Skarby wawelskie w Kazimierzu

22 sierpnia, odprawa tajna w Obersalzbergu; Adolf Hitler:
Wydałem rozkaz i każę rozstrzelać każdego, kto by choć jednym słowem usiłował skrytykować, iż celem wojny nie jest osiągnięcie wyznaczonych linii, lecz fizyczne wyniszczenie przeciwnika. W tym celu przygotowałem, na razie tylko na wschodzie, moje oddziały Totenkopf, rozkazując im zabijać bez miłosierdzia i bez litości mężczyzn, kobiety i dzieci polskiego pochodzenia i polskiej mowy.(…) Polska zostanie wyludniona i skolonizowana przez Niemców… Bądźcie twardzi i bezwzględni, działajcie szybciej i brutalniej aniżeli inni…”

Wawel,
w muzeum nie domyślano się nawet okrucieństwa treści hitlerowskiego rozkazu, jednak tego, że okupant będzie próbował zdusić naród przez zduszenie jego ducha – pewni byli wszyscy. Grabienie pamiątek narodu, historycznie trwałych dowodów suwerenności państwa jednoznacznie pasowało do templariuszowej maksymy „tam skarb twój, gdzie serce twoje”. A serce Polski pulsowało na Wawelu, odbijając się echem od Szczerbca i pusząc dumnie wśród królewskich arrasów. Miecz koronacyjny pamiętał Łokietka (marzyciele przytakują legendzie, że nawet i Chrobrego), arrasy błyszczały świetnością dworu Jagiellonów, blaskiem gdzie indziej w świecie nie widzianym. Szczerbiec to mistrzostwo kunsztu płatnerskiego, każdy zaś z mistrzów flamandzkich potrafił utkać złotem i jedwabiem na swych zręcznych krosnach nie więcej niż 1,5 m. tkaniny w rok. A arrasów zgromadził Zygmunt August 356.
Złote zastawy, srebrne naczynia, serwis z jadeitu, pradawne chorągwie – żadne z tych cudów nie było w Krakowie dłużej bezpieczne.


W sierpniu 1939 r.

wiedząc, na co się zanosi, zwołano specjalne posiedzenie komisji konserwatorskiej, podczas którego podjęto decyzję o ewakuacji skarbów wawelskich „gdzieś blisko na wschód”, na bezpieczne przeczekanie. Od początku sierpnia stały w gotowości, tak „na wszelki wypadek”, metalowe futerały i drewniane skrzynie.


W przeddzień
wybuchu wojny wawelski zamek zamknięto dla zwiedzających. Jego pracownicy, pod wodzą kustosza, dr. Stanisława Świerza-Zaleskiego, zwijali w wielkie rulony sławne arrasy i chorągwie oręża polskiego, w skrzyniach składali zbroje husarskie, hetmańskie buławy, insygnia królewskie, drogocenne eksponaty złotnicze i pamiątkę najcenniejszą: Szczerbiec. W sumie zapakowano: skrzyń z dziełami sztuki – 21, rulonów z arrasami – 7, rulon z chorągwiami -1. Kustosz wyczekiwał dyrektyw z Warszawy, te – nie nadchodziły. Tymczasem tak cenny ładunek należało przecież ewakuować tylko w oparciu o instrukcje władz, mających ogólne rozeznanie w sytuacji. A tu nic. Cisza.


2 września,
na Wawelu trwa narada. W obliczu dramatu spontanicznie zawiązano sztab ludzi, którzy czuli się odpowiedzialni za los pamiątek narodowych: kustosz – dr. Stanisław Świerz – Zaleski, kierownik renowacji zamku – Adolf Szyszko – Bohusz, kierownik administracji – dr. Stanisław Taszakowski.


