Zakład fotograficzny Cz. Bakinowskiego
Działo się to w czasach, kiedy słowo „selfi” jeszcze nie istniało, a komórka była składzikiem na kartofle, szpadle i zardzewiałe koła od roweru. Dziś „komórka” znaczy coś innego, ale funkcję pełni właściwie tę samą: rupieciarnia zawalona szpargałami, m.in. przypadkowymi zdjęciami, w których najczęściej nie ma ducha, wywoływanego dawniej w fotograficznej ciemni. Tak tak, wywoływało się wtedy zdjęcia w procesie niemal alchemicznym. Może stąd ich magia?
W czasach, o których mowa, zdjęcia miały szlachetną wartość: były szacowną pamiątką oprawioną w ramkę lub wklejoną do albumu, którego stronice przekładano pergaminem, żeby się fotografie nie porysowały. Takie właśnie PRAWDZIWE zdjęcia robiło się u Pana Bakinowskiego. Pan Bakinowski robił też, oczywiście, zdjęcia do dowodów osobistych i legitymacji szkolnych. Do paszportów mniej, bo paszporty nie były wtedy w powszechnym użyciu. Z tamtych czasów – czasów poważnego traktowania życia i jego przejawów – pochodzi rodzime określenie „jak do fotografii”, czyli fryzura i wygląd jak należy.
Nad wejściem wisiał napis „Zakład fotograficzny”. Zakład ów mieścił się w domu Kifnera, na parterze od frontu. Na składanej, drewnianej, zamykanej na sztabę okiennicy „FOTO ATELIER”, litery białe w pionie. W witrynie wyłożonej pluszem stały pokazowe fotografie, drzwi zaś były drewniane, od góry oszklone siatką małych szybek. Poręcz metalowa, w kolorze złotym, fantazyjnie wygięta. Żeby wejść, trzeba pchnąć z całej siły, bo w zamku jest zatrzask. Charakterystyczny szczęk (dziś powiedziałoby się „klik”) – i od progu uderza woń celuloidu czy odczynników, zupełnie zresztą przyjemna. Po lewej stronie biurko z zielonym blatem i gilotyną do przycinania zdjęć (wydawała ta maszyneria szczególny, matowy dźwięk), po prawej stronie, przy drugim oknie – wieszak na płaszcze, lustro i grzebień do ogólnego użytku klientów. Przez fałdy ciężkiej, ciemnej kotary wchodzi się do pomieszczenia bez okien. Na ścianie z tyłu tło, pośrodku stołek, a naprzeciwko aparat na statywie. Człowiek się sadowił, Pan Bakinowski mówił „o tak prościutko, i już się nie ruszać”, dłonią podnosił podbródek fotografowanego, wreszcie komenda „i teraz patrzeć prosto w aparat”. Sam stawał przy tym dużym aparacie, w który wkładana była jakaś płytka, szczęk, błysk – i już.
Pan Bakinowski był niepospolitym mężczyzną z – jak to się mówi – galanterią: przystojny, szlachetne rysy, wąsik, zawsze elegancki i starannie domuskany. Miał bardzo miły, ciepły głos i we właściwy sobie sposób wymawiał gładkie „ł”, co sugerowało, że pochodził gdzieś ze wschodu. O tym, że był myśliwym wiedzieli wszyscy i – o jakże to do niego pasowało! Wysoki, szczupły, wyprostowany i sprężysty, z towarzyszącym mu brązowo – szarym wyżłem o szorstkiej sierści. Na łowy jeździł w zielonym ubraniu i w myśliwskim kapelusiku. Był też znakomitym tancerzem, duszą parkietu, zapraszanym na studniówki do „Zawodówki”, bo i tam robił zdjęcia uczniom oraz gronu.
Na zamówienie fotografował „w plenerze” – na trawniku, w ogrodach i gdzie tam klient sobie życzył. W „zakładzie” portrety i zdjęcia okolicznościowe: komunijne, ślubne, rodzinne, „pamiątka Chrztu Świętego” itp. – Pan Bakinowski siłą rzeczy uczestniczył w najdonioślejszych chwilach życia kazimierzaków. Czy jest jakaś rodzina, która ma album familijny bez zdjęć Pana Bakinowskiego? Trudno to sobie wyobrazić. Przez „Zakład” przepływało prawdziwe, mimo że pozowane życie.
O Nim, bardziej niż o kimkolwiek innym, wypada mówić „kazimierski fotograf”. Niezapomniany, jak Jego zdjęcia.
Bożena Gałuszewska
Fotografie Pana Czesława dzięki uprzejmości Pana Huberta Bakinowskiego