Bitwa pod Grunwaldem a Kazimierz Dolny
Niewiele mają wspólnego? A jednak. Po pierwsze, w 1939 roku do Kazimierza przybiły galary z wawelskimi skarbami, wśród których zrolowany i przykryty dywanem leżał obraz Jana Matejki. Po drugie, lipcowa rocznica przypomniała mi o dywagacjach na ów temat mojego znakomitego profesora, nauczyciela i mistrza, Ludwika Stommy, od którego ja, kazimierzanka, miałam szczęście się uczyć.
A więc, dwano temu, przed wiekami, Anno Domini 1410…
…ma miejsce największa narodowa wiktoria.
„Zdań parę o obyczajach. Wiele można Krzyżakom zarzucać, lecz na pewno nie braku znajomości i kultu reguł rycerskiego rzemiosła. Nie przypadkiem najmożniejsze europejskie rody wysyłały im swych synów na wojenne wychowanie, a chętni zjeżdżali się ze wszystkich stron, by choć parę miesięcy w szeregach zakonnych posłużyć. Pod Grunwaldem, pod dowództwem Krzysztofa von Gersdorff, walczyła tych ochotników pełna chorągiew, czyli 200 kopii co najmniej. Czy w dobrej praktykowali szkole? – Spójrzmy na Wielkiego Mistrza naukę i przykład.
Decydujący szturm na Złotorię (2 września 1409) przypuszczał Ulryk von Jungingen przy dźwiękach muzyki, na oczach sprowadzonych specjalnie z Torunia „niewiast i dziewic”. Nawet znój najprawdziwszej śmierci przybrać w turniejową dezynwolturę – czyż może być coś dumniejszego dla rycerza? Pod Grunwaldem zdobny we wszystkie insygnia pozycji i władzy rusza do ataku w pierwszym szeregu. Spostrzegł go Dobek Oleśnicki i nieśmiertelną chcąc pozyskać sławę „spiął konia ostrogami i z podniesioną kopią sam jeden pobiegł ku nieprzyjacielowi”.
Nadjeżdżał Ulryk na czele szesnastu doborowych chorągwi, otoczony rycerstwem i pocztem straży przybocznej. Na widok śmiałka spina jednak konia, wysuwa się do przodu i bez wahania podejmuje starcie. Relacjonuje szczegółowo Długosz: „Dobiesław Oleśnicki zamierzył ku niemu kopią, ale Krzyżak lekkim uchyleniem głowy i odbiciem kopii do góry uchronił się od ciosu. Dobiesław zaś widząc, że w uderzeniu chybił, i z tak licznym tłumem nieprzyjaciół nie śmiejąc walczyć, co zaprawdę byłoby szaleństwem, szybko do swoich powracał”. Niemałą trzeba mieć siłę, by kopię podbić do góry, i niemałe wyćwiczenie, by w takt uchylić głowę; największy zaś dla tradycji uświęconej szacunek, by podjąć niepewny pojedynek i nieważne, że z nierównym sobie, bo przecież także rycerzem. Honor jest jeden.
W tym samym czasie, paręset metrów dalej, ma miejsce zdarzenie podobne czy wręcz symetryczne, chciałoby się powiedzieć, lecz jakże w wymowie swej inne. Jagiełło, obserwujący bitwę z oddalonego zdawałoby się od krwawych niebezpieczeństw wzgórza, widzi nagle przejeżdżających opodal Krzyżaków. Natychmiast zwinąć każe koronny proporzec i gorączkowo śle po pomoc. Naraża się na respons, który aż dziw, że kronikarze poważają się cytować: „Nieszczęśniku – powiada królewskiemu gońcowi Mikołaj Kiełbasa herbu Nałęcz – czy nie widzisz, że wrogowie na nas nacierają? A ty zmuszasz, byśmy poniechawszy walki, która w tej chwili ma się zacząć, poszli bronić króla. Czyż to jest co innego niż ucieczka z szeregów…” I ma Kiełbasa rację. Krzyżacy mijają obojętnie anonimowy poczet pod lasem. Wysuwa się z ich oddziałów, skuszony może Władysławową zbroją, jeden tylko harcownik Leopold von Kókeritz z Łużyc. „Złotym pasem opięty i rozpędzony na koniu bułanym.” O nie! – Nie dotrze do Jagiełły. Gdy już się zbliżał, strącił go z konia Zbigniew z Oleśnicy zdradzieckim ciosem z boku. Leżącego dobili dworzanie.
Czyż ważna jednak nieszlachecka śmierć Kókeritza Łużyckiego, gdy już za chwilę o ileż słynniejsza dokonać ma się tragedia… Oskrzydlający atak Wielkiego Mistrza okazał się chybiony. Wojska polskie wytrzymały uderzenie i w udanym kontrataku prawym skrzydłem wyszły na tyły nacierających.
