Wisła
Pierwsza opowieść Pana Rysia

powódź zimowa, lata 60-te

Myśmy nazywali Wisłę „Wstydliwą Panną”. Ja to wymyśliłem. A to dlatego, że zawsze, jak lód puszczał, to puszczał w nocy. Porównałem rzekę do dziewczyny: wstydliwa i rozbiera się w nocy. Nigdy Wisła nie ruszała w dzień jak lody łamała, tylko w nocy, tak jakby się wstydziła. My wszyscy, co mieszkaliśmy nad Wisłą, pilnowaliśmy, musieliśmy trzymać warty. I jak już zobaczyłem, co się dzieje, to leciałem do domu – łepek taki – żeby uprzedzić, a woda szła za mną! A to bloki takie półmetrowe stawały dęba i woda pietrzyła się. Łapało się to, co pod ręką i się uciekało. Po zatorze zawsze zalewało, wszystko było zatopione. Kiedyś był taki rok, że woda stała okropnie wysoko, skuta lodem. Lód sięgał gałęzi na drzewach, wyglądało tak, jakby był do koron drzew poprzypinany. Woda ruszyła, a lód został, wysoko, wysoko nad ziemią wisiał. Łaziliśmy po tym lodzie, taki był gruby na początku, i nam się strasznie podobało, że stoimy na drzewach. Ale potem lód zaczął topnieć, robił się coraz cieńszy, no to się spadało na ziemię, na tyłek. Patrzę do góry – nade mną dziura w lodzie, przez lód niebo widać. Po zatorze zostawało pobojowisko. Pamiętam, że ojciec w maju nie mógł posadzić na podwórku pomidorów, bo kry były takie wielkie koło domu, jak na tym zdjęciu. Kry były między wierzbami, a wierzby piękne, stare takie, a między nimi kry. Zrobiłem sobie zdjęcie, gdzieś mi ono zginęło, ale aparatem Druhem zrobiłem: zwały lodu, wielkie, i ja na wierzchołku, jak na Antarktydzie.

Powodzie były letnie i zimowe. Te zimowe – to właśnie zatory i one były najgroźniejsze, bo to zima, mróz, wiadomo. Ale były i letnie, przeważnie na Jana. Woda dochodziła wtedy aż do poczty. Nie było dostępu do drogi, tej do Puław, wszystko zalane, Puławska zalana, trzeba było jeździć przez Góry. I wtedy łódkami pływaliśmy. Woda stała tak wysoko, że zrywaliśmy morele w sadach – tych, wzdłuż wału, wystarczyło sięgnąć ręką. To była późniejsza letnia powódź, bo na ogół to jednak przychodziła na Jana. „Janówa” żeśmy mówili, tak prozaicznie, „janówa idzie”. „Na św. Jana Wisła zawsze wylana.” Takie powiedzenie, bo zawsze tak było. To była dzika, nieokiełznana rzeka! Strasznie dzika. Nieprzewidywalna! A wał był o taki, pół metra. Kiedyś była też nie Janowa, tylko niespodziewana powódź. Szły wody, przerwały tamę w Janowcu. Na szczęście woda poszła do Janowca, trzy domy całkiem zmiotło. A myśmy dzięki temu ocaleli. Ale i tak wszystkie ogrody były zalane, woda sięgała do Krakowskiej. To były takie czasy, że każdy wodniak miał łódkę, pychówkę, i każdy dobrze umiał wiosłem machać. No to my, mając łódki, rozwoziliśmy wodę, jedzenie, pomagaliśmy tym, co łódek nie mieli. Ale najgorsze moje wspomnienie z tamtych czasów to jest takie, że raz ojciec miał zostawione 10 par butów, a to były buty na eksport. No i postawił je na piecu, żeby nie zmokły. (Buty – ręczna robota, pierwsza klasa, do Rosji szło to wszystko). Stoją więc te buty na piecu, tam miały być ocalone, a przecież piec jest zbudowany z gliny. Woda rośnie – piec rozmięka, wszystko szlag trafi. Ojciec kazał mi wejść do środka, ratować. Wszedłem. Wtedy wszystkie karaluchy, wszystkie! Wszystkie na mnie. Boże… Boże! I mi łażą, a ja muszę do pieca, po te buty, a łódka dopiero w pół okna – do domu łódką wpłynąłem, przez okno. Na mnie karaluchy! One się w ten sposób ratowały, a ja myślałem najpierw, że nie żyją, a one żyły, pływały. Właziły na mnie, ja je strzepywałem, a one znowu. I od tamtej pory tak nienawidzę karaluchów, że jak karalucha zobaczę, to Boże… Wolę już… Nie wiem co. Ze wszystkich powodzi najgorsze były karaluchy.

oprac. Bożena Gałuszewska

Czytaj też…