Wybuch wojny
Maria Kuncewiczowa

Kazimierska przedwojenne plaża. Na zdjęciu od lewej: Państwo John, Pani D., Jerzy Kuncewicz. Foto – arch. JJ

Maria Kuncewiczowa „Klucze” (fragmenty)

(…) lato 1939 roku gorącymi falami powraca… Widzę dziedzińczyk klasztorny w nadwiślańskim miasteczku, jarzący od kasztanowych kwiatów…

Potem sad, ugięty w sierpniu pod lawiną owoców, stare, jałowe grusze, nagle – jak żona Zachariasza – nawiedzone okrutną łaską rodzenia, maliniak trzęsący jagodami bez końca, bez ustanku, poza wszelkim terminem, precedensem, poza wszelką ceną Pogody urągliwe w zatwardziałym pięknie. Przezroczyste ranki po wieczorach bez rosy; zachody, uwikłane w szarfy karminowych obłoków, po nich – dni bezwietrzne; krzyki kogutów i pawi, po czym nigdy nie przychodziła słota; burze tak krótkie i radosne jak fajerwerki; noce rozległe jak katedry, napełnione macierzankowym kadzidłem, z lasem zamiast organów, z Wisłą rozesłaną przez środek, z niskim płomiennym księżycem na ołtarzu. (…)

Lasek drżał od wiewiórczych, wronich, psich namiętności (…) paw Paweł, w coraz innym drzewie zakochany, co dzień z innej gałęzi krzyczał swoje wyznania.(…)

Tylko starcy i dzieci, istoty zdane na instynkt, wiedziały w Polsce o potwornej chorobie, która drążyła Europę podczas wiosny i lata – najurodziwszych za pamięci współczesnego Polaka. (..)

Pod koniec lata urzędnik państwowy po powrocie z Ameryki Południowej oglądał dalie na kazimierskich grzędach. Pośród tego zajęcia twarz mu się nagle skurczyła, niepokój, desperacja, gorycz przemknęły po niej, powiedział:

– Jezus Maria, ależ w Paryżu już zeszłej jesieni ludzie mieli piasek na strychach, w Londynie plan ewakuacji opracowany, w Rio ci, co słyszeli, że jestem Polakiem, patrzyli na mnie jak na ciężko chorego, ze strachem, z litością…

(…)

W Kazimierzu kipiało od malarzy. Latem 1938 roku uczniowie znakomitego mistrza pracowali tu całą ekipą nad „panneaux decoratifs” mającymi na wystawie nowojorskiej wyobrazić szczytowe momenty dziejów Polski. W ciągu pracy roztrząsali kwestie polityczne, społeczne, kłócili się o buty króla Sobieskiego i o hitleryzm. Lato roku 1939 przekreśliło wielki repertuar. Mistrz zajął się hodowlą cocer-spanieli, należało obmyślać imiona dla szczeniąt. Ojciec rodu nazywał się Noe, jego dwie nałożnice: Fuksja i Wiedźma. Czyż można było pozwolić opaść natchnieniu, na dzieci arystokratycznej trójki wołać „Mimi” lub „Trezor”? Malarstwo zresztą kwitło. Różni chorzy z urojenia, różni zawistnicy, doktrynerzy okazali się wesołymi, prostymi artystami. Zagadnienia faktury ustąpiły miejsca furii sentymentu. Podmiot górował nad wszystkim.

Drugim szaleństwem stała się botanika. Szperano po katalogach, wynajdywano i lansowano w ogrodach przyjaciół niepozorne roślinki o rajskich barwach albo o płateczkach z brabanckiej koronki.

