Zakład fryzjerski u Karolci

Zakład fryzjerski u – jak to się mówiło – Karolci, do której pozwalający sobie na poufałość znajomi wołali per „Szefowa”, znajdował się pod kościołem, u wlotu ul. Puławskiej.
Witryna była duża, opatrzona obluzowaną okiennicą na sztabę, przeszkolone drzwi otwierało się pchając, a zamykało ciągnąc za metalową poręcz.
Wchodziło się do pierwszego pomieszczenia, od progu będąc witanym zapachem preparatu do „trwałej”. Po lewej stronie stała szafa, na niej – drewniane główki bez twarzy, na których wisiały peruki. Zdaje mi się, że była też jedna główka, w którą wczepione były drewniane kołki do nakręcania pasm w czasie ondulacji. Pamiętam te kołki: cieniutkie, długie drewniane, zakończone z jednej strony gumką, z drugiej strony wrębem, na którym zaczepiało się te gumkę po owinięciu kołeczka włosami. Wychodził z tego „cienki skręt”, utrwalony śmierdzącym, wspomnianym płynem do trwałej, który na nakręcone na kołeczek włosy nakładało się wacikiem.
Po prawej stronie od wejścia na ścianie wisiały lustra i zdjęcia fryzur, a niżej lady – półki, na których stały najróżniejsze przybory. Krzesła były ładne, z podłokietnikami i wysuwaną z oparcia drewnianym podpórką, na której goleni brzytwą panowie opierali głowy. To podtrzymadło miało regulowaną wysokość, nad którą panowało się dzięki metalowemu guziczkowi zatrzaskiwanemu w stosownej dziurce.
To pomieszczenie od następnego dzieliło rozsuwane przepierzenie z jasnej sklejki, na którym zawsze suszyły się pasiaste, kolorowe ręczniki. Za nim była druga salka, korytarzyk raczej, bez okna, z lustrami i krzesłami po obu stronach. Tu, na tzw. „damskim” (w przeciwieństwie do „męskiego”, czyli pierwszej sali), fotele fryzjerskie były miękkie, tapicerowane, obite czerwoną skórą lub czymś skórę przypominającym, do drewna przymocowanym dużymi złotymi pinezkami. Na konsolach pod lustrami stały plastikowe miski, a w nich metalowe siatkowe wałki do włosów, w mniejszych miseczkach – szpilki do nich, zakończone kolorowymi kulkami. Do nakręcania włosów potrzebna była albo pomoc, która podawała szpilki, albo też obowiązek ten spoczywał na ondulowanej. Grzebieni i szczotek było dużo, niektóre miały długie, cienkie zakończenia do wyznaczania przedziałków, wyglądające jak szpikulce. Pani Karolci zdarzało się dźgnąć trefioną głowę i wtedy klientka syczała.
Za tym pomieszczeniem była ostatnia klitka, również wydzielona sklejkowym przepierzeniem. Dodam, że tak naprawdę „zakład” mieścił się był w jednym dużym pomieszczeniu, przedzielonym jasną sklejką. No więc wracając do klitki: na wprost i pod oknem, przez które nigdy nie wpadało światło, bo rosły za nim gęste krzaki, stały „aparaty” do suszenia włosów. Z tymi żartów nie było, bo włosy nie zabezpieczone sznurkową siatką zawiązaną na głowie mogły zostać wkręcone w wirnik i wtedy po fryzurze (i po włosach). Tylko nożyczki mogły odciąć klientkę od aparatu, o bólu nie wspomnę. Ale aparaty były ładne, miały grube, szklane klosze, regulowaną wysokość i przełączniki z tyłu oraz „do ręki”, żeby klientka mogła wyłączyć sama, gdy zacznie parzyć. Przytulone do przepierzenia stało zwykłe krzesło i miska do mycia głowy – ciemnozielona, z wcięciem na szyję (zawsze gniotło). Za miską był zlew i kran oraz nieduży bojler z ciepłą wodą. Do spłukiwania służyły metalowe, smukłe dzbanki z pokrywką. (W takich samych w przedszkolu podawali najlepszą, nie do powtórzenia już nigdy i nigdzie herbatę). W użyciu szampon „Familijny” w ciemnozielonych, nieprzezroczystych plastykowych butelkach z cienkim otworem – dzióbkiem. Butelki były wysokie i poręczne, z cienkiego tworzywa. Takich samych używaliśmy w śmigus – dyngus, bo łatwo dały się ściskać i sikały dalekim strumieniem.