Do zlikwidowania kotła rzucono zbrojne w oszczepy, rohatyny i siekiery odwody chłopskie. „Ruszyli – pisze Sienkiewicz. – By zaś iść krokiem równym i nie łamać szeregów, poczęli wszyscy razem powtarzać: – Zdro – waś -Ma – ry – ja – łas – kiś -peł – na – Pan – zTo – bą!… I szli jak powódź…”
Z ich to rąk zginął Ulryk von Jungingen, rycerz, który drzazgę z krzyża pańskiego nosił w ryngrafie i wiedział też, że wojna rycerską jest sprawą. Nie stają w polu kobiety, księża, dzieci, Żydzi, kupcy i chłopi. W miejscu haniebnego mordu Ulryka wytrysnęło – jak podają niemieckie kroniki – źródło żywe, którego wody w każdą rocznicę zdarzeń czerwienią krwi się mienią.
Porównując postępowanie Jagiełły i Jungingena na tę samą wciąż natykamy się sprzeczność. Jungingen odesłać kazał przed bitwą zapasowe konie, gdyż rycerz nie ucieka z pola. Jagiełło, wręcz odwrotnie: rozstawił na wszelki wypadek sztafety aż do samego Krakowa. Jungingen wyprowadził wojsko w pole, by równą, w której Bóg rozstrzygnie, podjąć walkę; Jagiełło trzymał swoje w zaroślach, czekając, aż lipcowy upał rozpali ciężkie zbroje oczekujących, a słony pot odwróci proporcje sił… W tym kontekście trudno nam uwierzyć w słynną i wygodną narodowym dziejom pedagogiczną opowieść o dwóch mieczach. Toż – tysięczne wymienić można przykłady – wymienianie przez adwersarzy podarków przed bitwą starym było i uznanym powszechnie i rycerskim obyczajem. Stajemy oto na sąd boży, w którym Opatrzność wyda wyrok; stajemy nie z nienawiści, nie z chęci pognębienia, ale by dać Najwyższemu możliwość nieodwołalnego rozstrzygnięcia racji. Niech zaświadczy szczery nasz dar, że nie masz w sercach urazy i niechęci niskiej. Krew rycerska, ale wola Boża.
Możemy ostatecznie uwierzyć, że przysyłając Jagielle nieszczęsne miecze, chcieli mu Krzyżacy przypomnieć o niezbywalnych regułach gry. W tym przypadku podtekst przesłania brzmiałby rzeczywiście: „pomnij królu na rycerskie prawo i wychodź w pole”. Ale podtekst tylko! Nigdy nie zostałoby to ubrane w podobnie brutalne i jawnie szydercze słowa. „Wielki mistrz pruski Ulryk posyła tobie i twojemu bratu dwa miecze ku pomocy, byś z nim i jego wojskami mniej się ociągał i odważniej, niż to okazujesz, walczył…” Późne średniowiecze ogromnie było rygorystyczne w formach zewnętrznych należnych krwi i urzędom. Hołdowało toteż sztuce eufemizmów i przypowieści, za pomocą których wiele można było wyrazić nie posuwając się do obrazy czci. Pamiętajmy tez, że wysyła tych posłów wódz, który za chwilę w imię metafizyki honoru nie uchyli się od przypadkowego pojedynku, wystawiającego na szwank losy całej armii. Dlaczegóż przedtem miałby się temuż honorowi, lżąc przeciwnika, sprzeniewierzyć? A nie zapominajmy i o tym wreszcie, że tegoż jeszcze wieczora, za znacznie mniej ostre słowa, nie zawaha się Witold ściąć komtura branderburskiego Makkwarda von Salzbach i jego przyjaciela Schamburga. Tamci byli posłami? – ci jeńcami za to! I to spośród tych najzamożniejszych. Jakiejkolwiek logiki tu rak.
I jedno tylko pozostaje prawdopodobne wytłumaczenie. Otóż niezbyt jeszcze obyty Jagiełło nie zrozumiał po prostu rytualnego sensu krzyżackiego poselstwa i odpowiedział rzeczywiście, że „nie potrzebuje mieczów swych wrogów, bo ma ich w swoim wosjku wystarczającą ilość”, co zmusiło później zażenowanego Długosza do odpowiedniego spreparowania poprzedzającej wypowiedzi posłów. W ten sposób rycerski gest przekształcił się w symbol germańskiej buty, a dwa miecze wkroczyły triumfalnie do rudymentarnego arsenału archetypów narodowych.