Warszawa

nadal milczała, czas płynął szybko, wojska polskie broniły się bohatersko, wróg wściekle nacierał w swej miażdżącej przewadze. Kustosz nalegał, by ewakuację rozpocząć natychmiast, Szyszko – Bohusz, w obawie przed bombardowaniem dróg – stanowczo oponował. Dyskusje nie przynosiły rozwiązań, Świerz – Zaleski przekonywał, deklarował swój osobisty nadzór nad pakami (choć początkowi miał wątpliwości, bo żona niezdrowa). Stanęło na jego. Tymczasem Wawelem nadal nikt się nie interesował, wojewoda krakowski odmówił i transportu i pomocy, kolej nie wchodziła w rachubę jako obiekt szczególnych bombardowań, samochody i statki zarekwirowało wojsko. Trwało beznadziejne wykręcanie kolejnych telefonicznych numerów, gdy do gabinetu kustosza wpadł woźny Siemiński z okrzykiem, że w porcie stoi galar do wynajęcia, przypadkiem przez kogoś tam wypatrzony. Woźny rozmówił się z właścicielem w osobie Franciszka Misia – transport popłynie w dół Wisły.
W międzyczasie do grupy ewakuacyjnej dołącza architekt ze służby odnowienia zamku, Józef Krzywda – Polkowski i konserwator wojewódzki, Bogdan Treter.
Zapada decyzja o przetransportowaniu ładunku do Sandomierza (który wydaje się daleką, spokojną przystanią), a stamtąd, już drogą lądową, do Jarosławia i dalej na wschód.


Godzina 17.00
Wybłagana w magistracie ciężarówka do wożenia śmieci (czy może mały traktor z przyczepą do wożenia gnoju) zaczyna krążyć między Wawelem a nadbrzeżem; nikt z postronnych nawet się nie domyśla, co przewozi.
Barka węglowa Fr. Misi, zwykła, rodzaj promu, długość 18 m., szerokość – mniej niż 9 m. Załadowano na jej grzbiet setki lat polskiej historii, przykrytych dla niepoznaki dywanami. Dywanami też przykryto podłogę galaru, czyniąc z niej posłanie dla stróżów ewakuacji. Franciszek Misia zmęczony, dopiero co przypłynął, dwie doby bez snu. Mimo to mowi do swego pomocnika, Nowaka: „Antoś, wyśpimy się na tamtym świecie, a skarbów wawelskich szwabom nie oddamy!”


Godz. 21.00 albo 22.00
Tegoż 3 września, na sygnał Świerza – Zaleskiego barka odbija od brzegu. Porusza się z prędkością… 3 km/h. Na dywanach rozłożeni stróże skarbów – m.in. wawelscy woźni. W sumie 82 osoby, z czego 5 wyrostków.
Ludzi powoli morzy sen.
Kilka godzin później, w czasie, gdy ekipę kołysze Wisła, do Wawelu docierają niemieckie wozy pancerne.


Po dwóch dobach
galar oddalił się od Krakowa o 60 km. Do Sandomierza jeszcze 4 dni drogi obecnym tempem, trzeba do tego dorachować przymusowe postoje w nadbrzeżnych wiklinach podczas wrogich nalotów. Mężczyźni, podzieleni na 4 grupy, popychają galar drągami dla zwiększenia tempa. Efekt mierny..
Zbiegiem okoliczności Bogdan Treter wypatrzył na przepływającej motorówce inż. Adama Bielańskiego, naczelnika Okręgowej Dyrekcji Dróg Wodnych w Krakowie. Krótka wymiana zdań; pojąwszy, z jakim ładunkiem płynie barka, Bielański obiecuje pomoc w zorganizowaniu szybszego transportu. Przekazuje wiadomość: Niemcy są już w Krakowie.


„Paweł”
Statek o tym imieniu stał w ostatnich dniach sierpnia w porcie krakowskim. Dowodził nim urodzony wodniak z Puław, kpt. Marian Śliwiński, który ściągnął go tu aż z Pińska. Miał poprowadzić „Pawła” do podpuławskiej Wólki, gdzie budowała się fabryka obuwia Bata.
Podobnie jak wszystkie inne statki w porcie rzecznym, również ten zatrzymany został do dyspozycji władz wojskowych. Póki co jednak, rozkazy nie nadchodzą.


