Moja historia zaczęła się w Kazimierzu
Elżbieta Dudzińska

Z Brulionu Kazimierskiego

Czasami zastanawiam się co sprawia, że tak bardzo kocham Kazimierz Dolny. Zapewne mają na to wpływ unikalne krajobrazy i architektura, tworzące niepowtarzalny wręcz klimat i stanowiące swoistą magię tego miejsca, ale jest też coś innego, co łączy moją duszę i serce z tym miasteczkiem, to moja historia rodzinna, którą przekazały mi ustnie, latem 1983 roku moje ciocie – babcie Eugenia Łuczyńska (Gienda) i Teresa Głodkowska (Renusia). Ważną postacią wspomnień był mój prapradziadek – sekretarz gminy Kazimierz Dolny – Kacper Łuczyński. Jego grób znajduje się na starym cmentarzu w Kazimierzu.

Jak głosi wieść familijna, Kacper Łuczyński urodził się w 1852 roku w woj. kaliskim w rodzinie ziemiańskiej, jako dziecko nie sprawiał swoim rodzicom kłopotów, odebrał stosowne wykształcenie, a jako dorosły mężczyzna zakochał się w pannie niższego stanu, Eugenii z Jankowskich ur. 1861 roku w Rakołupach k. Chełma i 24 lutego 1878 roku poślubił wybrankę swego serca mimo braku akceptacji ze strony swojej rodziny, która ten ożenek uznała za mezalians i skandal.

Kacper nie zastanawiał się długo, tak bardzo kochał swoją żonę, że opuścił rodzinny dom i wraz z małżonką postanowił szukać szczęścia w innym otoczeniu. Ponieważ był wykształconym człowiekiem, jak na ówczesne czasy, bez trudu znalazł posadę sekretarza gminy Kazimierz Dolny.

Małżonkom urodziło się 13-cioro dzieci, z których pięcioro zmarło we wczesnym dzieciństwie, w wyniku różnych chorób wobec których ówczesna medycyna była bezradna.

Praprababka Eugenia miała pełne ręce pracy z tak liczną czeredą, ale nie narzekała, była miłą, cierpliwą i pogodną osobą. Chociaż codziennych kłopotów nie brakowało, ich życie toczyło się spokojnie, w domu panował porządek, było wesoło i gwarno.

Najtragiczniejszy moment dla rodziny, nie licząc śmierci dzieci, wydarzył się na początku marca 1897 roku, wówczas zimową nocą wybuchł pożar w miasteczku. Kacper zerwał się ze snu, aby ratować poszkodowanych. Ubrany w nocny strój zdążył tylko założyć buty, zaś żona w ostatniej chwili zarzuciła mu na plecy kożuszany bezrękawnik. Z gołą głową wybiegł z domu i ruszył na pomoc ludziom. Akcja ratownicza trwała całą noc, ostatnią osobą, którą Kacper wyratował była staruszka, sparaliżowana Żydówka, wyniósł ją z płonącego domu na rękach, a potem zmęczony i ogorzały wrócił do domu, niczego w tym momencie tak nie pragnął jak odpocząć. Bolało go wszystko, położył się do łóżka, chorował dwa tygodnie, nikt nie wiedział, co naprawdę się stało, czy wdało się zapalenie płuc, czy może był to zawał serca albo udar, w każdym razie ku rozpaczy żony i dzieci Kacper dokonał żywota w wieku 44 lat.

Wdowa z dziećmi została sama, bez pracy, bez jakiegokolwiek zabezpieczenia, pogrążona w smutku. Jednak życzliwi ludzie nie zapomnieli o niej, nie zapomnieli też jak wspaniałym i dzielnym człowiekiem był Kacper.

W którymś z budynków na Rynku w Kazimierzu Dolnym Eugenia założyła sklep wódczany i w ten sposób zarabiała na utrzymanie swoje i dzieci.

Nie miała już czasu zajmować się domem, jak to było wcześniej, jej obowiązki przejęła zatem najstarsza z córek Mania.

Trosk i trudów nie brakowało. Rok po śmierci Kacpra, gorącego lata, jego kilkuletni synek Staś – ulubieniec całej rodziny wraz z innymi dziećmi bawił się, biegając i szczebiocąc na podwórku. Staś był ślicznym chłopczykiem, miał błękitne oczka i blond włoski, tego dnia nie pozwalał siostrze założyć na główkę słomkowego kapelusika, który zwykle nosił, nakrycie głowy uwiązane na tasiemce bez przerwy zsuwało mu się na plecki. „Stasiu chodź, założymy kapelusik” – upominała Mania i zakładała dziecku nakrycie głowy, ale Staś był tak szybki i swawolny, że podskoczył kilka razy i znowu biegał, narażony na palące promienie słońca, z rozwichrzoną czuprynką, bez kapelusika. Wieczorem dziecko zaniemogło, dostało wysokiej gorączki, okazało się, że ma zapalenie opon mózgowych, nie można było uratować Stasia. Znów w domu mojej praprababki zapanował smutek, ból i płacz.

Niemniej Eugenia nie mogła się załamać, była wprawdzie sama, ale miała przecież do wykarmienia ośmioro dzieci, musiała zatem pracować i żyć.

