Kłopoty Humorysty
M. Nudelman

Było to jeszcze przed wojną. Pojechałem do pensjonatu. Pensjonat jest to takie miejsce, gdzie dzwonek oznacza obiad, a nie żadne święto. Przyjechałem właśnie w chwili, gdy podawano obiad. Nie spotkawszy nikogo ze znajomych, przedstawiłem się gościom, podając zmyślone nazwisko, a na ich pytanie, jaki jest mój zawód, odpowiedziałem, te jestem zegarmistrzem. Bo jeśli dowiedzą się – pomyślałem sobie, że jestem humorystą, zaczną nalegać, ażebym odczytał moje żarty i humoreski, co już niejeden raz źle się dla mnie skończyło.

Siedzę więc przy stole, a wszystkie spojrzenia skierowane są na mnie. Zaczynam obserwować są-siadów. Żarłocy – bez uroku – jedno w jedno, godni wysłania na wystawę darmozjadów. Obok mnie siedzi młody człowiek i pracuje ustami, że aż się uszy trzęsą. Gdy podano do stołu półmisek z marchewką, sąsiad mój przysunął go do siebie i zaczął zajadać w najlepsze, nie troszcząc się o to, że są one i dla innych gości przeznaczone.
– Panie Szanowny – odzywam się nieśmiało – ja też lubię marchewkę.
– Lecz nie tak jak ja – odpowiada spokojnie i dalej zajada.

Po obiedzie towarzystwo było już ze mną zaprzyjaźnione.

– Panie zegarmistrzu! – odezwał się jeden pan – pan przecież ma dokładny czas, powiedz mi pan, która godzina?

Drugi zbliżył się do mnie, wpychając mi swój zegarek do ręki i prosił, ażebym go naciągnął i uregulował. Trzeci klął na zegarmistrzów – Wszyscy zegarmistrze – krzyczał – są złodziejami i paskarzami.

Korpulentna kobieta z podwójnym podbródkiem zaczęła mi się radzić, jaki zegarek ma kupić w prezencie dla narzeczonego swej córki. Poradziłem jej, ażeby narzeczonemu kupiła zegar ścienny. – Zegar ścienny – tłumaczyłem fachowo – jest rzeczą bardzo praktyczną, można go bardzo dobrze nosić!

Przez dwa dni czułem się doskonale z moim nowym zawodem. Po pewnym czasie zacząłem już nawet żałować tego kłamstwa, gdyż miałem z tego powodu dużo kłopotu. Czyż nie lepiej było powiedzieć tym ludziom, że jestem na przykład mechanikiem okrętowym, niżeli zegarmistrzem? Zegarek ma przy sobie każdy, i tym samym podsuwa go do naprawy, lecz rzadko się zdarza, ażeby ktoś z gości w pensjonacie nosił ze sobą okręt.

Po trzech dniach zegarmistrzostwa, bomba pęka. Do pensjonatu przyjechał nowy gość i stojąc jeszcze na progu werandy, wykrzyknął:
– Kogo ja widzę? Co pan tu robi, panie Nudelman? Bawi pan chociaż towarzystwo?
I tu zaczynają się moje kłopoty. Całe towarzystwo zabrało się do mnie.
– Ho, ho, ho – odezwał się jeden – ale nas dostał! Przez dwa dni nabijał się z nas, że aż miło!
– No, no – powiedział drugi – do czego to humorysta jest zdolny. Ale głos wewnętrzny szeptał mi, te jest on „humorystycznym” zegarmistrzem.
– Kto jest ładny, ale ja jestem mądra – odezwała się jedna z pań. – Obserwowałam go wczoraj podczas drzemki poobiedniej, a sposób jego spania wskazywał wyraźnie na to, że jest on humorystą a nie zegarmistrzem.