Byłoby to może tłumaczenie karkołomne, gdyby nie cytowana już uwaga Długosza o bitwie pod Koronowem: „można ją wyżej kłaść nad grunwaldzką”. Historyk miary Długosza rozumiał wszakże doskonale, jaka przepaść dzieli drugorzędną potyczkę koronowską od monumentalnego Grunwaldu. Cóż więc znalazł pod Koronowem, czego mu pod Grunwaldem zabrakło? Odpowiedź może być tylko jedna: rycerski obyczaj. Ten bywalec włoskich dworów rozkochany w wyrafinowanej legendzie doskonałości rycerskiej angielskich Henryków i francuskich Karolów… Grunwaldu nieco się… wstydził. Jakże dziwnie kluczy chocby w kwestii naczelnego dowództwa w bitwie, jakże umniejsz rolę Jagiełły. Czy nie dlatego również, że nie sprostał król jego ideałowi? A jeszcze ta wstydliwa śmierć Kokeritza, a jeszcze może i i nasze dwa miecze…
Czy chcielibyśmy wysnuć konkluzję o prostactwie Władysław Jagiełły i niezrozumienie Europy? – Jak najdalsi od tego jesteśmy. On był przecież zwycięzcą i on był w tej historii przyszłością. Wyschło źródło w miejscu śmierci Ulryka, a może i bije gdzieś leniwie pod zapomnianymi łopuchami. Pamięć o Grunwaldzie została.
Wielkość i tragedia Jagiełły pod Grunwaldem zamykają się w zmienności kultury. W jego czasach i przez kilkadziesiąt lat jeszcze uważano powszechnie w Europie, iż wysłanie chłopów i pogan przeciw w krzyże malowanym rycerzom jest czynem nieszlachetnym i moralnie podejrzanym. Za sto lat będzie to już chleb powszedni. Również przyszli wodzowie obserwować też będą zmagania poddanych pod swe rozkazy przez długie lunety z bezpiecznych wzgórz. Nie będzie już Jungingenów ani Henryków V. A i na drzazgi z krzyża świętego do ryngrafów surowca wkrótce nie stanie…
I choć nam wychowanym wśród cieni Rolandów, Tristanów i Percewalów zrozumiałe się niekiedy wydają Długoszowe rozterki, a z dwóch oleśnickich bohaterów bitwy Dobek bliższy jest zapewne od Zbigniewa, przecie sami wiemy, że to złudzenia pięknoduchów.
Historia, ta rzeczywistością twarda, ta z krwi i kości, ta przynosząca nam co dzień znojny trybut lęków i cierpienia, ale także radości mięsistych i soczystych nadziei; ta jedyna historia, którą żyć nam przychodzi, opowiedziała się po stronie Jagiełły. Zaś dwa miecze widnieją na orderach.
*
Jagiełło miał końskie zdrowie i niemałą jurność. Jednym i drugim się szczycił. Przedślubnych wysłanników Jadwigi przyjął nago, w łaźni, żeby mogli obejrzeć jego muskuły i męskie atuty. Krakowianie co mieli do obejrzenia, obejrzeli, na dworze jednak rozwodzili się nad litewskim bezwstydem. Prezentacja wdzięków raczej więc Jagielle zaszkodziła, niż pomogła w oczach przyszłej małżonki.
Że jednak miał się rzeczywiście czym chwalić, świadczą choćby jego małżeństwa. Jadwiga była od niego dwadzieścia dwa lata młodsza (on miał w chwili ślubu lat trzydzieści i cztery), Anna Cylejska młodsza o lat dwadzieścia dziewięć (on: pięćdziesiąt), Elżbieta z Pilczy o dziewiętnaście (on sześćdziesiąt pięć), wreszcie Sonka o pięćdziesiąt trzy (on sześćdziesiąt dziewięć). Żadna nie mogła się poskarżyć na brak królewskich zapałów. Następców spłodził odpowiednio w wieku siedemdziesięciu dwóch i siedemdziesięciu pięciu lat! Dożył ich w sumie osiemdziesięciu dwóch, co było w owej epoce, w której średnio nie przekraczano czterdziestki, wynikiem imponującym. Jeżeli cierpiał na jakieś dolegliwości, to umiejętnie je taił.
Pierwsze wiadomości o starzeniu się władcy pochodzą z lat 1429-1430, a więc okresu zbliżania się do osiemdziesiątki. Jagiełło szybko tracił wzrok. Zmęczony często przesiadywał w ogrodzie, gdzie łatwo przysypiał, słuchając śpiewu ptaków. Nie odnoszono go jednak wtedy, tylko budzono i szedł do zamku o własnych siłach. Lekarze odradzali mu te ogrodowe sjesty przede wszystkim ze względu na wieczorne rosy. Jagiełło gardził jednak medykami i ich radami. Źle na tym wyszedł. Przeziębił się właśnie przemoczony wieczorną rosą, podczas słuchania słowików (sic!). Głupiego przeziębienia nie zmógł stary organizm. Zmarł 1 czerwca 1434 roku szybko i bezboleśnie”.
oprac. na podstawie tekstów prof. Ludwika Stommy – Bożena Gałuszewska