Wisła
Najsmutniejsza opowieść Pana Rysia

Mówiłem już, że Kazimierzak się Wisły nie bał, bo Wisłę znał. Rzadko który się utopił, tylko kilku, ale to był wypadek. Wisła to była dzika rzeka, kto to wiedział – a w Kazimierzu wiedział każdy – to nie lazł jak głupi. A wiślane wiry… Zabójcy. I korzenie, grube jak ręka.

Wspominałem już tych bliźniaków? Tych pływaków z Warszawy? To ten jeden wskoczył, uderzył głową o korzeń i już nie wypłynął. Nawet ratownicy by już nie pomogli, chociaż jakich myśmy mieli ratowników!

Ratownicy – ach! – życie narażali. A towarzystwo, co Wisły nie znało ciągle się pchało do wody, czasem – no nie dało się upilnować, mimo, że ratownicy byli odważni, ofiarni.

Tak jak np. M.W., on był przy tym bardzo silny, ciężary przecież dźwigał, zresztą, wszyscy W. byli silni, taką budowę mieli i ciemną cerę. A M. to już naprawdę strasznie silny był i świetnie pływał. Do dzisiaj nieraz się wygłupia: zima, a on pływa. Aha, i jeszcze jedno: on ma bardzo dużą pojemność płuc, potrafi bardzo długo pod wodą przebywać.

Pamiętam raz – ja i L.K. też już byliśmy ratownikami – chłopak, 12 lat, się topił. My z L. za nic nie mogliśmy go wyciągnąć. M. skoczył. A w tym miejscu było chyba z 11 metrów, bo to na przykosie. Ale zaczęło się od tego, że ten chłopak płynął najpierw na pontonie, motorówą taką – a te motorówy, co pchają barki („pchacze” się nazywają), duże są, z wielką mocą. Tak się jakoś porobiło, że on z tego pontonu wypadł na przykosie. Tam woda była stojąca, on pod przykosą. Z góry piach zasłania, dalej piach. No nie było siły. I M. skoczył. Nie ma go i nie ma, no to myślimy: skaczemy. E tam, nie możemy nic znaleźć. A to przecież nim do dna dojdziesz – to już jest ile sekund! A myśmy chodzili po dnie, woda była czysta, ale czasem tylko kontury było widać ( to zależało jak woda: jak przybiórkowa, to „kawa” płynęła, „Sanówa”. Jak Sanówa płynęła, to „kawa” się mówiło. Do tej pory tak jest, że jak mętna berbelucha taka płynie, to wiadomo, że to z Sanu. Bo normalnie woda była czyściutka, widać było jak ryby pływają). M. skoczył. Nie było go 3 minuty, może 4. I wyciągnął chłopaka. Tak o, na rękach tylko nam go podał i zanurzył się z powrotem. To znaczy, zaczerpnął powietrza i dopiero się znów zanurzył. Musiał tak zrobić, bo inaczej mógłby się udusić, zabiłoby go powietrze, zachłysnąłby się. Na bezdechu już był. A jak się zanurzasz na 7 metrów, to w uszach normalnie igły czujesz – to jest ciśnienie, granica wytrzymałości, jakby ci ktoś te igły w uszy wbijał. M. podał tego człowieka, on jeszcze trochę żył, leżał na plaży. Sztuczne oddychanie robiliśmy, ale zanim karetka, zanim co… krew z niego poszła, taka błękitna – znaczy: płuca pękły. Taka krew normalnie, to co innego jest, ale jak idzie krew z płuc, różowa wtedy jest. Nie zapomnę tego nigdy. Nigdy.

A M…jak trzeba było ratować, to on się nie patrzył: w ubraniu, jak stał, tak skakał i ratował. Naprawdę wspaniały był.