Dopiero 4 września

polecono mu zabrać na hol dwa galary z ludnością cywilną i płynąć do Sandomierza.


Następnego dnia,
u ujścia Dunajca, „Pawła” dogonił motorówką inż. Bielański. Wydał krótką dyspozycję o doczepieniu jeszcze jednej barki, o numerze 10428 znajdującej się w pobliżu. Ze względu na cenny ładunek, barce trzeba zapewnić jak najbezpieczniejszy i pospieszny transport do Sandomierza.


Okolice wsi Raj
Skryty w zaroślach galar ma numer 10426 i jak twierdzi jego załoga – pilnie oczekuje pomocy. Numer się jednak nie zgadza, polecenie służbowe Śliwiński traktuje poważnie – statek zatem odpływa, mimo nerwowych znaków dawanych przez zgromadzonych na węglowej barce.
Dopędza go motorówka, Bielański poirytowany – czemuż to kapitan nie wykonał polecenia? Wyjaśnia się, że inżynier pomylił numer. Właściwy istotnie brzmi: 10426. Śliwiński wraca pod Raj. Pod prąd.
Szybka akcja doczepiania i galar płynie holowany przez statek. Prędkość wzrasta do… 7 km/h.

Marian Śliwiński,
skromny, cichy, sympatyczny, w rodzinnych Puławach wszyscy zwracają się doń per „panie kapitanie”.

kpt. Marian Śliwiński

Wodniak z urodzenia i zamiłowania, decyduje się – mimo ryzyka – prowadzić wodny pociąg nocą. Nie tylko dlatego, że znika wtedy groźba bombardowania, ale i dla oszczędności czasu. Na rzece zachowuje się tak, jakby w żyłach zamiast krwi pulsowała mu wiślana woda, więc mimo nieprzeniknionej ciemności i niskiego – po upalnym lecie – poziomu wody, statek omija mielizny.


Siódmy dzień wojny.

Galar zbliża się do Sandomierza, który ma być kresem Wiślanego odcinka ewakuacji. Na barce nikt nic nie wie o ruchach wojsk.
W tym samym czasie sznur niemieckiej artylerii ciągnie szosą w okolicach Pacanowa, oddalony od wodnego pociągu o jakieś 50 km. Wróg depcze po piętach, na szczęście ekipa nie ma o tym pojęcia. Zbawienna nieświadomość pozwala zachować spokój.
Nagle moc barki zaczyna słabnąć. Brakuje węgla. Poszukiwania we wsiach nie przynoszą rezultatu poza wiadomością o zbliżającym się nadspodziewanie szybko wroga. Wisłą płynie jakaś barka, Śliwiński rozpoznaje sternika z Kalisza. Szybka transakcja, przeładunek węgla i maszyny „Pawła” znów zaczynają pracować pełną parą, wspomagane nurtem Wisły.


Wyścig z czasem
wydaje się być zakończony wraz z ukazaniem się na horyzoncie sylwety Sandomierza. Plan ewakuacji: skontaktować się w mieście z administratorem Taszakowskim, który miał tu przybyć autem i załatwić transport kołowy dalej na wschód.

Około 16.oo
Pojawiają się samoloty, bombardują wiślane brzegi aż do zmierzchu, biorąc na cel m.in. mosty. Nietknięty tabor ukryty w zaroślach bezpiecznie przeczekuje nalot.

Sandomierz
zaś przeciwnie: zbombardowany. Urzędy nie funkcjonują, w starostwie żywego ducha, poczty ani milicji już nie ma.
Szybka decyzja: mimo niebezpieczeństwa – płynąć dalej w dół. Wyczepiono dwa galary z cywilami. Statek ma holować jedynie barkę o numerze 10426, z owianym tajemnicą ładunkiem. Płyną nocą.

