List z Kazimierza
Zbigniew Herbert

Do Kazimierza jedzie się z Puław zielonym tunelem – aleją wysadzaną odwiecznymi (patrz przewodnik) topolami.

Edward Hartwig, „Droga do Kazimierza” za: „W kazimierzu nad Wisłą” K. Nawrocki

Jadąc autobusem, którego wiek harmonizuje z drzewami, rozmawiamy z poetą Mikołajem gorączkowo, aby zabić niepokój przed zetknięciem się z Kazimierzem. Naprawdę zbyt dużo wiedzieliśmy i zbyt pięknie o nim pisano… więc może lepiej było nie jechać, zostawić w spokoju tę cała naszą nieprawdziwą architekturę domysłów i marzeń. Chyba nie ma w Polsce miasteczka tak bardzo oplecionego legendą i sztuką.

Wokół małego placyku, na którym wysiadamy, tłoczą się drewniane domki, małe jak kurniki. Niespodziewanie nad nami wystrzela biały masyw kościoła. Stoimy przytłoczeni tym widokiem jak pod ścianą kamieniołomu. To Fara. Wydaje się, że za chwile spłynie na miasteczko z chmur jak okręt. Jest śliczna, pogodna, renesansowa – i tylko gotycka dzwonnica tkwi w jej sytym ciele jak cierń.

Idziemy zaraz do Wisły: rozlewa się szeroko, a ponieważ dzień jest pochmurny i zimny, ma kolor zbitej skóry. Ostatnim ludzkim śladem nad Wisłą jest mały drewniany domek z napisem: Sodówka. W sodówce samotna pani wśród kolorowych lemoniad. Teraz dopiero wpadam na trop pewnej nieścisłości w chronologii opisywanych zjawisk. To, co zauważyliśmy na początku, to nie były ani domki, ani Fara, tylko dwaj ludzie, którzy stali pod daszkiem autobusowej poczekalni. Chociaż byli podobni do siebie, mieli na czapkach znak zapewniający im indywidualność: Bagażowy nr 1 i Bagażowy nr 2. kiedy zajechał autobus, ani ten nr 1, ani ten nr 2 nie drgnęli. Wiadomo, sezon się jeszcze nie zaczął. Ale zarówno oni, jak i sodówka są już gotowi. Oni: awangarda gościnności.

W rozmowach z ludźmi zauważyliśmy, jak bardzo się tu liczy na przyjezdnych z miasta. Jest to obok owoców ważna gałąź przemysłu. Pod słowa „chleba naszego” podkładają kazimierzanie prośbę o urodzaj śliwek i letników.

Leonard Sempoliński Rynek w Kazimierzu, lata 50-te XX w.

Fara jest znacznie ładniejsza z zewnątrz niż wewnątrz, popsuto ją trochę malowidłami; w towarzystwie ślicznych kamiennych kwiatów wysadzono ckliwe obrazki. Obecny swój kształt otrzymała w XVII w., ale początki, jak zapewniają kazimierzanie, sięgają Kazimierza Wielkiego. W Kazimierzu wszystko co stare i dobre pochodzi od króla imiennika lub bogatych patrycjuszy Przybyłów.

Z młodszych dynastii na czoło wysuwa się Berens. Tych, którzy nie wiedzą jeszcze, kto to jest Berens, odsyłamy do źródłowej i godnej polecenia pracy Adolfa Rudnickiego Lato. Oczywiście od tamtych czasów zmieniło się wiele. Berens umarł, a firmę prowadzi spółdzielnia. Ale głęboka istota zjawiska Berens nie ucierpiała na tym, a sam kompleks Berensa po dawnemu został nienaruszony.

U Berensa jemy dorsza i słuchamy muzyki z płyt. Muzyka jest pełna kontrastów i tęsknoty. Tenor bardzo przejmująco mówi o małej dziewczynie z małego miasta i o wielkiej miłości z wielkiego miasta. Płyta jest stara, ale sprawa jest wieczna. I jeszcze to zabawne zderzenie egzotyzmów.

Edmund John, rynek, lata 50. (foto ze zbiorów Rodziny Michalaków, za: Kazimierz vel Kuzmir… zob. niżej)

Przyjechaliśmy tu łowić prowincję i oto zaplątaliśmy się w sieci tych, którzy chorują na egzotyzm miasta. Oba egzotyzmy maja naprzeciw siebie i wzruszają ramionami. Dopóki będą miasta i wsie, metropolie i prowincje, dopóki będą różne krajobrazy i niepodobni do siebie ludzie, dopóty wiecznie młoda ziemia będzie radością oczu szeroko otwartych. Pochwalam egzotyzm, ten bliski, zaraz za rogatką…

Naprzeciw nas usiadł dziwnie ubrany czlowiek z twarzą, jaka na obrazkach maja śwuięci, a w życiu wędrowcy. To jest ktos bardzo ważny: sprzedawca tajemnic, klucznik ruin, idziemy za nim.

Zamek królewski oczywiście sięga czasów Kazimierza Wielkiego. Biały postrzępiony mur wznosi się nad miasteczkiem, którego największą zaletą są widoki. Skubiemy te widoki jak różę, płatek po płatku. Miasteczko zbudowane jest na różnych poziomach, wciąż się albo schodzi, albo wchodzi pod górę – to tak, jakby szklaną kulę z widokiem obracać w dłoniach, przybliżać i oddalać od oczu.

lata 50-te

Ruiny są na tyle wspaniałe, że nie trzeba komentarza. Od naszego przewodnika dowiadujemy się tylko tyle, że było tu „osiem kumnat”. Dziedziniec jest szeroki, zamknięty ze wszystkich stron i wymarzony dla wielkiego teatru. Na białym murze ładnie grają pochodnie, gdy wchodzą król, królowa, dworzanie i Hamlet otulony w czarny płaszcz. Polecam ruiny Kazimierza. Klucznik na pewno nie będzie robić wstrętów.