*

Po drugiej stronie Wisły był kamieniołom w Nasiłowie i tam się utopiły 3 dziewczyny. To (…) syn tak je przewiózł… Łódką na spacer je wziął. Jedna z dziewczyn złapała za linę, na której pchacz ciągnął barkę, więc ona załapała tę linę, łódka się przewróciła i poszły – wszystkie trzy pod barkę. On jakoś się uratował, ten co je zabrał, przepłynął pod całą barką, a one trzy – wszystkie trzy młode dziewczyny – poszły! On zrobił jeden błąd w sztuce: nie powinien był podpływać do barki z góry. Nigdy się nie podpływa z góry!!! Tylko od dołu, bo inaczej wciągnie i nie ma mowy, żeby się ktoś uratował, najlepszy żeby był, to nic z tego. Wtedy łódkę trzeba puścić i skakać do wody, ale one tego nie wiedziały. To była straszna tragedia. Pamiętam, jak były przywiązane za nogi tu naprzeciwko zakonnic. Bo topielców nie wolno wyciągać z wody, bo się od razu rozkładają na powietrzu. Musiała przyjechać milicja, rodzina i dopiero wtedy można było włożyć do trumny i zabrać. Zawsze, jak się wyłowiło topielca, to trzeba było od razu za rękę albo za nogę przywiązać do fasiny, w wodzie żeby był i jeszcze się z wierzchu fasiną przykrywało, żeby słońce… no wiesz.

Zawsze się tych ciał utopionych szukało, ale one po 3 dniach same wypływały, przez gazy – to one ciało wynosiły. (Pod warunkiem, że – jak to się mówi – nie przymuliło, to znaczy – jak topielca nie przysypało pod tamą, czy gdzieś). Bo jak nie przymuli, to woda go wyrzuci po trzech dniach, dlatego zawsze te trzy dni się czekało. Ale jak by był wyłowiony i położony od razu na brzegu, to parę godzin – i rozłożony.

*

A kiedyś masę się topiło…Bo przyjeżdżali obcy.

Przyjeżdżali do Kazimierza na plażę i to nie patrzyło tylko lazło. Nie raz coś wcześniej wypiło i szło to to do wody. Każdy był chojrakiem! W niedziele i w sobotę to po 2-3 osoby się topiło. A że to gorąc był, to w św. Annie były przechowywane wszystkie trupy. Zanosiło się tam i kładło normalnie na posadzce, żeby czekały na rodzinę, milicję. Tam było zimno.

A tej… tej… wycieczki…to lepiej nie wspominać.

To było w 63 r., bo ja jeszcze do szkoły chodziłem, do zawodówki, do II albo do III klasy. Przyjechała wycieczka, a my wtedy wszyscy – bo to był taki dzień, taki dżdżysty; zimno, chłodno, nieprzyjemnie… Ale zacznę od tego, że my zawsze chodziliśmy na siedmiometrówkę się kąpać. Fajna tam była woda, głęboka, dla nas dobra, żeby ponurkować. A tego właśnie dnia – tak jak ci zacząłem mówić – akurat poszliśmy na Krzyżową Górę grać w karty, w oczko, w pokera. Cała ferajna nasza tam siedziała. I w pewnym momencie słyszymy, a tu syrena wyje. Wszystkie baty (wtedy już miały silniki), wszystko, co się dało, co na wodzie stało, to płynęło w górę. Mówimy: coś jest nie tak. Ale zanim piechotą żeśmy dobiegli z Krzyżowej Góry do PTTK-u, to już było po wszystkim. To tylko aby… To było najokropniejsze… Co tej babie strzeliło do głowy, tej wychowawczyni, że wzięła tam te dzieci???! One szły, to była przykosa, piasek i od razu taki lotny piasek, co się pod nogami obsypuje. I już tylko głębina! A niżej była tama, rozumiesz?! I one po takiej, TAKIEJ niskiej wodzie sobie szły, trzymały się za ręce i biegiem. I było… jak… jak… jak żurawie! Sznur! Wpadły pierwsze i ciągnęły drugie za sobą.

