Pani Jadzia

Jest wiosna 1961 r.

Pan Witek, mężczyzna samotny, od kilku dni zajmuje się przywiezionym dopiero co z porodówki synkiem. Z coraz większą wprawą go karmi, przebiera, narzeka na wielką ilość „pielonek”, które trzeba zmieniać „co raz”, co chwilę. Nie radzi sobie tylko z kąpielą.

O pomoc prosi sąsiadkę, mamę trzymiesięcznej dziewczynki. Sąsiadka przychodzi, kąpie maleńkiego chłopczyka. Chudzina mieści się niemal na dłoni. Umawiają się, że sąsiadka będzie przychodziła co dwa dni.

W tym samym mniej więcej czasie… Do Kazimierza przyjeżdża wycieczka turystów z Białegostoku. Wśród nich – piękna, elegancka dama.

Nie zwiedza miasta, tylko idzie odnaleźć swego znajomego, krajana, osiadłego w Kazimierzu. Ktoś jej powiedział, że tu się przeniósł, juz dawno. Od lat go nie widziała, nie wie, jak mu się żyje. Wprawdzie nigdy nie pozostawali w wielkiej zażyłości, ot, po prostu – znali się, ale skoro już ona teraz ma być w mieście, gdzie on mieszka, to wpadnie na chwilę. Odwiedza go. Rozmawiają.

Pan Witek płacze. Jest mu ciężko, nie radzi sobie. Pani Jadzia słucha, niewiele pyta. Pan Witek prowadzi ją do tapczanu, Pani Jadzia widzi na nim maleńkie, chudziutkie zawiniątko. Buzia jak piąstka. Coś się dzieje z sercem Pani Jadzi.

Pani Jadzia nie wraca do autokaru. Nie wraca do Białegostoku. Zostaje z synkiem pana Witka.

Sąsiadka, która przychodzi wykapać dziecko widzi, że się więcej nie przyda. To znaczy, nie przyda się przy kąpieli, ale panie się zaprzyjaźniają.

Pani Jadzia jest dziecku najlepszą matką, choć go nie rodziła.

Chłopczyk zawsze czyściutki, wszystko wyprasowane, wykrochmalone, lśni. Otoczony opieką i pełną poświęcenia, czułą miłością.

Przed przyjazdem do Kazimierza, z podopiecznym z Białegostoku

Pani Jadzia mieszka w Kazimierzu. Wyróżnia się urodą; jasny, starannie uczesany kok, zawsze elegancka, bez makijażu nie wychodzi nawet do sklepu. Świetna figura, piękna twarz i serce, które oddała dziecku.

Spędza z nim cały czas. W towarzystwie przyjaciółki i jej dzieci chodzi z małym na plażę; zimą, okutanego kocem, wozi na sankach. Mały rośnie, pani Jadzia pracuje jako niania, czyli jak to się u nas mówi – „bawi dzieci”. W ich domu zawsze pachnie smażonym jedzeniem. Tam się jada najlepsze, lekko „glibkie” placki kartoflane.

Stół na podwórku – blat na żeliwnej, ozdobnej nodze, przykryty serwetą, zacieniony winogronem. Między liśćmi – budka dla ptaków i podeścik z suchymi skórkami chleba, kaszą. na sznurku wisi skórka słoniny.

Do winogron – serca podwórza – od furtki zamykanej na zawieszony na łańcuszku haczyk, idzie się chodnikiem. Po obu stronach rosną fioletowe irysy, u wylotu – duża leszczyna. W zadbanym ogrodzie róże, które Pani Jadzia pozwalała ścinać na imieniny mam swoich podopiecznych.

Mówi śpiewnie, nie całkiem tak, jak to się mówi w Kazimierzu. Na przykład opowiada, że zaniosła „Witku” to, a „Jurku” dała tamto. Raz na jakiś czas słychać rosyjsko brzmiące, pojedyncze słówka.

Zna prawidła odczytywania snów. Do dziś wspomina się: „Pani Jadzia mówiła: śniłaś jagody? Jagody to płacz”. Albo: „Ryby? Aj, niedobrze. Ryby to choroba”.

Pani Jadzia czasem tylko opowiada o swoim życiu…

W czasie wojny wpisana była na listę transportu do strasznego obozu. Przed wywiezieniem uchroniła ją niemiecka rodzina, u której była gosposią. Tę rodzinę zawsze wspomina serdecznie, płacze mówiąc, jak ich później, po wejściu Rosjan, rozdzielili. Tęskniła za dziećmi, którymi zajmowała się przez kilka lat.

Z mniejszym sentymentem wspomina bardzo, bardzo przystojnego męża. Musiała się z nim rozstać… „Nie nadawał się do życia.” Był apodyktyczny, silny, zazdrosny. Choć niewidomy, co dzień rano dłonią sprawdzał, czy na meblach nie ma kurzu. A ręce miał wprawne. Był masażystą. Trudno było z nim żyć, więc się rozwiedli. Ale kiedy to było… w młodości jeszcze.

W Kazimierzu Pani Jadzia spędza resztę swojego trudnego, gorzkiego życia. To, co miało być osłodą – zatruwa i piecze. Ludzie po cichu się dziwią, że wytrzymuje… Wytrzymuje, nigdy się nie poddaje. I mimo boleści, Pani Jadzia jest – jak mówią – fajna. Bywa wesoła, czasem zanosi się serdecznym śmiechem.

Jest staruszką, prawie już nie widzi, a zawsze prosi, by jej kupić tusz do rzęs: szczoteczkę osobno, a sprasowany tusz osobno, w czerwonym pudełeczku. Tylko taki.

Dziewczynce, którą przez lata bawiła, pokazuje pewnego razu zdjęcia. Piękna, przystojna kobieta, uroda niepospolita. Dziewczynka prosi o zdjęcie. „A po co ci???” – ciocia Jadzia dziwi się szczerze. – „Chcę mieć, ciocia jest taka ładna” – mówi dziewczynka, (dziewczyna już wtedy tak naprawdę). „A to weź” – śmieje się ciocia Jadzia. „Tylko nie wyrzuć”.

Pod koniec życia odwiedzają ją przyjaciele, znajomi. Nie może już nawet wstać z łóżka. Całkiem traci wzrok.

Umiera otoczona troskliwą opieką sióstr zakonnych. Do jednej z nich zawsze mówi: „idzie siostrzyczka, mój anioł”…

PS. Zamieszczone dwa pierwsze zdjęcia są tymi, które Pani Jadzia podarowała dziewczynce.

Bożena Gałuszewska, listopad 2012