnia na początku grudnia, wracając z lasu ze ściółką, zobaczyliśmy Janka, który nas odnalazł. Cieszyliśmy się, ale niedługo. Któregoś dnia sołtys ogłosił, że młodzi mężczyźni powyżej 18 roku życia mają zgłosić się do punktu poboru w Opolu. Janek pojechał. Wrócił 3-4 dni przed świętami Bożego Narodzenia z kartą powołania.
Zaraz po świętach Bożego Narodzenia sołtys ogłosił, że gospodarze będą wyznaczać ludzi do kopania okopów na terenach przyfrontowych. Razem z bratem Józkiem zgodziliśmy się pojechać, choć eskapada mogła być bardzo niebezpieczna. Wyjazd miał nastąpić po Nowym Roku.
1945 – rok powrotu
Wyposażeni w prowiant i łopaty przez gospodarzy czekaliśmy na wyjazd. Wojskowy samochód zabrał nas w tę podróż w nieznane. Po trzech godzinach dojechaliśmy do kompletnie zniszczonej, wypalonej wioski. Zostaliśmy zakwaterowani w jednym z jako tako zachowanych domów. Pod żadnym pozorem nie mogliśmy palić ognia. Pilnował nas sołdat. Nie było żadnych mebli, okna zabite deskami, na podłodze wilgotna i przegniła słoma.
Z bratem zajęliśmy miejsce obok drzwi. Zaraz sołdat zabrał nas do kopania okopów. Pracowaliśmy pod jego nadzorem. Było zimno, wiatr z deszczem, w nocy mróz. Po zmroku powrót do chaty.
Samochodem przywieziono jakiś gorący płyn bez smaku. Tak było codziennie rano i wieczorem.
W takich warunkach minął cały tydzień. Po dziesięciu dniach postanowiliśmy z bratem uciekać. Nie było to bezpieczne, gdyż po okolicy na koniach jeździli kozacy, którzy wyłapywali takich zbiegów jak my. Około trzeciej w nocy wyszliśmy z drżeniem serca z chaty. Na dworze wiatr zacinający śniegiem z deszczem.
Po dwóch godzinach wędrówki, zachowując wszelkie środki ostrożności, dotarliśmy do chatki pod lasem. Zastaliśmy w niej rodziców z kilkorgiem dzieci.
Bardzo się przestraszyli – byliśmy zmęczeni. Przyjęli nas niechętnie. Ale po wysłuchaniu naszej opowieści nakarmili i pozwolili zostać na noc. Rano po śniadaniu ruszyliśmy do Opola oddalonego o ok. 8-10 km.
Dotarliśmy tam około południa. Tego samego dnia wróciliśmy do rodziny, do mamy, która o mało nie zemdlała z radości.
Tak skończyła się nasza eskapada. I wreszcie powrót do Kazimierza.
Mieszkanie przy ul. Szkolnej zastaliśmy w opłakanym stanie., gdyż kwaterowali w nim oficerowie radzieccy. Łóżka były połamane, kuchenka rozwalona, drzwi wyrwane itp. Porządkowanie wymagało sporo wysiłku i czasu.
Niedługo potem zaczęliśmy sposobić się do powrotu w rodzinne strony. Wszyscy troje: ja, brat i mama poszliśmy na cmentarz pożegnać się z siostrą, która pozostała tu na zawsze. Myśleliśmy o szwagrze Stefanie Małeckim, który zginął nie wiadomo gdzie i w jakich okolicznościach. Pożegnaliśmy też Państwa Wolnych i kilka znajomych rodzin.
21 marca rano przydzielono mamie z urzędu furmankę, która odwiozła nas do Puław. 28 marca 1945 roku ok. godz. 6 rano po 4 latach, 3 miesiącach i 18 dniach ciężkiej tułaczki nasza trójka po podróży pełnej przygód znalazła się „na swoim”. Nadeszły lata żmudnej pracy nad odbudową gospodarstwa oraz czas nauki.
Czytaj też…