Pod koniec zwiedzania dowiadujemy się, że niedaleko stąd w Bochotnicy znajdują się ruiny zamku Esterki, „tej wie pan kochanicy Kazimierza”. Po tej uwadze burgrabia milknie jakby speszony własną niedyskrecją. Strażnik królewskich ruin jakoś nie potrafi strzec królewskich tajemnic.

Na strzał kuszy (albo trochę dalej) wznosi się baszta. Jej dzieje są skróconą historią miasta: naprzód była niezdobytym bastionem, potem latarnia flisaków, a teraz atrakcją dla turystów, a dla malarzy białą plamą, z która można porównywać intensywność zieleni.

Otóż ta zieleń: spływa ze wszystkich gór na Kazimierz, kipi w wąwozach i zdaje się, że porwie jak woda małe domki przyczepione do zboczy. Jest dziś pochmurno i co chwile kropi deszcz. Zieleń triumfuje, szumi, pachnie na umór i wypruwa spod samego serca nieprawdopodobne kolory. Ogrody opalizują jak klejnoty. Kiedy chcecie nasycić się zielenią, przyjedźcie do Kazimierza w deszczowy dzień. Wtedy blask idzie od spodu, ziemia zapala się jak gwiazda i świeci zgaszonemu niebu.

Od zieleni wolny jest tylko rynek. Ten jest osiadły i statecznie kamienny. Są tam dwie studnie, dwie reprezentacyjne kamienice ś. Krzysztofa i św. Mikołaja. (…)

Jest cicho i sennie. Poeta Mikołaj wciąż potrąca o jakieś wiersze, ale nastrój jest i bez tego. Jaki? Prowincja na historycznej emeryturze. Czasem wchodzimy w jakieś podwórze i stajemy bardzo zdziwieni: obok pustych beczek, połamanych sprzętów, podwórze kryje ruiny. Te ruiny są jakoś wstydliwie pochowane; z zewnątrz są żywe okienka, strome dachy i schodki z boku domu, czasem śmieszny balkonik, ale ani kwiatki, ani firanki nie zatuszują tej prawdy ukrytej w podwórzu.

Mimo to Kazimierz nie daje się i stara się dotrzymać kroku współczesności. Czasem wypada to ładnie, a czasem śmiesznie. Ładny jest nowy malutki szpital położniczy, szkoła nad Wisłą (chłopcy grają w piłkę; jest to najsłuszniejsza akcja przeciwko ruinom) i wysoko w górze, jeszcze wyżej niż Zamek – liceum plastyczne (zresztą bardzo niewydarzone plastycznie). Emancypację śmieszną symbolizują chude kolumienki u Berensa i taras – kiepska kopia czegoś światowego.

Łazimy z Mikołajem poetą po ulicach, wąwozach i podwórkach w poszukiwaniu ekstraktu prowincji. Szare brzuszki jaskółek w podcieniach – to dobre, ale jeszcze nie to. Dziewczynka z warkoczami w brzydkim oknie i patefon, który obiecuje kwiat paproci – to lepsze, ale bardzo ograne. Nagle Mikołaj szarpie mnie za ramię: jest domek w ogrodzie, sztachety, furtka, na furtce drewniana tabliczka z napisem:

Proszę furtkę zamykać na
haczyk
Gdy niezamknięta zawiasy się
obrywają

Tak, właśnie o to chodziło. W Warszawie piszą „Drzwi zamykać” i do tego jeszcze arogancki wykrzyknik, a tu cały poemat prozą. W tym jest wszystko: dobroć prowincji, łagodna perswazja, i uśmiech cierpliwości, i cichy plusk czasu (…)

Ale oto zapada zmierzch. Mikołaj utrzymuje, że dlatego, że wszystkie dziewczyny rozplatają o tej porze włosy.

Nie widać zachodniego słońca, nie będzie także księżyca. To mnie martwi najbardziej. Chciałem ten list zakończyć księżycem. Przywiozłem tu z sobą kawałek poematu, w którym on wspina się tam daleko i oświetla miasteczko, jakby mnie chciał przekonać, że ono istnieje naprawdę w całęj swej niedorzeczności. To byłaby ładna pointa – niestety pada deszcz.

Pada deszcz. Do widzenia, Kazimierzu. Na niebie nie widać gwiazd, ale za to zapalają się wszystkie wypatrzone z tęsknoty okienka.

Pod drewnianym daszkiem stoją obaj nr 1 i nr 2, sztywno i umownie, jak chór prowincjonalnej tragedii. Autobus rusza, ale bagażowi nie salutują. Pada deszcz. Pada deszcz. Nieutulony. Pożegnalny.

(Tygodnik Powszechny 1952, nr. 46). [z]: Monika Adamczyk-Garbowska, Kazimierz vel Kuzmir. Miasteczko różnych snów, Lublin 2006

Serdecznie dziękujemy za życzliwość Pani prof. Monice Adamczyk-Garbowskiej

Zbigniew Herbert – korespondencja z Kazimierza