Elżbieta Dudzińska
Powiatowy Inspektor Nadzoru Budowlanego w Puławach

Red.: Uprawiany przez Panią zawód i pełniona funkcja częściej kojarzona jest z mężczyznami.

Red.: A dlaczego zdecydowała się Pani pisać?

E.D.: Po pierwsze: na terenie naszego Powiatu jest bardzo dużo ciekawych tematów – tematów, które dotyczą bezpośrednio życia ludzi, ale po drugie chciałabym, aby moje artykuły miały wymiar ukazania pracy Nadzoru Budowlanego jako organu, który nie tylko karze, dyscyplinuje, czy wręcz jest represyjny w stosunku do obywateli, ale przede wszystkim jest organem działającym na rzecz gospodarki kraju, porządku, ładu publicznego, a głównie – bezpieczeństwa. Tak traktuję swoją pracę i to właśnie główny motyw mojej decyzji o tym, żeby pisać i dzielić się wiedzą, doświadczeniem, przemyśleniami. Swoją pracę pokazuję na przykładach zamkniętych postępowań; wyjątkiem są artykuły o kościołach nadwiślańskich – tu pokusiłam się o napisanie zanim prace zostaną zakończone, a to dlatego, że mamy tu do czynienia z pracami remontowo – konserwatorskimi, a nie budową nowych obiektów. Pozwoliłam sobie na to, bo wierzę, że nie będzie poważniejszych problemów w realizacji poszczególnych projektów. Cieszę się – i jako inspektor i jako człowiek wrażliwy na dziedzictwo historyczne – że takie działania zostały podjęte. Patrzę na nie przez pryzmat uprawianego przeze mnie zawodu i chciałabym się swoimi refleksjami podzielić. W artykułach o kościołach nadwiślańskich starałam się pokazać piękno architektury i moją radość płynącą z faktu, że te cuda – które znajdują się przecież tak blisko – są ratowane, że się nie zawalą, że odzyskają dawny blask, a po nas coś pozostanie dla kolejnych pokoleń. Pamiętajmy, że my, Polacy, nie mamy się czego wstydzić jeśli chodzi o tego typu obiekty, o kulturę, o nasze dziedzictwo narodowe. Jestem z tego dumna. Dzielę się z innymi swoimi spostrzeżeniami i zachwytami, chciałabym też, żebyśmy wspólnie byli dumni z naszego dziedzictwa, bo ono powinno nas łączyć. Podczas pisania artykułów o kościołach doświadczyłam wielu wspaniałych przeżyć. Był to i zachwyt nad pięknem architektury, i radość, że mogłam się zaznajomić z całą sferą projektowania, że miałam możliwość studiowania projektów i zobaczyłam propozycje prac, stosowane technologie i temu podobne sprawy. Dodam na marginesie, że moim zdaniem w Polsce trzeba by jeszcze popracować nad jakością robót, to bardzo ważne. Ale dobrze, że mamy możliwość remontowania i konserwowania naszych cudów architektury.

Red.: Często w rozmowach podkreśla Pani, że Kazimierz jest w Pani życiu miejscem wyjątkowym. Czy to po prostu zachwyt nad urokliwym miasteczkiem?

E.D.: Moje związki z Kazimierzem są bardzo odległe, bo co prawda urodziłam się w Gdańsku, ale korzenie rodzinne są zamocowane właśnie tutaj. Mój prapradziadek, o którym pisałam w Brulionie Kazimierskim był pisarzem gminnym w Kazimierzu. Historię życia przodka, Kacpra Łuczyńskiego, przekazała mi jego wnuczka a moja ciocia, młynarzowa ze Szczekarkowa. Na dokumenty zaś natknęłam się niedawno, otrzymałam je z parafii w Kazimierzu. Na podstawie danych z pomnika nagrobnego ksiądz odszukał wiadomości znajdujące się w archiwach. Dostałam zaświadczenie, że prapradziadek rzeczywiście był pisarzem gminnym, synem Michała i Anny z domu Czerwiec. Kacper Łuczyński herbu Samson pochodził z ziemiaństwa. Popełnił mezalians, rodzina była niechętna ożenkowi, ale on jako człowiek wykształcony i ambitny, zamieszkał z ukochaną małżonką. Dalsze jego losy były tragiczne… Zginął po pożarze, z którego ratował ludzi. W okresie dwudziestolecia międzywojennego mój dziadek ze strony ojca był dyrektorem szkółek wiejskich w Wilkowie i w Dobrem. Przeżył tu z rodziną całą okupację, a później wędrowali, wędrowali aż wywędrowali z moimi rodzicami do Gdańska, gdzie się urodziłam. Potem życie splotło się ze śmiercią i potoczyło tak, że jako młoda osoba zostałam bez najbliższej rodziny. Uznałam, że to tu, na Lubelszczyźnie jest dla mnie życie. Tu miałam trochę rodziny, te okolice zawsze kojarzyłam z krainą mojej radości, bo tu spędzałam wakacje; tata zawsze woził mnie do Kazimierza, do cioci. Chciał nawet zrealizować swoje marzenia i wrócić tutaj, ale się nie udało. Zbyt wcześnie zmarł.

