Olek Furtas

przed wojną w Lublinie

Olek Furtas przed wojną w Lublinie zdał maturę.

Fotografowania uczył się u Edwarda Hartwiga, a potem wyjechał do Warszawy. W Warszawie przez trzy lata miał zakład fotograficzny.

Przez długi czas co roku przyjeżdżał do Kazimierza ze swoimi pracownikami i w magistracie „wynajmował” możliwość fotografowania miasta. Płacił za tę zgodę czynsz w wysokości 700 złotych. Za to mógł robić zdjęcia rynku, kościoła, plaży, kościołów, Krzyżowej Góry itd. od maja do września. To nie tak było jak teraz, że każdy może kiedy chce używać aparatu.

Miał własny zakład i w nim kopiował zdjęcia, które przez sezon robił w Kazimierzu. Jeden pan, co przyjeżdżał z Olkiem pracować, zaczął flirtować z Leontynką. Nic z tego nie wyszło oprócz wielkiej ilości pięknych zdjęć, które rodzina Leontyny ma do dziś.

W ’39 roku jak Niemcy wkroczyli, to się z Warszawy na stałe przeniósł do Kazimierza i tutaj mieszkał, u Kowalskich na dole. Sprowadził się po śmierć, dziś to wiemy…

Za niemieckich czasów ożenił się z Marysią, miał dwóch synów – Krzysia i Zbyszka. Kiedy aresztowali go w Krwawą Środę, Zbyszek miał dopiero 3 mies. Olek wyszedł z domu do zakładu i wtedy po drodze go zabrali. Jego brat Antoni w tym czasie już nim pracował, mieli zakład naprzeciwko poczty, tam, gdzie dziś u Rucińskich wydawane są obiady. Odtąd Antoni musiał pracować na tych dwoje dzieci, na bratową i na siebie. Nawet się nie zastanawiał, trzeba było ich ratować, żeby nie zginęli z głodu.

Wychodząc tego feralnego dnia z domu miał przy sobie piękny aparat fotograficzny i chciał go dać Niemcowi, który go zatrzymał, żeby tylko go puścił. Niemiec jednak nie chciał wziąć. No to Olek znów liczył, że jeszcze w Lublinie za ten aparat go puszczą, że kogoś jakoś nim przekupi. Nie puścili, chociaż nie mieli na niego nic, wzięty był po prostu z łapanki, jako zakładnik. Umiał trochę mówić po niemiecku, liczył, że może to go poratuje. Skończyło się na nadziei.

lata okupacji, z niemieckim kolegą

Gdyby wtedy wyszedł wcześniej, gdyby był w zakładzie, to może by przeżył, albo jakby się to działo parę tygodni wcześniej, to ten jego znajomy Niemiec by go uratował. A tymczasem, w listopadzie kolegi – Niemca już nie było i nie było ratunku. A on tak bardzo wierzył w wartość i siłę swojego aparatu i znajomość niemieckiego języka. Przeliczył się, nie wrócił. W Oświęcimiu nie mają nawet jego zdjęcia. Nikt z rodziny nie wie, kiedy dokładnie umarł, co się z nim stało. Wiemy, że nie wrócił.

oprac. Bożena Gałuszewska

Olek z Niemcem na zamarzniętej Wiśle