W Kazimierzu nauczyłam się czytać
Wspomnienia D.F.
Urodziłam się w Kazimierzu, w 1918 roku. Ja jedna z całej rodziny przeżyłam wojnę. Ciągle nie wiem jakim cudem, ale przeżyłam.
Moim językiem, pierwszym językiem było jidysz, drugim – polski.
Chodziłam do szkoły, więc musiałam znać polski, ale w domu zawsze mówiliśmy tylko w jidysz. Po polsku rozmawialiśmy z innymi – w szkole, z dziećmi, z sąsiadami, ale język naturalny to jidysz.
Kazimierz przed wojną to było małe miasteczko, miasteczko letniskowe, wypoczynkowe. Te obrazki na ścianach, które mam tutaj w domu w Ameryce – to moje miasto rodzinne. Kazimierz. Nigdy o nim nie zapomniałam. W nim przeżyłam potworne chwile w czasie wojny, ale te chwile nie złamały mi serca, nie złamały mojej miłości do Kazimierza, do wspomnień o Mamie, siostrze, domu, młodości… Okropnej młodości.
Ludzie do Kazimierza przyjeżdżali z całej Polski na lato… Przyjeżdżali, bo to było bardzo piękne miasto, pięknie położone – nad samym brzegiem Wisły z jednej strony a dookoła otoczone wzgórzami. Polacy budowali tam wille na zboczach wzgórz, często przyjmowali w nich wczasowiczów.
A w lecie ludzie przyjeżdżali tu na wakacje i przywozili ze sobą kulturę. Wnosili dużo kultury. Ludzie z różnych organizacji, ich przedstawiciele, syjoniści, Bundyści, i wiele innych.
Kazimierska młodzież się zbierała w każdy piątek na dyskusjach o sprawach świata, wojen, sytuacji politycznej, nie tylko polskiej. Kiedy na przykład wybuchła wojna domowa w Hiszpanii, śledziliśmy bardzo dokładnie wydarzenia z tej wojny. Nie mogliśmy sobie pozwolić na to, żeby każdy z osobna miał nową gazetę, zbieraliśmy więc na nie pieniądze, żeby je mieć wspólne.
To samo było z biblioteką. Żeby być czytelnikiem – członkiem biblioteki, trzeba było za to płacić. Żeby móc wypożyczać książki – trzeba było zapłacić. Więc się dzieliliśmy tym kosztem, składaliśmy się i wymieniali książkami – najpierw czytał jeden, potem drugi, trzeci, czwarty i tak dalej. I tak sobie radziliśmy. Kiedy jeden oddawał drugiemu przeczytaną książkę albo gazetę – od razu zaczynała się rozmowa, wymiana zdań, wiadomości, przemyśleń. Dużo się od siebie uczyliśmy, bardzo ważne były dla nas te rozmowy, których pretekstem były książki. Do tej pory, gdy widzę tyle dzisiejszych bibliotek, to mnie to dziwi, że każdy może brać po prostu książki i je czytać. Wiem, że tak jest, ale nadal nie potrafię się do tego przyzwyczaić. Dla nas książki to były skarby, czasem woleliśmy sobie czegoś odmówić, byle tylko mieć na składkę.
Czy moja rodzina była syjonistyczna? Ja byłam syjonistką, siostra była syjonistką, brat był syjonistą z lewego skrzydła – nasza trójka dorastała razem, i to od niego udzieliła mi się miłość do książek. I do jidysz. Polski znałam bardzo dobrze, miałam zdolność uczenia się, szybko zapamiętywałam, pracowałam wśród Polaków, więc polski znałam i mam nadal do niego sentyment, ale jidysz kocham. To mowa mojego serca i duszy. Czy matka była syjonistką? Ona nie miała czasu na bycie syjonistką czy kimś tam innym. Kiedy wracała do domu była bardzo zmęczona i nie było mowy o chodzeniu na spotkania i dyskusje, ale praktycznie, wspierała idee na ile mogła. W każdy piątek mieli w Kazimierzu „puszkę”. Wrzucali do niej pieniądze, ile kto był w stanie na to przeznaczyć, ona też. Ale Mama nie mogła być częścią organizacji ani uczestniczyć aktywnie w jej działalności. A my czytaliśmy po nocach… Te książki i gazety, z takim trudem zdobyte…
W Ameryce urodziły się moje dzieci, potem wnuki, jeszcze później prawnuki, a ja im zawsze mówiłam: czytajcie. Czytajcie, bo możecie. Pokazuję obrazy na ścianie i mówię – tam, w Kazimierzu, tam nauczyłam się czytać i kochać słowa. Bywały dni, że kochałam je mocniej niż bułkę… Wy nie musicie wybierać. Czytajcie.
Wspomnień Błogosławionej Pamięci Pani Dwojry F. wysłuchała Bożena Gałuszewska