Pośród tych dosytów usnęła miasteczkowa nędza. Wakacje letnie bywały tu zawsze – bardziej niż gdziekolwiek – pauzą między wiosennym głodem a chandrą jesieni. W 1939 roku wszakże nie tylko malaria i subiekci zjechali do miasteczka. Liczni bogacze, w strachu przed burzą na Bałtyku, zdecydowali się uświetnić swymi goliznami wiślane wyspy piaszczyste. Ceny poszły w górę. Wszyscy rybacy wynajęli chałupy. Za wypożyczenie kulawego łóżka płacono sumy fantastyczne. Tragarze, przewodnicy nie raczyli się fatygować do autobusów. Palili papierosy w cieniu renesansowych arkad, nad którymi kamienni święci i patrycjusze odprawiali obrzędy biblijne.

Zbiory wypadły królewsko. W wielu rodzinach ocknięto się z kilkuwiekowej śpiączki, zaczęto formułować pragnienia i projekty. Chłopi postanowili oddawać synów do gimnazjów, córki uczyć szycia, obszarpańcy kupowali rowery, stary Szulim uznał za stosowne odkopać nowiutkie świeczniki, które w rogu podwórka pod płotem nabierały patyny. Opowiadał przeraźliwe historie o tym, co przeszedł, zanim te antyczne przedmioty wyłudził od rabinów. Każdy towar znajdował nabywcę. Burmistrzowi udało się w zamian za sławę mecenasów sztuki sprzedać historyczną fascynację miasteczka paru dygnitarzom stołecznym. Ufundowano komitet odbudowy pod protektoratem pewnego marszałka. W ciągu lata, które wyhodowało światowy kataklizm, użyczył swojej firmy pracom nad skanalizowaniem cuchnącej chagallowskiej rzeczółki. Podsekretarz stanu w ministerstwie komunikacji, zaopatrzywszy w kolejki linowe kilka tatrzańskich szczytów, przystąpił do przeróbki renesansowych spichrzów na przystanie kajakowe.

Znikły kolczaste druty, które od czasu „wielkiej” wojny grodziły prowincjonalne zaułki: sam premier nakazał starostom, aby ostatnie zabytki niemieckiej dzikości zastąpić sztachetą. Chłopi, łyki miasteczkowe, inwestując pokaźne sumy w reformę o czysto estetycznym celu, zgrzytali zębami. Jakiś hreczkosiej powiesił się z tego powodu, jednak wioski odzyskały nieposzlakowanie idylliczny charakter.

Radio, owszem grzmiało. Starcy miewali koszmary. Na ziemi i niebie czytali niedobre znaki. Mars niesamowicie czerwony błyszczał zbyt nisko za gałęziami brzóz.

(..)

Dnia 31 sierpnia wojna przyszła w nocy. Nie wiem, czy kto pamięta słowa tego komunikatu radiowego, z którego wyłoniła się pewność wojny. Nie było to wypowiedzenie, nie była depesza – jakieś fakty, mogące oznaczać zgoła co innego. Noc płynęła ani odrobinę mniej czy bardziej gwiezdna niż wszystkie noce tamtego sierpnia. Księżyc wisiał ogromny, prawie biały. (…) Nic nie zagrzmiało, nie runęło… Petunie pachniały. Jednak zła pewność wionęła nagle z każdej rzeczy. Sens każdej rzeczy – w mgnieniu oka – stał się pożegnaniem, jakby ogród, rzeka, psy i gwiazdy wkroczyły nagle w swoją ostatnia godzinę. Coś pociągnęło między drzewa. Żeby czym prędzej stanąć na skraju wąwozu, tam gdzie z kotła mgieł i jasności piękno nocne po raz ostatni miało niezakłócenie wylać się na pola.

Sąsiad hukał wśród krzaków. Zatrzymaliśmy oddechy: oto ostatnia minuta pokoju do przeżycia. Tarczę księżyca przekreślały gałęzie, wyglądało to na stężałe wskazówki zegara (…)

– Gdzie państwo są? I cóż teraz będzie?

Wojna dopadła mnie w ciemności. Dno wąwozu z jego feerią księżycową okazało się nieosiągalne.