Najstarszy syn Kazimierz urodzony w 1880 roku uczył się dobrze i pilnie, matka wykształciła go na księdza, objął parafię w Wożuczynie, zmarł w wieku 46 lat.

Druga z kolei, Maria (Mania), przez całe swoje życie nie jadała masła, pod żadna postacią, ileż było kłopotu, by dogodzić jej gustom kulinarnym. Nigdy nie wyszła za mąż, pracowała w sądzie w Oleśnicy Śląskiej, zmarła w wieku 96 lat.

Najbardziej zdolnym i ambitnym dzieckiem była córka Zofia z Łuczyńskich Morawska (moja prababka), wykształcona na uniwersytecie, piękna, mądra i wrażliwa, poślubiła Władysława Restytuta Morawskiego ur. w 1870 roku, osiedlili się w Chodlu, gdzie Restytut był organistą kościelnym. Mieszkali w dużym, solidnym, drewnianym, parterowym domu, mieli trochę gruntów i las. Pamiętam ten dom, zlokalizowany był przy ulicy Szkolnej, istniał jeszcze do około 1990 roku, potem został rozebrany, szkoda …

Jako dziecko, a potem jako młoda osobalubiłam tam przebywać, posiadał bowiem swoisty klimat, w jego wnętrzu czułam się bardzo bezpieczna. Właśnie tam, zaraz po ślubie, zamieszkali moi rodzice, w tym domu przeżyli najszczęśliwsze chwile zanim emigrowali do Gdańska, gdzie urodziłam się ja.

Czwartym dzieckiem moich prapradziadków Kacpra i Eugenii był Antoni Łuczyński ur. 1889 r., zm. 1919 r., nie znam przyczyn jego śmierci.

Kolejnym dzieckiem była Eugenia Łuczyńska ur. 22 marca 1891 r., zmarła w wieku 100 lat jako bezdzietna panna, w rodzinie nazywano ją ciotka Gienda. Była to nietuzinkowa postać o silnym charakterze, żelaznych zasadach i niezwykłej dyscyplinie wewnętrznej. Zawsze wiedziała co wypada robić, a czego robić nie wolno, razem ze swoją starszą siostrą Manią mieszkała w Oleśnicy i też jak ona pracowała w sądzie. Ciotka Gienda posiadała doskonałą pamięć, to właśnie głównie ona opowiedziała mi historię swoich rodziców, rodzeństwa i całej naszej rodziny. Utkwiło mi w pamięci jako żywo, że miała do mnie dużo pretensji o to, że moja roczna córeczka Ania (wówczas roczny brzdąc) chodzi w spodenkach, „przecież to dziewczynce nie wypada” – mówiła ciotka, zaś już kompletnie zbulwersował ją fakt, gdy ujrzała mnie i moją kuzynkę Beatę w strojach plażowych kiedy biegłyśmy kąpać się nad rzekę, tak strasznie nas wówczas zbeształa za obrazę obyczajów, że aż nam było głupio. Mimo to kochałyśmy ciotkę Giendę. Uwielbiała ona zwierzęta, a zwłaszcza koty, których w Szczekarkowie u wujostwa Głodkowskich było mnóstwo, jak to przy młynie wodnym zwykło być. Tam ciotka Gienda uczyła mnie jak gotować zupę pomidorową i robić najwspanialsze w świecie pierogi z gryczanowo – serowym farszem. Znała miliony przepisów kulinarnych i miała odpowiedź na każde moje pytanie, cierpliwie tłumaczyła i spoglądała bacznie czy przekazywana przez nią wiedza trafia do mnie. Nigdy nie miała swoich dzieci, ale lubiła maluchy, lubiła też ludzi, którzy ją otaczali, była bardzo komunikatywna i chętna do podzielenia się swoimi doświadczeniami życiowymi. Wszak przeżyła wiele, m.in. była jako młoda osoba na terenie obecnej Rosji podczas rewolucji październikowej, pracowała tam wówczas jako nauczycielka. Opowiadała, jak było jej ciężko, jak głodowała i rozchorowała się na tyfus. Była drobna i maleńka, mimo to niezwykle silna i wbrew wszelkim prognozom medyków jej organizm zwalczył tę poważną chorobę.

Opisywała losy swoich młodszych braci Stanisława Łuczyńskiego ur. w Kocudach w 1893r., zm. w 1969 r. w Warszawie i Mieczysława Łuczyńskiego ur. w 1895 r., zm. w 1980 w Krubinie (wtedy w woj. ciechnowskim), których losów szczegółowo nie znam, ani też nie miałam przyjemności ich osobiście poznać, nie poznałam też nigdy ich dzieci ani wnucząt.

Jako małe dziecko w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych przyjeżdżałam do Kazimierza z moim ojcem, który marzył o tym, żeby kupić tu mały domek z ogródkiem i zamieszkać.

Jego marzenia, niestety, nigdy się nie spełniły, ale kto mógłby przypuszczać, że to właśnie moje dorosłe życie zawodowe zwiąże mnie z tym miasteczkiem.

Widocznie takie było moje przeznaczenie wyznaczone losem moich przodków i marzeniami mojego taty.

Czytaj też… Elżbieta Dudzińska. Powiatowy Inspektor Nadzoru Budowlanego w Puławach