Ludzie z Godlbożyc
Lejb Raszkin

O Autorze – czytaj…

Mniej więcej w tym czasie ciotkę Mitshe spotkało nieszczęście, ale w tym nieszczęściu miała i trochę szczęścia.

To był Sądny Dzień dla Godlbożan i już nigdy nikt nie powinien przez coś takiego drugi raz przechodzić. Dwieście osób wracało wtedy promem zza Wisły, z pracy przy okopach, a ledwo trzydzieści uszło z życiem. Biada! Reszta… wszystko zginęło, Panie miej ich w opiece.

Nosn był jednym z tych, którzy ocaleli.

Naprawdę moglibyście uwierzyć w to, że ciotka Mitshe wysłała Nosn na zarobek przy okopach? Całe miasto mogło za nią poświadczyć, że żadna z sierot nie potrzebowała, Boże uchowaj, chodzić do roboty. Przeciwnie, trzeba by ci było widzieć, z jakimi nauczycielami uczył się Shimen i do jakich szkół chodził.

Jednak Nosn nie chciał sobie zawracać głowy nauką, a dla ciotki Mitshe to nie była żadna bolączka, o której by już wcześniej nie wiedziała, więc i wtedy powinna była wiedzieć, że Nosn poszedł do robót w okopach. Jakby wiedziała, pewnie i tak by mu pozwoliła pójść.

A ciotka Mitshe – z całym szacunkiem dla niej – naprawdę wiedziała. To nie był pierwszy dzień, kiedy Nosn poszedł do tej pracy, jak właśnie w tym czasie powinien iść do szkoły. Szkoła Shimena nie kosztowała ją nawet trzech kopiejek; Panna Broderson uczyła go zupełnie za darmo.

Dla niej, dla ciotki Mitshe, to też była wielka łaska losu, że Nosn przeżył, bo inaczej miałaby sierotę na sumieniu.

Wcale nie mniej szczęścia miał Lozer „Kamasznik”, szewc. Możliwe, że gdyby nie tragedia z topielcami, to Lozer po dziś dzień szyłby buty, tak samo jak przed wojną, a nawet i wcześniej, i jak zwykle nie miałby nawet na chleb. Trzeba wiedzieć, że chociaż Lozer zawsze był rozumny i wiedział jak studiować religijne teksty, to w robocie mu nie szło. Taki to był zwykły szewc, umierający z głodu trzy razy na dzień. Jego całą radością było członkostwo w Bractwie Pogrzebowym.

Wnet po tragedii, wcześnie rano ruszył Lozer Kohn z kilkoma innymi szacownymi mieszkańcami do Warszawy, po pomoc. Pierwszym ich zadaniem było zdobycie płótna dla zapewnienia zmarłym, których się udało wyciągnąć z wody, należytego, żydowskiego pochówku. Przywódcy gminy warszawskiej nie skąpili topielcom i szczodrze odmierzali całe płachty materii.

Katastrofa w Godlbożycach wywołała wielkie poruszenie, nadchodziło coraz więcej lnianego płótna, przysyłanego z okolicznych miast i sztetli. Ale tu, w Godlbożycach, Lozer Kamasznik poruszył niebo i ziemię, żeby dostać od rabina pozwolenie, by zamiast w płóciennych, chować topielców w całunach papierowych. Rabin uznał, że to „nagły wypadek” i aby zaskarbić sobie przebaczenie zmarłych za hańbę owinięcia ich w papier, rabin miał zrobić taki wpis księdze metrykalnej Bractwa Pogrzebowego:

Wielkie nieszczęście spadło na Świętą Gminę w Godlbożycach, gdzie w takim a takim dniu, w takim a takim miesiącu, w roku opisanym słowami „I stał się dopust”, w Wiśle potopiło się wielu mężczyzn, kobiet i dzieci; z potrzeby wielkiego pośpiechu i aby nie zawstydzać naszych zmarłych nocną zwłoką, pochowano ich w papierowych całunach, Niech dusze ich będą związane węzłem wiecznego życia.

Potem Lozer Kamasznik ułożył list do godlbożyckich ziomków za morzem, w Ameryce. W liście żywo opisane zostały wszystkie nieszczęścia, jakie przeżył sztetl w czasie wojny, po której przyszła wielka tragedia topielców, pozostawiając po sobie setki sierot bez dachu nad głową, bez ubrania na grzbiecie, bez kawałka chleba do jedzenia i bez wychowania – to jest bez szkoły elementarnej.