Następnego dnia
niemiecki bombowiec wypatrzył łatwy obiekt na Wiśle. Zniżył lot na tyle, że załoga „Pawła” dokładnie widzi sylwetkę pilota, pierwszego niemieckiego wroga w tej wojnie, widzianego na własne oczy. Siekł pociskami tuż obok burt, pewny swego triumfu nawet nie podejrzewał, że „obiekt” pozostał nietknięty. Zawrócił w poczuciu domniemanego zwycięstwa.
Na barce zaś – przypadek ten odczuwano jako zwycięstwo.
Pokrzepieni swym szczęściem, odbili od brzegu.

Na wysokości wsi Opoka
zatrzymuje ich polskie wojsko. Kustosz z kapitanem udają się do patrolu, słyszą wyrok: dalej płynąć nie wolno. I reszta wiadomości: polski opór rozbijany co i rusz, Niemcy idą klinem ku Wiśle. Najbliższy most wysadzony na skutek działań dywersanta, rzeka zatarasowana. Kustosz wyjawia porucznikowi tajemnicę ładunku, kapitan dodaje, że gotów jest płynąć mimo przeszkody. Potrzebna tylko zgoda… Jest.
Płyną, na własne ryzyko – jak mówi wojskowy. Mijają szczątki mostu. Nie wiedzą, że nazajutrz dywersant zostanie zdemaskowany i rozstrzelany.

Dęblin
z węzłem kolejowym jest teraz celem ekipy. Po drodze dostają wiadomość od polskich oficerów o zbombardowaniu linii. Do Dęblina płynąć nie ma po co.

9 września.
Skoro nie Dęblin – to Kazimierz Dolny. Zdecydowano tam właśnie wyładować skarby i przetransportować je jakoś do Lublina.

Szósty dzień ewakuacji,
okolice Kępy Choteckiej. Znów zatrzymani przez polski patrol wojskowy, znów tłumaczą, jaką wartość przewożą. Żołnierze ulegają, dają zgodę na dalszą drogę, wpierw jedna kapitan Śliwiński musi odczepić galar i popłynąć statkiem na drugi brzeg. Cumują tam łodzie, których Niemcy mogą użyć do przeprawy. Śliwinski w mig jest z powrotem, „Paweł” wypełnił swój obowiązek. Ruszają w dół rzeki.

10 września, niedziela
Niepowtarzalna panorama Kazimierza cieszy ich dziś nadzwyczajnie. To ma być kres rzecznego szlaku, tu już wojsko ma przejąć opiekę i organizację. Zbliżając się, widzą nad miasteczkiem dym. Hetmańska buława Stefana Czarnieckiego po raz drugi w swej historii trafia tutaj: raz dzierżył ją sam hetman, podczas przegranej pod Kazimierzem bitwy ze Szwedami, teraz – leży złożona na dnie barki, w skrzyni przykrytej dla niepoznaki dywanikiem.
Dobijają do kępy w Męćmierzu, stają silniki. Zaleski z Krzywdą – Polkowskim ruszają do miasta. Tam – panika po nieudanym bombardowaniu. Nikt transportu nie oczekuje, żadnych widoków na pomoc.

Leopold Pisz,
Naczelnik miejscowej poczty, dostał dziś właśnie rozkaz ewakuacji urzędu. Nie w porę więc pojawiają się dwaj nieznajomi, na domiar złego od progu przekonujący go o wyjątkowości swej jakiejś misji. Któż dziś nie ma ważnych spraw? I jaka może być ważniejsza nad jego służbowy obowiązek? Wysłuchuje jednak i kończy krótkim:
„Jestem do dyspozycji panów”.
Samochodów nie ma wcale, wszystkie zarekwirowane dla zadań frontowych, bez zarzutu za to działa łączność. Telefon dzwoni niezmordowanie. Urzędnicy nie mogą nic, wojskowi jakoby deklarują pomoc.
Niemcy podeszli pod Warszawę.
Leopold Pisz dwoi się i troi ofiarnie. Zdaje się być opatrznościowym mężem, zesłanym specjalnie na ratunek (parę tygodni temu zresztą, zwiedzał Pan Pisz Wawel i skarby narodowe zrobiły na nim niezapomniane wrażenie). Dzięki jego kolejnemu telefonowi ekipa dostaje żolnierskie przyrzeczenie dostarczenia kolumny samochodów.