*

Zaraz przy pierwszym obiedzie po moim zdemaskowaniu, całe towarzystwo siedziało przy stole nie spuszczając ze mnie oczu. Mam niestety taką wadę, że gdy ktoś wpatruje się we mnie natarczywie, drżą mi ręce. Czując spoczywający na sobie wzrok otoczenia, zaczęły mi ręce drżeć i upuściłem widelec który z brzękiem upadł na ziemię. Wszyscy siedzący przy stole wybuchli serdecznym śmiechem.
– Hahaha!
– Ale on jada komicznie!
Podczas gdy schyliłem się, aby podnieść widelec z podłogi, wywróciłem talerz, a cała jego zawartość wylała się na moje nowe ubranie, powodując nowy wybuch wesołości.
– Ha, ha, ha! Jak doskonale on to robi!
– Tu widać komika z Bożej łaski!
Wszyscy się śmieli, a mnie łzy stały w oczach, gdyż kolana oblane gorącą zupą parzyły niemiłosiernie. Towarzystwo i służba byli tak rozbawieni i zajęci moimi żartami, że gdy podawano mięso ja zostałem pominięty. Sąsiedzi wcinali że aż miło, a je siedziałem przy pustym talerzu.
– Panno Regino! – zawołałem. – Ja jeszcze nie dostałem mięsa.
– Ha! ha! ha! – wybuchli wszyscy na nowo śmiechem – to się nazywa humorysta!
– Nie potrzeba teatru! – odezwał się ktoś. Goście spazmowali ze śmiechu oblizując przy tym smaczne kostki, a mnie. jako humoryście nie wierzono, że mówię prawdę i rzeczywiście nie dostałem mięsa.

*

Kompot był bardzo smaczny i prawie wszyscy prosili o repetę. Gdy i ja prosiłem, powstał nowy śmiech:
– Aha – wołano – już znowu zaczyna ze swoimi kawałami!
– Humorysta pozostaje zawsze humorystą!
– Ale on jest dowcipny!
Właścicielka pensjonatu śmiała się ze wszystkimi. Kelnerka, podająca do stołu, także się śmiała. Goście zajadali smaczny kompot i śmieli się do rozpuku, a ja – siedziałem przy stole, łykając ślinę przyglądałem się jak inni jedzą.

*

Po obiedzie siedziałem na werandzie. Nagle w policzek ugryzła mnie osa. Zrobiłem krzyk.
– Szybko! Szybko! wołałem. – Dajcie mi amoniak albo oliwę, bo strasznie kłuje i piecze. Towarzystwo słysząc mój krzyk i widząc moją skrzywioną bólem twarz, okrążyło mnie i zaczęło bić brawo. Śmiejąc się na głos wołali:
– Ale to jest spryciarz! – zobaczcie no, jak naturalnie on płacze!
– Żeby nam zdrowy był! On jest geniuszem humoru!!!
Gdym poszedł do lekarza, policzek był już porządnie zaczerwieniony i opuchnięty.

*

Po kilku dniach poszliśmy razem na plażę; wszedłem do wody, chcąc zażyć rozkoszy chłodzącej kąpieli. Oddaliłem się zbytnio od brzegu. Nagle straciłem grunt pod nogami i czułem, że zaczynam tonąć.
– Ratujcie! Ratujcie! – krzyczałem.
Goście słysząc moje wołanie ustawili się koło brzegu, a śmiech ich dosięgał zenitu.
– Oho! – słyszałem głosy. – Humorysta znowu nas zabawia. Brawo! Brawo!
Czułem, że tracę przytomność. Rękami dawałem znaki, że tonę, a towarzystwo… ryczało ze śmiechu.

*

Przypadkowy przechodzień, który mnie wyratował z wody i przyniósł do pensjonatu pół żywego, został sowicie wynagrodzony.

Nazajutrz nie mogąc już dłużej znieść tych szykan opuściłem pensjonat, a przed wyjazdem zważyłem się jeszcze. Okazało się, te po dwóch tygodniach pobytu w pensjonacie… ubyło mnie sześć kilo.

Tłumaczył: „Cwi”, Kraków.

Gazeta Żydowska, Nr 34, 1940 r.