Trzynaścioro dzieci się utopiło. A wychowawczyni nie. Ona dostała od razu… to znaczy obłędu dostała i z Rynku ja zabrali prosto do Abramowic. Nie mogę o tym mówić, widzę to cały czas przed oczami. Nurkowaliśmy, szukaliśmy, ale udało się dwóch chłopaczków tylko wyciągnąć, bo tam była tama i ich pod tą tamę zabrało. A inni wzdłuż tamy popłynęli, za tamę, zawirowanie było i trzeba było szukać. Do końca czekali na znalezienie chłopczyka i dziewczynki…Po kilku dniach znaleziono ich dopiero gdzieś chyba aż w Parchatce czy coś. Jedno z pierwszych dzieci wyciągnął od razu M., a resztę nurkowie. Schodzili do wody, penetrowali, co – gdzie tam mogło być, wyciągali tylko te… i co wyciągnęli, to rodzice…– oni taryfami, wszystkim, z Lublina – i fik! – już na brzegu leży. Lekarz zaraz do tych rodziców. A najgorzej było na Rynku, bo na Rynek wszystko przyjeżdżało. Wysiadają i nikt nie wie, które dziecko żyje, które nie żyje. Tu matka miała jakieś dziecko… do taryfy… płacz. A tu… twojego nie ma i… wszystko, wszystko mdlało. Coś okropnego, co się na Rynku działo. Autokar stał, ale żadne dziecko już autokarem nie odjechało. Te dzieci, co zostały, to rodzice zabrali, a ci, te, co zostały w Wiśle…

To było przed samą studniówką w zawodówce. Nie studniówką, przed balem maturalnym. I wtedy po raz pierwszy ten bal się nie odbył, ani w zawodówce, ani w liceum. Była żałoba. Poodwoływane były wszystkie zabawy.

Pamiętam tych rodziców. Na początku nikt nie wiedział, które żyją, które nie żyją. Szczęśliwi ci, co pozabierali dzieci i wyjechali, a reszta stała na brzegu. I znów: wyjechali ci, którzy – już nieżywe – zabrali. A rodzice tych, co nie wyszły z wody, czekali i czekali, żeby ciała zabrać. Straszne. Ostatnie wyłowili chyba po 6 dniach. Z pogrzebem czekali na ostatnie, żeby wszystkie razem były pochowane. I leżą wszystkie w jednej alejce. Ja nie byłem na pogrzebie, nie mogłem, ale dużo ludzi z Kazimierza pojechało. To największa tragedia, w Kazimierzu drugiej takiej nie było. A wszystko to miało po 12 lat, dziewczynki, chłopcy… Pamiętam tą ich panią, czarna taka. Diabeł ją wtedy poprowadził. Bo gdzie w taka pogodę!!! Niby woda po kostki, jak to się mówi, ale co? Ona nie znała wody, a tam od razu nurt, a poza tym taki piasek, że nawet ty byś nie wylazła. Nawet jakbyś umiała pływać. Zapadasz się w piasek – i tak, jak te piaski na pustyni: wciągają i cała się tam schowasz. Grząski taki. Zapadasz się i od razu nurt ciągnie do wody. I jeszcze na dobitkę ta tama była niżej… Dopiero za tamą była spokojniejsza woda. I tam najwięcej tych dzieci znaleziono. Okropne… a ile myśmy sobie pluli w brodę, żeśmy tam nie poszli akurat tego dnia. Ale gdzie by nam do głowy przyszło? Mżawka była, mówię ci, chłód, zimno, to poszliśmy w te karty grać. Kupę nas było tych chłopaków, jamy mieliśmy takie swoje wykopane, szałasy, to nam mżawka nie była straszna. Siedzieliśmy, bo gdzie do wody w taką pogodę! A jak byśmy wiedzieli… Tyle nas tam było!… Nie mogę już o tym mówić. Nie mogę myśleć, bo mi serce wali.

oprac. Bożena Gałuszewska

*

Tak się złożyło, że zaraz po tej rozmowie spotkałam przypadkiem Pana L., który opowiedział mi o pomyśle postawienia pomnika, upamiętniającego ofiary kazimierskiej Wisły.

– Trzeba to będzie jakoś zrobić, bo o: wracam właśnie ze spotkania ze strażakami i M. jak mnie zobaczył, to zaczął mi opowiadać straszne rzeczy, że jego po dziś dzień te wszystkie topielce, co ich nie uratował, w nocy męczą. Ręce do niego wyciągają. I on nie może już nic zrobić, tak jak wtedy nie mógł, bo jakby mógł, to by zrobił.

Ja wiem, że by zrobił. Życie by oddał, bo nie raz to życie narażał. Biegiem leciał, jak się nad Wisłą coś działo, w biegu się rozbierał, albo w ubraniu skakał. Ileż on żyć uratował?

W kazimierskiej pamięci jest M. Wiślanym Bohaterem.

Czytaj też…