Red.: A Pani droga zawodowa?

E.D.: Kiedy podczas zwolnień grupowych straciłam pracę w IUNG, poszukiwałam jakiegoś nowego zatrudnienia. Dowiedziałam się, że w Wilkowie potrzebny jest budowlaniec. Mieszka tam dużo mojej rodziny, ale pojechałam jako osoba anonimowa; pan wójt przyjął mnie do pracy. Wtedy też podjęłam studia wyższe na Politechnice Lubelskiej, byłam w rozjazdach: w ciągu tygodnia do Wilkowa, w weekendy na uczelnię… Było mi w tamtym czasie ciężko, liczyła się więc każda możliwość przybliżenia do miejsca zamieszkania. Po roku dowiedziałam się o wakacie w UM w Kazimierzu, postanowiłam, że się przeniosę i tak też zrobiłam. Pracowałam tu 3 lata. W 1999 r., kiedy w Polsce tworzyły się struktury nadzoru budowlanego, podjęłam kolejne wyzwanie. Praca na takim stanowisku to był awans i możliwość rozwoju, ale też trudna decyzja, związana z wielką odpowiedzialnością. Założyłam dwa inspektoraty, jeden w Rykach, drugi w Puławach i tak, od 12 już lat, udaje mi się pełnić tę trudną służbę. Mówię „trudną”, bo praca jest i stresująca i wymagająca dużej dyspozycyjności. Można też moją działalność zawodową określić mianem „menadżera administracji publicznej”.

Red.: To termin, który większości z nas kojarzy się z biurokracją i sztywnymi przepisami, może nawet z restrykcjami, a przecież za teoretycznym określeniem kryje się żywy, wrażliwy człowiek!

E.D.: Właśnie. Poprzez swoje artykuły staram się pokazać moją pracę jako pracę człowieka. Chciałabym przełamać stereotyp urzędnika, czyli osoby złośliwej i nastawionej na działania represyjne wobec ludzi. Musicie Państwo wiedzieć, że zawsze staram się myśleć co robię i podpisując decyzje mam świadomość, że decyduję o ludzkim życiu. Dlatego niektóre moje postanowienia, choć budzą zniecierpliwienie lub nawet złość, zawsze podyktowane są jednym: bezpieczeństwem ludzi, za których staję się odpowiedzialna sygnując dokumenty.

Red.: Jak wspomina Pani pracę w Kazimierzu?

E.D.: To bardzo trudny teren. Przez trzy lata nabyłam tyle praktyki, ile nabyłabym w ciągu 15 lat w innym miejscu. W Kazimierzu jest tygiel. Tu koncentruje się szczególny układ urbanistyczny, mnóstwo obostrzeń związanych z istnieniem strefy konserwatorskiej, miasto jest uznane za pomnik historii i kultury, ale to nie wszystko. Tutaj również społeczeństwo jest różnorodne: wielu ludzi z zewnątrz, wielu wybitnych, nietuzinkowych, niepospolitych – trzeba umieć z nimi rozmawiać, ale i wymagać. Oprócz tego, że mają prawa, muszą też przestrzegać przepisów. Trzeba również czuwać nad tym, żeby „chciejstwo” nie rozrosło się do rozmiarów niepożądanych.

Red.: Nie tylko w Kazimierzu, ale w całym Powiecie powstaje wiele nowych inwestycji, jest więc Pani – jak sądzimy – osobą bardzo zajętą. A mimo to znajduje Pani czas na pisanie artykułów, na wspomnienia… To godne podziwu. Życzymy wiele satysfakcji i serdecznie dziękujemy za rozmowę.

bgas