W domu czekały dzieci w nocnych koszulkach, dziewczyny rozemdlone pełnią, nonszalanccy młodzi ludzie. Tworzyli grupę na tarasie. Byli tak nasyceni snami, projektami, młodością – wielka nowina, ogłaszająca porządek przeciwny życiu, nie zdawała się ich dotyczyć. Czekali na widowisko. Aprobowali je nie zgadzając się na poświęcenia. Ziewali. Dziewczyny zerkały w lustra – wojna miała przydać jeszcze jednej tajemnicy ich spojrzeniom, jeszcze jednego czaru ich ciałom – chłopcy stali nadęci. Otóż żegnaj szkoło! Żegnaj, rodzino! Żegnaj, cnoto! „W każdym porcie dziewczyna…” nucił jeden. Inny pytał o walizy i o buty sportowe.

Przyniesiono półmisek i butelkę wina. W mig kura została rozszarpana, wino zniknęło w łakomych gardzielach. Ktoś zapalił światło w pokoju przy tarasie. Przez okna widać było z tarasu nieład na półkach z książkami.

– Trzeba by to uporządkować…

Popatrzyli na mnie z roztargnieniem (…) później wszyscy wybuchnęli śmiechem. (…)

Wszedł ogrodnik, podał jakiś papierek: nakaz rekwizycji domu na biura ministerstwa ewakuowanego z Warszawy.

(…)

Taras opustoszał. Paw Paweł, śpiący na belce, uderzył skrzydłami, jakby dla odstraszenia zmory, dwa białe psy owczarskie przybiegły spuszczone z łańcucha(…)

Wojna została już przecież wpisana we wszystkie księgi życia.

(…)

Dnia 1 września 1939 roku, jeżeli ktoś koło dziesiątej rano przekręcił gałkę z napisem „Deutschlandsender Berlin”, usłyszał jak gdyby świergot ptaków… Zadziwił się. (…)

Na schodach ustawiono skrzynie z piaskiem do gaszenia bomb. Wyszedłszy z pokoju, ujrzałam cocer-spaniela, Papusia, jak rozgrzebywał ten piasek, tarmosząc w nim kociaka. Stół czekał nakryty do śniadania, na tle jaskrawobiałej ściany bukiet fiołkowych mieczyków, pomieszanych z liśćmi kapusty, buchał wspaniałością. Po kafelkach starego huculskiego pieca toczyły się nadal dryndulki z huzarami (…) Pejzaż romantyczny oprawiony był w okno: wzgórze, ruiny zamku, rzeka, stare, kłębiaste lipy. Z pewnością u stóp tego wzgórza na rynku działy się już rzeczy niezwykłe. Astmatyczny rejent, prezes Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, miotał się pewnie na swoim balkoniku, grzmiąc do ludzi, bijąc niebo krótkimi ramionami. Tragarze chyba wrzeszczeli u studni, jedni żądali Berlina, inni kontentowali się Królewcem. Żydówki zawodziły jak na pogrzebie. Ale cały ten rozruch jeszcze granic rynku, jeszcze granic świadomości nie przekroczył: ani Wisła, ani drzewa, ani serca nic jeszcze nie wiedziały. Miód pachniał na stole.

W hallu porozrzucane szczotki. Natalcia jednak płakała w sieni, wsparta czołem o szafę. Mała głowa na wielkiej szyi, szczuplutki tors i nawet grube łydki drżały, a łzy kapały na podłogę wprost z oczu, omijając policzki. Sprawa była zawiła: narzeczony jej miał żonę i kilkoro dzieci. Natalcia tyle zaznała szczęścia, co nocami, kiedy sąsiedzi spali. Teraz powołano rocznik 1909. Tego ranka Natalcia publicznie ucałowała cudzego męża. Kradzione szczęście – znikając – wydawało się królewskie.