Wszyscy wierni podpisali list, rabin też dodał swój podpis i list został wysłany pocztą ekspresową.

Potem Lozer poszedł zobaczyć się z Brodersonem.

– Panie Broderson, miasto prosi, żebyś pan stanął na czele Komitetu Pomocy dla sierot po ofiarach utonięcia.

Broderson poprawił okulary i wymienił z żoną spojrzenie:

– I co ty na to powiesz, Mario?

– Jeśli miasto prosi, Stasiu, to nie odmawiaj – powiedziała pani Maria. – Biedne, biedne sieroty… – i brzegiem batystowej chusteczki otarła łzę.

Stary Broderson przywdział futro z norek z bobrowym kołnierzem i razem z Lozerem Kamasznikiem pojechał do Warszawy. W Warszawie okazało się, że tamtejsza bogata gruba ryba, która coś znaczyła w amerykańskim Komitecie Pomocy, to pewien inżynier nazwiskiem Bin Yomin Rafalkes – i że on dobrze znał Brodersona, jeszcze z Moskwy.

Wkrótce inżynier dostarczył im niewielką ilość starych ubrań, trochę amerykańskiej mąki i małą skrzynkę puszkowanego mleka dla niemowląt. Ponadto inż. Rafalkes obiecał przesłać niebawem drogą telegraficzną list od godlbożyckiej gminy, z prośbą o natychmiastową pomoc. Dyrektor Amerykańskiego Centralnego Komitetu Pomocy był głęboko poruszony straszliwą tragedią: „Trzysta osób zginęło w falach pięknej Wisły” – i kazał słać telegram.

Herr Broderson prostował, że liczba utopionych to tylko – stu siedemdziesięciu? Ale rzeczywiście, w świetle faktów to był niewiele znaczący drobiazg. Trzeba zaokrąglać liczby i umieć namalować obraz potrzeb : „Małe dzieci chodzą po ulicy półnagie, spuchnięte z głodu”. Dyrektor Komitetu Pomocy nie może być suchym statystykiem; musi mieć wyczucie i talent, by przedstawiać swój stan ducha amerykańskim darczyńcom i dobrodziejom. Tak to jest, panie Broderson.

I odtąd, ze złotej amerykańskiej krainy zaczęła płynąć do Godlbożyc pomoc za pomocą. Małe sierotki były poubierane w duże, stare spodnie i powykrzywiane buty z długimi noskami. Wariatce Jekl dali cylinder cały w dziurach; jadłodajnia wydawała obiady – ziemniaki i ryż; w szkole dla dziewcząt trzy nauczycielki udzielały lekcji obtartym chłopcom w łachmanach: „Komets alef – o! Vayoymer – „powiedział”; vaydaber – „mówił”. Tak to wyglądało w sztetlu.

Lecz Godlbożyce były miastem drani i łajdaków: ile byś nie dał, im nigdy nie będzie dość, a w podzięce za przysługę obrzucą cię kamieniami. No więc ci podli zuchwalcy, te zepsute łachmaniarze, poszli oni bezczelnie do Brodersona, który był przewodniczącym Komitetu, i paskudnie donieśli na Lozera, że Lozer sprzedaje w sklepie białą amerykańską mąkę, smalec i mleko dla niemowląt, a że najlepsze amerykańskie ubrania z jedwabną podszewką to sam sobie sprzedał.

Broderson podniósł okulary, popatrzył na żonę, żona popatrzyła na niego: – No i co ty myślisz, Mario? Słyszałaś, co ludzie gadają o naszym Lozerze. – Niemożliwe, Stasiu – potrząsnęła głową pani Maria, – nasz Lozer to przecież poczciwa dusza.

Pani Maria rozumiała ludzi. Pani Maria miała szczególny dar rozpoznawania prawdziwej natury człowieka już na pierwszy rzut oka. Do Lozera od razu poczuła sympatię, od pierwszego wejrzenia. Lozer, z jego jedwabistą czarną brodą i ognistymi oczami wyglądał tak, jak wyglądali starożytni Hebrajczycy… Potem polubiła go jeszcze bardziej, za jego bezinteresowną i pełną poświęcenia pracę w Komitecie Pomocy.

