Wisła
Druga opowieść Pana Rysia
Odkąd pamiętam – a pamiętam od małego, jeszcze od chłopaka – były na Wiśle statki. Pamiętam dobrze, przecież nad Wisłą mieszkałem. Był Wawel, Puławski i chyba Moniuszko. Statki zawsze pływały, a kiedyś to była Wisłaaaaa, nie to co teraz…
Chociaż nie, nie wszystkie pływały. Jak miałem 18 lat, to jeden statek nie chodził, był zakotwiczony koło naszego domu. Jak się wychodzi po schodkach, to po prawej stronie taka wierzba stała, płacząca. No i statek, Moniuszko się nazywał, cumował przy wierzbie, a na statku, na górze i zjeść można było, i piwa się napić w restauracji, a na dole można się było przespać. Chodziliśmy tam na karty, przy piwie graliśmy w brydża na pokładzie, skakaliśmy do wody. O, nawet z komina skakaliśmy, taki np. W.K. skakał, nie bał się.
Bo Kazimierzak w ogóle Wisły się nie bał, Kazimierzak Wisłę znał. Rzadko który się utopił, kilku tylko, ale to był wypadek. Normalnie każdy wiedział, kiedy przychodzi woda, wiedział co to wiry, to i się nie pchał. Były też korzenie, co je zabierała woda, po 5 metrów miały, grube jak ręka. I fasina jeszcze… Było raz dwóch bliźniaków, pływacy, z Warszawy. Skoczył jeden i już nie wypłynął. Ugrzązł głową w korzeniach, nie mógł się wydostać i się nie uratował. A my znaliśmy Wisłę i nikt się nie pchał gdzie nie trzeba, czyste miejsca mieliśmy. A taka przykosa na przykład, przykosa to się nazywało, a to odnoga taka była. Zaczynała się naprzeciwko schodów. A dalej szedł mostek, tam gdzie była plaża D-skich. Mostek miał ze 60 metrów, kładka na wysokich palach, po obu stronach poręcze; plaża sięgała prawie drugiego brzegu. Nurt szedł po tamtej stronie, po samym brzegu. A tutaj była łacha i wystarczyło tylko płotek postawić, jak woda była mniejsza – pale powbijać i gotowe na lato. Siedział sobie D., bilety się u niego kupowało („Paluch” go nazywaliśmy, bo jednego palucha nie miał); plażę ogrodzał drut kolczasty. Była plaża, a statki pływały normalnie.
STATKI
to była Żegluga Warszawska. Pływały do Sandomierza, a był taki okres, że nawet i do Warszawy. Ten sam statek był i turystyczny i transportowy, odgrywał rolę w zależności od tego, jakie były potrzeby.
Ci, którzy pracowali na statku, ubrani byli jak normalni marynarze, czapki mieli, eleganckie mundury. Ale np. W., jak był maszynistą, to munduru na co dzień nie nosił, tylko koszulkę. Siedział cały czas w maszynowni, z tyłu, na rufie. A kiedyś, dawniej było tak: tuba i „dodaj gazu!” – i wtedy W. moc silników zwiększał. A na przykład na piach jak się wtranżolili, to musiał cofać, wsteczny dawać. Boże Święty! Ile razy tak było, do tej pory tak jest, że się statek zakopie. Nie raz i nie dwa, jak stanie to aby – och – kotłuje śruba! W takiej sytuacji się cofa, ale bywało, że musieli ściągać holownikami…
BATY
były 30-osobowe. Olbrzymie łodzie, ławki na 30 osób i 4 pchaczy. Wiosła olbrzymie, ciężkie, grube. I wszystko ręcznie, napęd taki. Dopiero chyba w 1963 silniki weszły i wtedy już na bacie motorzysta jeździł, np. G., K., D. Baty były turystyczne, wycieczki woziły w górę Wisły, do Janowca. Przeważnie było tak, że po tej stronie nie było gdzie plaży zrobić, to plaża była po drugiej stronie i tam się plażowiczów woziło. Po tej stronie szedł taki nurt, że brzegi rwało. Dzika woda, straszny żywioł, wiry – nie do pomyślenia! Tu, gdzie teraz jest przystań, wpadała odnoga. W tym miejscu się kiedyś 2 czy 3 chłopaków z zawodówki utopiło. Wody nie znali, a tam aż się gotowało!
Jak rzeka Janowiecka wypływa – na tej wysokości była kępa, co ją potem zaminowywali, rozwalali. To była normalnie wyspa na pół Wisły! Wtedy właśnie brzegi rwało, taki nurt, że Boże!
Jeśli były za Wisłą plaże, to trzeba było ludzi przewieźć, normalnie, za biletami, za opłatą. Chodziły 3, 4 baty non stop, tam i z powrotem, aż się silniki grzały. A jak przychodziła burza, to wczasowicze zostawiali wszystko, rzucali co mieli – i do tych batów. Otwarty teren, pioruny biły, to i ludzie paniki dostawali. Nie można było odpłynąć, bo by się łódź zatopiła, tyle tego nawłaziło. Ja z K.Z. chodziłem zawsze razem. Nawet mieliśmy takie same spodenki, K. nam zawsze szył z płótna żaglowego, z lampasami po bokach. No i my zawsze razem, w parze, pomagaliśmy tym plażowiczom w burzę. Jak to się wszystko tarabaniło na baty… Nieraz do wieczora się zwoziło towarzystwo.