Spiker, bardziej bezosobowy niż kiedykolwiek, ogłaszał co parę minut: „Uwaga, uwaga! Nadchodzi… Du-ra-39”, albo: „Sta-na-52”. Słychać było huk motorów, później uroczysty głos objaśnił: „Du-ra-39 przeszedł. Sta-na-52 przeszedł.” Bladło się z wrażenia. Ale spiker milkł, a po krótkiej ciszy odzywał się głos inny – raźny, zaczepny: „Do Jasiów Jasiów Stasiów z całej Polski. Wykonać rozkaz ewakuacyjny nr 345”. Zaledwie ta zadziwiająca apostrofa, powtórzona kilkakroć przebrzmiewała, nowa niespodzianka tryskała z radia: „Tu Karol! 39-21. Czekolada… Czekolada…”

(…)

Panie z Ligi Obrony telefonowały do siebie, gdzie można dostać czarnego papieru do zaciemniania szyb. Ludzie pouczali się wzajemnie, jak wkładać maski. Około południa dziewczyny wróciły, objuczone paczkami. Przyniosły także instrukcje od samego prezesa. Brunecik w butach z cholewami został wysiedlony ze swego pokoju, który przeznaczono na „uszczelnione pomieszczenie”. Blondyn przebrał się za tragarza, schody trzeszczały pod nim – dźwigał wory piasku na strych.

Ogrodnik z żona przetaczali kłody po podwórzu, schodzili sto razy do piwnic, żeby wydobywać z nich na światło dzienne różne zapomniane przedmioty, a na to miejsce pogrążać w ciemność wiele innych. Kłócili się, psy – podniecone rozgardiaszem – szczekały.

Po południu wślizgnął się do sieni Szulim. Zaofiarował po bardzo niskiej cenie olbrzymi świecznik mosiężny i dwa lichtarze – autentyki z pradawnego wieku.

– To są piękne sztuki – mówił – oni są nawet stalowane do Warszawy. Ale ja coś pomyślałem o pani. Pani tu z nami zostanie tej zimy? Od dzisiaj w Warszawie powietrze nie jest zdrowe. A świca to zawsze jest świca. Pewniejszy interes jak cała elektryczność.

Wkrótce potem ktoś z rodziny wszedł ogłaszając:

– Niemcy zbliżają się do Częstochowy!

Nie do zniesienia był ten dziejowy styl wybuchający w środku powszedniości.

Oszkloną werandę tapetowano kocami. Kiedy wieczór zapadł, nasz dom nie był już lampą przeświecającą zza drzew. Dziewczyny we wszystkich oknach pozakładały papierowe rolety.

Po schodach chodziło się z latarkami elektrycznymi, nakrytymi dłonią. Kolację zastawiono na tarasie – pełnia była. Młodzi ludzie szemrali. Twierdzili, że po trudach pierwszego dnia wojny należą im się befsztyki i piwo. Po raz ostatni zgodzili się zjeść zsiadłe mleko. Po kolacji przez chwilę siedzieliśmy bez ruchu. Twarze wydawały się powleczone czymś szklistym, tak gęste było światło księżyca. (…) Pierwszego września raj znowu umknął się Polakom. Odebrano nam znowu piękno ziemi.

(…) Dziewczyny, wraz z całą świtą – delegowane przez LOPP – wymaszerowały na obchód dzielnicy (…)

Pamiętam, kiedy pierwszy raz zwiedzałam miasteczko, jego topografia męczyła mnie później w snach. Ledwie przekroczyłam obręb rynku, wchłaniał mnie labirynt dróżek, rozpadlin, sadów, pól i podwórek. Wskazano mi adres szewca. Po wielu godzinach błądzenia odkryłam chałupę w lasku i szewca dojącego krowę. Piekarzową, która rano sprzedawała bułki w sklepiku przy magistracie, po południu widywałam o sto mil stąd, jak pełła warzywnik na stoku samotnego wzgórza. Wchodziło się do domu, brnąc przez strumienie, przechodnie odpoczywali pod drzewami, które ocieniały najpoufniejsze wnętrza. Nigdy nie można było wiedzieć, czy droga publiczna nie zaprowadzi do obory. Kozy spacerowały między grobami, a plac tenisowy zalegał środek alei, łączącej rynek z „dzielnicą willową”.