Leopold Pisz

Zmierzcha,
delegacja wraca do męćmieskiej kępy i przekazuje nowiny: „Paweł” ma płynąć do domu. Jeszcze tylko na zwykłym papierze kustosz Zaleski pisze piórem:

„W imieniu Dyrekcji Państwowych Zbiorów Sztuki na Wawelu stwierdzamy niniejszym, że pan Marian Śliwiński, kapitan statku „Paweł”, holował galar nr. 10426 z transportem służby Kancelarii Cywilnej Prezydenta Rzeczypospolitej na Wawelu od wsi Raj pod Korczynem… do Kazimierza.
Wynagrodzenia za to nie otrzymał…
Podpisują: Dr. Stanisław Świerz – Zaleski, kustosz Państwowych zbiorów na Wawelu i Józef Krzywda – Polkowski, architekt – konserwator Odnowienia zamku na Wawelu.
I u dołu:
Kazimierz n/Wisłą, 9 września 1939 r.

Statek przycumowany, kapitan pieszo rusza do Puław, do domu.

Wciąż 10 września. Po sześciu dniach
barka Franciszka Misia przestaje pełnić rolę narodowego skarbca. Pośród nocy dokonano rozładunku, Leopold Pisz zakrzątnął się koło wszystkiego. Strażnicy po raz pierwszy od dnia ewakuacji będą spać w łóżkach. Niektórzy z nich, m.in. woźni i kościelni, odłączają się od ekipy. Transport odtąd ma być zabezpieczany przez wojsko.

Rano
przychodzi meldunek, że samochody jednak nie przyjadą. Niemcy pod Dęblinem usiłują sforsować Wisłę. Czasu nie ma wcale, ale nie ma i transportu. Nieoceniony naczelnik Pisz cudem otrzymuje obietnicę od dowódcy odcinka frontu: da tabor konny, złożony ze zwykłych furmanek, zarekwirowanych dla wojska.

Ok. godz. siódmej
13 lub 15 furmanek zajeżdża na nadbrzeże. Są zbyt krótkie, trzeba używać drągów, by skrzynie nie pospadały. Konie zdrożone, daleko tak nie ujadą.
Leopold Pisz wciąż w łączności z dowództwem okręgowym, łączy się też ze starostwem w Nałęczowie. Byle przetrwać noc: jutro samochody wojskowe razem z ochroną zostaną podstawione na szosę opodal Karmanowic.
Fury wloką się wolno, chłopi nie głowią się nad tym, co kryją skrzynie. Coś tam dla wojska chyba. Konwój prowadzi komendant kazimierskiej policji, Józef Dębski.

Józef Dębski

Późnym popołudniem docierają do Karmanowic.
Skrzynie zapadają się w mech, przykryte dla kamuflażu sośniną.
Odtąd królewski skarbiec pozostaje pod opieką Karmanowickich chłopów, którzy nie pytają: po co. Ratują te skarby jak mogą, wiozą na swoich wozach do Tomaszowic, nie wiedząc, czy dane im będzie wrócić. Rozkazu wojskowego wprawdzie nie dostali, ale inny to był mus. A mus – to mus.

Spokojnie nie było już nigdzie.


Skarby wawelskie dotarły bezpiecznie na wschód, stamtąd przez Rumunię – do Kanady. Ale musiało minąć lat z górą dwadzieścia, nim wróciły do siedziby swych dawnych właścicieli i spoczęły w wawelskich komnatach, opodal królewskich grobów.

Szczerbiec
Arras z monogramem S.A. – Zygmunt August – i satyrami

Czytaj: Jagiellońskie arrasy. Bluszcz 1922 r.

Zobacz też:
http://wyborcza.pl/1,86176,4892120.html
http://www.zegluga.wroclaw.pl/articles.php?article_id=225
http://www.slowoludu.com.pl/gazeta/codzienna/2004/IX/10/9.pdf