Mamine lody
czyli pączki Pani Hani

Szyld „Lody”
Szyld „Lody”

Pani Hania Gałuszewska, moja Mama:

Mama 1
Mama

W jakich latach to było? Ja nie pamiętam, ale jakoś na początku 70-tych, bo ty już byłaś na świecie. Byłaś na pewno, bo wtedy zaczęła cię bawić Pani Jadzia, ja siedziałam w tej budzie, a ona siedziała z tobą. Płaciłam jej i ona się tobą zajmowała w czasie, kiedy ja pracowałam. Ta buda już tam wtedy długo stała, dzierżawiła ją T. U niej było mniej więcej to samo co u Leśkiewicza: lizaki, jakieś ciastka, piwo, napoje. Długo to ci T. prowadzili.

Budka nad Grodarzem
Budka nad Grodarzem

Skąd ja się tam wzięłam? Kiedy T. zrezygnowali, jakoś – nie pamiętam już jak – dogadałam się z właścicielem. Pan Nowicki się nazywał i mieszkał we Wrocławiu. Sprzedał nam tę budę, ale tylko budę, bo działka była urzędu. No i myśmy to kupili. Zaczęłam handlować lodami i ciastkami od Bieńkowskiego. Pan Bieńkowski przywoził mi lody w dużych termosach, jeszcze mam tamte dwa termosy na strychu… Wielkie, takie po 16 kilo chyba. Jeździłam z nim też do Warszawy po lizaki, takie wielkie te lizaki! Miałam też gumy Donaldy i inne drobiazgi, paluszki, dropsy. Kupowałam je sama albo Bieńkowski jeździł po swój towar do Warszawy i mi przywoził przy okazji. Skąd ja znałam tego Bieńkowskiego? Patrz, nie pamiętam…

lody 2 a

Żebym mogła sprzedawać te ciastka i lody, to musiałam mieć papier, że Jestem cukiernikiem. Nie tak, jak to jest teraz, wtedy musiałam mieć papiery cukiernicze. No to jeździłam do Bieńkowskiego trochę się uczyć robić te ciasta. A dużo ja się tam nauczyłam u niego, oj tam… No robiłam, co mi kazał, taka nauka. Później miałam egzamin w Lublinie. On ze mną pojechał na ten egzamin, znał szefa cukierni, gdzie miałam zdawać. Kazali mi zrobić, pamiętam, stefankę i jeszcze jakieś ciasto. Robiłam i zrobiłam, ale ten właściciel co chwilę przychodził i mi mówił co dalej, co dalej. Zdałam egzamin, dostałam książeczkę, że jestem cukiernikiem, no i dopiero mogłam te lody i ciastka sprzedawać. Ciastka były tortowe, pokrojone na porcje, tak jak w cukierniach. Babki ponczowe takie fajne były – biszkopt zanurzony w syropie, a w środku w tej babce była dziurka i tam się wciskało krem. Te babki były bardzo dobre. Były tez serniki, jabłeczniki i… bajaderki. Tylko że ja osobiście bajaderek nigdy nie jadłam i nie jem, nigdzie nie jem. Bo bajaderki polegają na tym, że wszystkie okruchy z różnych ciast – przecież tego jest dużo, bo jak się kroi, to się kruszy i się tych okrawków nie wyrzuca. Później do tego się dokłada masy i się robi kulki. A ja nie jadłam, bo mi się zdawało, że to takie resztki pozbierane. Ale ludzie kupowali, bo to było dobre. To było normalne, czyste ciastko, tylko ja zawsze myślałam, że to takie…. Wyobracane w rękach. Od Bieńkowskiego brałam też pączki, na przykład sto, a kolejne 600 smażyłam w nocy z Leszkiem i sprzedawałam. To znaczy tyle to smażyłam tylko na Kusaka, bo na niedzielę to… nie pamiętam, ale przecież nie tyle. Moje pączki się trochę różniły od tych Bieńkowskiego.

Miałam też picie. Oranżadę w torebkach. Pamiętasz? Taka czerwona? W woreczkach?

Potem zrezygnowaliśmy z budy i miałam lody u nas przed domem.

mój dom, drzwi
mój dom, drzwi

I znowu: dogadałam się z panem Mirosławem, kierownikiem Esterki, którą on z synami prowadził dużo lat. Pan Mirosław robił lody, miał maszyny i wszystko. Kiedyś musieli jechać na wesele czy gdzieś i to w niedzielę, więc było mu szkoda, żeby nie było tych lodów. Wtedy nigdzie nikt na całym Rynku nie sprzedawał lodów, tylko ja przed domem, przy takim biurku, codziennie, cały czas. To właściwie nie było biurko, ale ja tak mówię „biurko”. Stało ono w wejściu na dworze, przed samymi drzwiami do nas do domu. A budy już nie miałam, bo Gajewski ją odkupił. I znowu lody od Bieńkowskiego. On mi je przywoził na rachunek, ale też trochę brałam i od Mirosława, jak mi zabrakło, w ten sam termos. No i kiedyś Sanepid przyszedł, wzięli te lody do próby. Bałam się jak nie wiem, bo przecież wyjdą inne wyniki, inne od tych Bieńkowskiego. Ale przeszło, poszło, wzięli do słoika tych lodów tak sporo i nic się dalej nie działo.

mój dom, wejście
mój dom, wejście

Aha, a wtedy jak Mirosław pojechał na wesele, ja sama te lody robiłam. Latałam do Esterki, w takim pomieszczeniu z boku stały maszyny, wszystko było naszykowane. Tylko że lody owocowe to miały być z kompotów robione – agrestowe, truskawkowe – do maszyny ze słoików się wlewało. Zamroziło się i były lody owocowe. A ja nie wiedziałam i nalałam do tego jeszcze mleka. Te lody były pyszne!!! Tłuste takie, dobre jak nie wiem. Mirosław się o tym nigdy nie dowiedział, on by mi dał… mleko do lodów!

A to wszystko kupowali ludzie z Kazimierza, kiedyś nie było przyjezdnych tak jak teraz. Siedziałam codziennie, ludzie przychodzili i kupowali. Albo zamawiali, ten tyle, ten tyle, ten tyle.

Sprzedawałam też oranżadę w woreczkach i wodę z saturatora. Do tego szło wiadro wody. Stałam przed domem i saturator miałam podłączony do światła. Po picie przychodziły całe wycieczki, wtedy wycieczek było bardzo dużo, szkolnych. Więcej niż teraz. Nieraz jak się ustawiły, to aż pod studnię stały dzieci w kolejce. I te woreczki. Woreczki.

Lody miałam tylko owocowe i śmietankowe. Owocowe – czy ja pamiętam jakie? Na pewno z truskawek, z owoców kompotowych, z wiśni. U Mirosława się robiło te moje lody. W Esterce robili je tylko dla mnie, oni nie mieli stoiska. Dogadywałam się z nim, to był bardzo fajny pan.

W rynku nie było nigdzie lodów, tylko u mnie. Wyglądała nad Wisłą dopiero zaczynał, a ja siedziałam przy tym biurku przed domem i jakoś sobie radziłam.