Dziesięć lat minęło od tamtej pory. Miasteczko się wzbogaciło. Po wąwozach sterczały słupy od elektryczności i od telefonów. Nad Wisłą założono Bulwar. Niektóre ulice zostały wybrukowane, zaopatrzone w trotuary. Poczta przeniosła się do kasztelu nie mniej imponującego niż zamek. Ale idylliczna anarchia przedmieść nie uległa zmianie.

Sąsiad numer jeden był Żydem, właścicielem pensjonatu. Jego wakacyjni goście rozpierzchli się, na ich miejsce od kilku dni napływali nowi, liczący na łatwiejsze przetrwanie wojny w dziurze prowincjonalnej. Na pierwszy plan wysunęła się kobieta – lekarz, przybyła wczoraj z małym synkiem. To ona dyrygowała przygotowaniami do obrony. (…) Małżonka właściciela, pochłonięta kwestią zapasów, nie sprzeciwiała się w niczym działalności kobiety – lekarza. Węgla pełno było w piwnicy, należało jednaj jeszcze zdobyć wiele mąki i ryżu.

Przez boczny ganek wprowadzono nas najpierw do kuchni, gdzie stosy materaców zasłaniały okna, później – do pokoju o rozlicznych przeznaczeniach. Nie był on nigdy piękny w tym czasie, kiedy uchodził za salon. Kilka niezłych obrazów robiło tam zawsze jak najgorsze wrażenie – tak źle je powieszono. Firanki – chude i kuse – nie dodawały wdzięku oknom, meble, rozstawione w sposób irytujący, zagradzały przejścia. Wojna starła z tego wnętrza fałszywy estetyzm. Szpetota przez to zmalała, ponurość wzrosła. Ten dom żydowski, obliczony na urlopy letnie subiektów subiektów modystek, posiadał jeden jedyny piec kaflowy i przepierzenia między pokojami, nikłe jak parawany. Właściciel, syjonista, chorowała na serce. Koczowniczy duch Biblii przepełniał to serce, niepewne żadnych ludzkich pobytów. Sen o Palestynie był tutaj śniony na użytek dwóch córek dojrzewających dla Ziemi Świętej. Oczarowany wizją wiecznie zielonych pardessów, wśród których żyć miały kiedyś jego dziedziczki, hotelarz znosił srogie polskie zimy z obojętnością somnambulika. Za każdym razem, kiedy się do tego domu wchodziło, uderzał jego prowizoryczny charakter. Ale to, cośmy teraz zastali, to już nie było chroniczne prowizorium, to był pierwszy etap ucieczki – przyczajenie się, alarm. Żarówka okręcona czernią, deski na oknach i na drzwiach, ,skrzynie i drągi żelazne pod progami, garść ubrań na podorędziu – wszystko mówiło o wtajemniczeniu. O wtajemniczeniu nie w wojnę nowoczesną, tylko w zachcianki niezniszczalnego Heroda. Kobieta – doktor krzątała się wedle odtrutek, ale wszyscy rozumieli, że nie w tym był sęk; że chodziło tu o niebezpieczeństwo znacznie mniej naukowe, bardziej nieubłagane: że chodziło tu o nienawiść.

Drugi sąsiad był chłopem. On również ciągnął korzyści z opinii malowniczego zakątka, jaką cieszyło się nasze miasteczko. Latem jego chatę świeżo bieloną, przyozdobiona kilkoma nocnikami, wynajmowali na miesiące przybysze z dużych miast. Ponieważ tonęła w dzikim sadzie, ponieważ prowadziły do niej strome ścieżki – najczęściej służyła za kryjówkę nielegalnym miłościom. Nie wzruszało to wieśniaka. Uważał ludzi z miast za gatunek egzotyczny, którego obyczaje nic nie mają wspólnego z życiem katolików.