Myśmy się zawsze pchali na te łódki, a żeśmy umieli wiosłować, to nas brali. Pomagaliśmy, bośmy byli łebki do tego od zawsze szkolone: kotwicę rzucić, zepchnąć łódkę do wody – przydawaliśmy się. Na batach było bezpiecznie, zawsze 4 – 5 kół ratunkowych, ławki do siedzenia, poręcze i przed każdym rejsem ten, który kierował batem i był za niego odpowiedzialny, mówił, żeby siedzieć, nie wychylać się, dzieci trzymać, żeby nie wypadały za burtę. No ale zdarzało się nieraz, że takie jakieś wypadło, to się od razu skakało do wody i wyciągało. Nigdy się nie zdarzyło, żeby ktoś z bata się utopił. Każdy się trzymał ławki, bo się bał. I dobrze.
Na batach były lampiony. Najpiękniejsze na świecie były baty dla figurantów – Kazimierzaków zaproszonych. Na Świętojanki… Świętojanki… Te lampiony, baty całe fasiną oplecione… A na drugim brzegu rozpalone ogniska na plażach, baty w górę rzeki, pod prąd, ludzie z batów puszczali wianki ze świeczką, płynęły one z prądem, światła się w wodzie odbijały…Orkiestra grała… No coś pięknego, najpiękniejszego! Na brzegu tłumy gapiów, tych co się nie dostali. Pozostało im stać i lampić się tylko z zazdrością.
PYCHÓWEK
było dużo, prawie każdy miał pychówkę, co nad Wisłą mieszkał. No i nimi się przewoziło ludzi zza Wisły, na targ. Przewozili przeważnie Ł-cze, to do nich należał ten… monopol taki. Ale i K. miał pychówkę, my mieliśmy. A to ktoś chciał przepłynąć Wisłę, a to kogoś na plażę zawieźć. Dużo też było rybaków, sieci zakładali. W., M., P., – rybaków było do cholery (niektórzy do tej pory kłusują). Ruch na Wiśle był straszny, ryb w wodzie dużo. Sandacze, leszcze, sumy olbrzymie. Leszcz to była ryba najgorsza, nie bardzo kto chciał się nią babrać. Ale jakie szczupaki, jakie liny!!! Jesiotry… jesiotry były kiedyś w Wiśle wielkie jak łodzie, 7 – metrowe. Ostatniego takiego złapali jeszcze w wojnę. A węgorze… węgorze to ja jeszcze przynosiłem. Pamiętam, jak raz złapałem rybę w ręce. Największa moja ryba. To był łosoś, co mu wachlarz (wachlarze to były łopaty statków) – wachlarz mu kark przetrącił. Łososie miały to do siebie, że pływały jak delfiny, koło burty statku, no i jednego takiego ten wachlarz ciachnął. Chłopak nieduży jeszcze byłem, tego łososia trzymam i się drę: „Tato! Rybę złapałem!”. A ojciec myślał: „taaa… rybę złapał…”. Nie wierzył. A to był ten łosoś, 9 kilo, większy ode mnie. Wlokę go do domu, ledwo – ledwo, taki olbrzymi. Ojciec wreszcie wyszedł (bo ja się cały czas darłem), spojrzał, oczy wybałuszył. Przyleciał mi pomóc. Pamiętam, że dostałem wtedy na dwie czekolady, a pod tego łososia koledzy ojca dwa tygodnie pili. Nie wiadomo było, jak się do tej ryby zabrać, jak usmażyć 10 kilo łososia? No to ją ojciec w occie zrobił. Wszędzie stały słoiki, matka klęła, koledzy się cieszyli, a ja się dopominałem, że chcę moją rybę! To dawali mi na odczepnego jakieś parę groszy. A tu, gdzie teraz jest wnęka w murze zawodówki, stał wtedy kiosk T-skiego. Lody tam były, oranżada taka zamykana, kwas chlebowy, cukierki, duperelki. Dużo miałem uciechy u T. dzięki temu łososiowi.
BARKI
przewoziły kamień z kamieniołomów. Używało się go do regulacji Wisły, na to szedł kamień najgorszy. Potem – na tamy, na główki, na obrzeża. Do nich były plecione takie warkocze z fasiny, pale wbite i w to kamień sypany. Woda zalewała i tama się trzymała. Tam najlepiej ryby brały.
I barek było dużo i pchaczy było dużo. W kamieniołomach do dziś są po nich wraki, żelastwo. Była tam barka przeładunkowa i mały parowozik. Szyny szły w stronę Męćmierza, barka do nich podpływała i trwał przeładunek.
Barka to olbrzymia łódź bez silnika, a pchacze to motorówki dużej mocy, które tą barkę pchają. Jeden pchacz potrafił pchać i 3 barki na raz, nawet naładowane. Pod prąd, w górę i to dopiero było! Pchacz nazywa się „pchacz”, ale sztuka polega na tym, że on tak naprawdę płynie z przodu i ciągnie te ciężary na linie. Były też i barki z zamontowanymi silnikami, ale i te i te miały swoje imiona, jak ludzie.
Czym innym były pogłębiarki: one w czasie regulacji Wisły wyrzucały piasek, a barki go woziły na budowy.
Masę tego wszystkiego było na naszej Wiśle! Jaki tu był ruch! Życie!
PS. Serdeczne podziękowanie dla Panów J. Kuny i P. Lisa!!!
oprac. Bożena Gałuszewska
Czytaj też…