Ale dla nikczemnej chołoty, z Oyzerem Fisherem na czele, sam donos to było mało. Ani nawet nie spuścili ze wstydu oczu, gdy pani Maria łajała tych szubrawców za oczernianie ich dobroczyńcy. Poszli do magistrackiego komisarza, pokazali mu sklepy i inne miejsca, w których sprzedawane były towary i odzież z amerykańskiego Komitetu Pomocy. Komisarz skonfiskował co znalazł i wszczął śledztwo.

Tego samego dnia, Sonia Broderson wróciła ze szkoły cała w nerwach: „Co za wstyd! Taka hańba!” Co się stało? Żandarmeria zatrzymała wóz załadowany przemytniczkami. Kobiet nie sposób było nie zauważyć, bo były podejrzanie grubo ubrane, chociaż jeszcze nie chwycił mróz. Był to dobrze wszystkim znany sposób szmuglowania skór: nałożyć na siebie – jedno na drugie – tyle, ile tylko się da. Żandarmi byli pewni, że tym razem przemycano właśnie skóry. Wielkie było ich zdziwienie, gdy ujrzeli, jak kobiety rewidujące przemytniczki, zaczęły z nich ściągać całe warstwy płótna, jedną po drugiej, jakby obierały cebulę. Co więcej, sprawa stała się tym bardziej niezwykła, że – generalnie rzecz ujmując – płótno nie było czymś, co się przemycało. Kobiety przesłuchiwano, zastraszano, aż w końcu się przyznały: to jest to płótno, które miało być przeznaczone na całuny dla topielców. Profesją tych kobiet było rytualne obmywanie zwłok, a płótno zostało im podarowane przez Lozera Kohna w nagrodę.

Stary Broterson stał zdumiony, podnosząc okulary na czoło. – A co na to rabin? Poza wszystkim, czy on nie powinien mieć nad tym jakiejś kontroli? Sonia machnęła ręką: – Lepiej, żeby tata nie mówił o tym rabinie. Może papa pamięta list, który napisał do Komitetu Centralnego z pytaniem, dlaczego nie wysłano pomocy dla szkół powszechnych? No więc teraz przyszła odpowiedź, że pieniądze są regularnie co miesiąc przesyłane do miejscowego rabina, a rabin udaje, że niby nie wie o co chodzi. To jest coś niesłychanego!

Ona, Sonia, dobrze go znała, tego miejscowego rabina i jego mąkę paschalną, ale żeby zabierać pieniądze sierotom, o, to już coś o wiele gorszego!

Stary Broderson opisał paskudne czyny rabina komuś zaufanemu, kto potrafił dochować tajemnicy, a już ten dokładnie przepytał rabina.

Rabin próbował się bronić: tu dano, tam dano, dano za naftę, żeby można było zrobić rytualną bieliznę dla dzieci. Ale kiedy wciąż nie można się było doliczyć otrzymanych pieniędzy, zdenerwował się i odpowiedział następującymi słowami: „A więc przez szkołę podstawową rozumiesz sam alfabet? Skoro tak, to oni wyrosną na Żydów bez żydostwa, nie przestrzegających szabatu i Prawa. Szkoła podstawowa oznacza… studiowanie Tory! Kto uczy Tory? Rabin! Cześć dla Tory – tak!”

To odpowiedział rabin, osoba, która cieszyła się poważaniem wyniesionym od przodków, która chlubiła się pochodzeniem od może i dwudziestu pokoleń świętych i świątobliwych mężów, podczas gdy Lozer Kamasznik nie mógł powołać się na żaden świetny rodowód.

Wreszcie miał już dość bujania w obłokach, bo kosztowało go to dość energii i pieniędzy, by wyprostować sprawę płótna i amerykańskiego smalcu. Komisarz Stänglmeier nie od parady nosił głowę na karku. Nie można go było przekupić marnym groszem. Załatwił to więc po kupiecku: połowa dla mnie, połowa dla ciebie.

Tak czy owak Lozer Kamasznik porzucił amerykański uśmiech losu. On, Lozer, który przed wojną był żebrakiem bez grosza przy duszy, teraz miał dość pieniędzy, by handlować skórami i wodzić prym w interesach z fabryką Meierbacha. Moritz Meierbach powiedział o nim: „Zwykły młodzieniec z tego Kamasznika, ale ma żywy łeb. Komitet Amerykański? Skoro mógł, to robił…”

(…)

Oprac. na podstawie angielskiego tłumaczenia – Bożena Gałuszewska