Odnaleźliśmy go – jak zwykle o tej porze – na ławeczce przed domem. Palił swój okropny tytoń. W obejściu nic się nie zmieniło. (…) Córki domu szeptały między lipami w objęciach narzeczonych. Może już następny wieczór miał zainaugurować dla nich okres samotności. Przyjść miały zapewne takie wieczory, kiedy dobrze jest uronić kilka łez na papier listowy. (…)Elektrycznośc, owszem, istniała w chałupie: romansowi letnicy nie chcieli się kontentować gwiazdami. Zaraz jednak po ich odjeździe wykręcano żarówki.

– Gdzie pan urządził schron? – spytały delegatki.

Stary uśmiechnął się pobłażliwie. (…)

W tym obejściu wierzono od stu lat, że najgorsze klęski pochodzą z zapałek i że Bóg umie tym klęskom poradzić. Czyż należało teraz tracić ufność w Boga z powodu niebezpieczeństwa bomb zpalających?

(…)

– Panienka Częstochowska nie dopuści, żeby Niemiec to utrzymał, co zagrabi – oświadczył.

(…)

Trzeci sąsiad oczekiwał na skraju lasku, który do niego należał. Emerytowany inżynier, mały, tłuściutki, nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie zaprezentuje ekspertom rezultat swoich dreptań. Synowie akademiccy już odjechali do wojska, żona robiła zakupy w mieście wojewódzkim, przygotowanie domu na tajemniczą wojenną zimę spadło na jego barki. (…) Strych sprzątnięty na ażur, pełne kadzie wody, stosy piasku, szyby pozaklejane papierem, piecyk naftowy w piwnicy, zapasy w skrzyniach hermetycznych, apteczka, maski, zaciemnienie wzorowe. Zresztą na ganeczku – po dawnemu – pęki nieśmiertelników, schnące nad głowami, jabłka i pomidory na słomie. (…) Inżynier ufał sobie. Wielokrotnie oszczędzony przez los, wybawienie zawsze przypisywał ludzkiemu sprytowi.

(…)

w domach żydowskich wiedziano, że najstraszniejsza broń, jaką wróg nas w tej wojnie uderzy, nie będzie bronią materialną. Żydzi, ofiary doświadczone, obywatele upiornej ojczyzny, Żydzi w dniu pierwszym września zstępowali do arki przed potopem nazistowskiej wzgardy.

Ich dusze przybierały kolor ochronny, mózgi pracowały, podczas gdy dusze polskie – odporne na dreszcz ciała – trwały w jesiennej błogości.

Biedny, biedny inżynier! Kiedy wzgarda poraziła kraj trucizną zjadliwszą niż iperyt, hotelarz zamknął się w żydowskim nieszczęściu jak w odwiecznej arce. Chłop na jotę nie odmienił wewnętrznych przygód zewnętrznej szarzyzny, skoro Bóg jak dawniej czekał ze zbawieniem.

Tylko inżynier musiał szaleć, coraz głębiej ryć ziemię, coraz podejrzliwiej przyglądać się niebu w zgrozie przed beznadziejną śmiercią ateusza.

(…)

Nikt nie umarł w tym nowym domu kazimierskim, nikt nie zdążył w nim nawet chorować. Kilka gniewów pisarza bezsilnego wobec rzeczywistości, kilka bolesnych zdziwień młodzieży nie mogło przyćmić tego wnętrza. A rozpacz Natalci była świeża. Natalcia jeszcze promieniała ciepłem ostatniego uścisku, jej łzy płynęły dopiero od dwudziestu czterech godzin.