Szefowa słynęła z tego, że mycie włosów w jej wykonaniu polegało na „horcowaniu” (chorcowaniu?) głowy długimi paznokciami, noszącymi ciemne ślady po utrwalaczu do ondulacji. Woda cienkim gumowym wężykiem ściekała z miski do wiaderka na podłodze (podłoga pokryta była ciemnozielonym linoleum).
Z boku był jeszcze jeden, osobny pokój – tzw. „mieszkanie” Szefowej. Ona sama tak je nazywała. Pamiętam duży tapczan i wielki kilim ze sceną uprowadzenia z seraju. Arab z rozwianą brodą, w turbanie i z mieczykiem u pasa gnał na gniadym koniu trzymając w pół nieszczęsną porwaną, która nie wyglądała wcale na przestraszoną. Była też mała kuchenka gazowa bez piecyka, na której Szefowa pichciła swoje specyjały, których wiernym i pewnie jedynym miłośnikiem był mój tata. Chyba nie miała lodówki, bo wszystko trzymała w zawekowanych słojach, piętrzących się pod i nad zlewem.
A sama Szefowa? Nosiła kok, z czasem obcięty i zamieniony na lokowaną fryzurę. Miała trochę skrzekliwy głos i dawała się lubić. O klientkach mówiła „klientki”, że przychodzą „na czesanie” albo na „strzyżenie” czy na „trwałą”. Wypracowała sobie markę, której wierne pozostało grono kazimierskich pań, a panowie – jeśli już mieli się golić z czyjąś pomocą – zawsze wybierali Karolcię, brzytwę i mydło do golenia w postaci niedużego walca w metalowej miseczce.
Miała ona swoje złote rozmaite recepty, na przykład na robaki radziła sobie wkładać (nie powiem gdzie) kawałek mydła albo ząbek czosnku. Nie wiem, czy ktoś skorzystał, ale jeśli, to współczuję…
Na ruch w zakładzie też miała sposób: jeśli była kolejka, a pojawiła się następna klientka, zachęcała zaraz, żeby ta nie wychodziła; nakazywała siadać do mycia. A potem, to już czy klientka chciała czy nie, musiała czekać, bo miała mokrą głowę.
Była bardzo gościnna, cieszyła się mogąc komuś w czymś pomóc.
Szczerze lubiła obrazy, miała ich dużo. Szczególnie bogata była kolekcja malarstwa Janusza Czubińskiego. Oprócz jego olejnych pejzaży, na ścianach wisiały zdjęcia pań i panów prezentujących fryzury.
Kazimierzanka opowiada:
Po pierwszej komunii świętej obowiązkowo trzeba było obciąć hodowane specjalnie na tę okazję włosy. Mama zaprowadziła mnie więc do pani Karoliny. Włosy miały być obcięte na krótko, <żeby odpoczęły i się wzmocniły> (moja mama po dziś dzień uważa, że właśnie dzięki tamtemu obcięciu mam takie mocne i ładne włosy).
Pani Karolina spytała, jakie chcę mieć baczki. Zastanawiałam się, o co jej może chodzić… Na ścianach wisiały zdjęcia fryzur, a ponieważ rzecz działa się „na męskim” – na zdjęciach widnieli mężczyźni. Do dziś pamiętam tamtego jasnowłosego człowieka o niebieskich oczach, oprawionego w cienką ramkę… Pamiętam, że miał robiącą wrażenie dużą grzywkę spadającą na czoło, ładnie wycieniowaną. (Dziś myślę, że po prostu był ulizany na bok…) Bardzo mi się to podobało. I wtedy padło pytanie, jakie chcę mieć baczki. Bez wahania wskazałam na zdjęcie pana, nie będąc świadomą, że „baczki” i „boczki” to dwie różne rzeczy. Baczek nie rozumiałam, zdawało mi się więc, że pytana jestem o „boczki”. Chciałam dokładnie takie same jak on, byłam pewna, że będę miała równie śliczną, pięknie na boczek zaczesaną grzywkę. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy po zakończeniu strzyżenia nie miałam tej uroczej grzywy na bok, a za to duże, męskie baczki… Nie mogłam uwierzyć własnym oczom: patrzyłam raz w lustro, raz na zdjęcie ze wzorem i nie widziałam żadnego, żadnego podobieństwa między swoim odbiciem a modelem. A już na pewno nie widziałam blond grzywy na boczek, która tak mnie urzekła… Tylko te baczki.
Po tamtej traumie, do krótkich włosów wróciłam dopiero po trzydziestu kilku latach…