Rankiem dnia 2 września dom ciągle nastawiony był na szczęście, przedmioty zachowały swoją polubowność. Zbudziwszy się, uwolniona zostałam od wojny, która nękała mnie w nocy(…)

Za oknem: gęsta, biała mgła. (…) Po dobrej chwili dopiero usłyszałam huk samolotów. (…) Natalcia, mrużąc oczy, patrzyła w niebo. Niebawem wszyscy zbiegli do ogrodu. Mgła ustępowała na boki, hałas się przybliżył. Nagle blaski rozdarły mleczną zasłonę – słońce wydobyło z niej eskadrę oślepiających Junkersów.(…)

Żaden znak nienawiści nie przychodził od skrzydlatych Niemców, dopiero wzburzenie Natalci uświadomiło obecnym sens zjawiska. Natalcia krzyknęła. Rzuciła się w stronę kuchni, po minucie wróciła niosąc tasak. Blada, ze stężonym spojrzeniem wołała:

– Ściągnąć ich! Ściągnąć na dół! Już ja im dogodzę!

Prawda biła z jej twarzy.

Na podwórzu rodzina ogrodnika także obserwowała niebo. Zosia – zmarszczona – wskazywała domy za Wisłą – tam mieszkała jej ciotka. Dwie kolumny płomieni, przeplecionych dymem, podtrzymywały na horyzoncie ołowianą chmurę. Któż mógł wiedzieć? Może rzeczywiście ta architektura powietrzna powstała z pożaru, który trawił ciotczyną wioskę?

Zagrzmiały wybuchy. Psy zaczęły ujadać. Paw się rozwrzeszczał. Od strony rynku nadleciała burza jęków i płaczu. Niebo nad nami było jednak czyste, Junkersy znikły. Każdy naraz pojął, że nieszczęście już się spełniło; ale gdzie i jakie? Rozum nie umiał tego objąć. Wszyscy sterczeli bez ruchu. Patrzyli na dwa ogniste słupy, podpierające odległą część nieba, słuchali tajemniczej kanonady i byli skłonni brać skargi, niosące się z rynku, za huczenie wiatru.

Na zboczu wzgórza, po drugiej stronie doliny oracz nie przerywał marszu za pługiem, widać było jak koń ogania się od much. Ogrodnik chwycił motykę.

– Nuże, baby! – huknął. – Niemiec was nie ciekaw, a robota stoi.

Gromadka rozpierzchła się po zagonach.

Około południa werandę hoteliku na dole w miasteczku zastałam szczelnie wypełnioną ludźmi, rynek zawalony był samochodami. Jakaś kobieta rzuciła mi się na szyję, policzki miała gorące i mokre od łez.

– Słyszała pani? Nasz sztandar powiewa na Artushofie w Gdańsku! Idziemy na Berlin!

Huki poranne okazały się bombami na pobliskim lotnisku.

Żydówki podnosiły znad kramów oczy zapuchnięte. W każdej osadzie mieszkał jakiś ich brat, swat czy pociotek. To nie wiatr zawodził rano, to one.

Samochody ciężarowe, wypełnione wojskiem, pędziły w dwie strony, wiwatowano na ich widok. Malarze snuli się w sportowych ubrankach, zebrani w podróż do Warszawy po karty powołania. Aliści zza kościoła farnego wybiegały jedna za drugą warszawskie taksówki śpieszące na nasz rynek. Zgnieceni pod kuframi warszawianie patrzyli na nas. A raczej nowy, srogi los stolicy patrzył na prowincjonalną sielankę.

Zawiązywały się rozmowy.

– Czy w Warszawie ewakuacja? Mieliście naloty?

– Najczęściej pytanie pokrywali pytaniem:

– A u was? Spokojnie? Mieszkanie można dostać?

Widać było, że oni nie są już sobą. Gruby pan w meloniku z pewnością w normalnym dniu byłby się krzywił na każdą cenę i w każdym Pikutkowie żądał łazienki, nie żeby miał złudzenia co do Polski, ale że pragnął okazywać, do czego jest przyzwyczajony. Teraz patrzył w pośrednika jak w tęczę i potakiwał wszystkiemu. Młoda dziewczyna – skromnie ubrana i bez szminki – pewnie do wczoraj jeszcze unikała wzroku mężczyzn. Dzisiaj Dzisiaj jej rozgorzałych oczach przechodzień mógł oglądać spełnienie najbezwstydniejszego swojego zachcenia. Czytało się w nich: „Nic mnie odtąd nie zadziwi i nie zgorszy”. Stare kobiety o rysach wyrażających namiętność siedziały w głębi wozów – obojętne jak kukły. Natomiast limfatyczne istoty wykazywały gorączkę, której nie mogły sprostać mięśnie nawykłe do powolnych gestów. Walizki, kiepsko przytroczone, spadały na bruk, a za wozami wlókł się swąd groteski.

– Dlaczego państwo uciekają? Co się stało?

Milczeli. To już potrafili zrozumieć, że słowa zaraz po pierwszym dniu wojny podskoczyły w cenie, że zrobiło się ich niewiele, że zostały teraz przeznaczone do innych użytków niż skargi albo przeczucia. (…)

Potraktowano ich z humorem. Na miasteczko nie spadła dotąd ani jedna bomba. Nakazy rekwizycyjne wydawały się dziwactwem zbyt gorliwych urzędników. Odjazdy młodych ludzi do wojska następowały w atmosferze żartobliwej czułości: chłopcy jadą się pobawić trochę ostrzej niż zwykle. Nawet dwuletni syn policjanta obiecywał „zbić Hitlera na kwaśne jabłko”; nie wątpiono, że starsi koledzy szybko uskutecznia ten zamiar. Grzmoty i dymy były na razie dość daleko, by wyglądać na kulisowe efekty. Oglądając pierwszych uchodźców, niepodobnych do siebie, jak (…) zaczynali koczować śród usypiska walizek, nikt nie podejrzewał, że w ciągu nadchodzącego roku szosy, drogi i bezdroża trzech czwartych Europy zaroją się od istot, którym odebrano ich niebo nad głową.

Pierwsze taksówki warszawskie na polskiej prowincji we wrześniu 1939 roku wysforowały się na czoło ucieczki najsmutniejszej w dziejach ziemi: ucieczki przed niebem.

Umazane gliną, nastroszone gałęźmi jak birnamski las, samochody uciekinierów obecnej wojny wprowadziły w życie nowość, wobec której zbladły szekspirowskie koszmary. (…)

Pierwsi uchodźcy w miasteczku przybywali z Warszawy. Ale oni widzieli już uchodźców uchodźców z Gdyni i z Poznania. Ale ja miałam wkrótce ujrzeć masę uchodźcą na drogach Wołynia, później pośród bukowińskich stepów, jeszcze później na asfaltach Francji. Nie wszyscy ci ludzie byli normalnymi tchórzami. Napotykało się często na rozpacz głębszą z powodu utraty ziemskiego nieba niż dachu rodzinnego. Nie wszyscy tez ratowali srebra. Wielu taszczyło ze sobą rzeczy nic nie warte. Rozdzierająco brzmiał bek koźlęcia przytroczonego w koszyku do drzwiczek limuzyny. Kobiety bez kufrów jechały z doniczkami. Dzieci wiozły najstarsze lalki i kalekie pajace; mężczyźni płakali, zgubiwszy cebulasty zegarek dziadka albo scyzoryk studencki.

Niekoniecznie najpodlejsi uciekali – czasami uciekali najczulsi. (…)

Dnia 2 września 1939 roku niebo w miasteczku, jakkolwiek już poplamione przez pożary, huczące od niemieckich maszyn – nie załamało się jeszcze, a domowe kominki nadal snuły swoje sekretne przędziwa.

Zapadł wieczór, zapachniały tytonie, spuściliśmy czarne papierowe rolety i – wyłączywszy radio – po raz naprawdę ostatni udaliśmy, że „nic nie wiemy o wojnie, spokojnie nam tu, spokojnie”.