Wojenne zimy
Wspomnienia Pani Ireny Lisowej
W czasie wojny nie mieszkaliśmy w domu w Bochotnicy, bo przy Wiśle od samego początku było bardzo niebezpiecznie.
Z mamusią, babcią, dziadziusiem i malutką siostrzyczką Marysią uciekliśmy do ludzi. Załadowaliśmy na furmankę pierzyny, poduszki, co się dało do jedzenia, kaszę, mąkę i zaczęliśmy uciekać. Byliśmy w różnych miejscach, nie pamiętam kolejności, ale pewnej zimy znaleźliśmy się w Lesie Stockim. Schowaliśmy się w jakiejś komórce, gdzie nie było nawet siana, nawet słomy, w której można by się utulić.
Mamusia mówi: „Nie przeżyjemy”. Poszła do sołtysa Komsty, powiedziała o sytuacji. On nas zabrał do siebie, bo widział, że jest małe dziecko, dał nam pokoik. Ci ludzie dzielili się wszystkim, bo nasze zapasy się wyczerpały. W końcu ileż można było wziąc na furmankę? Ludzie na tyle, na ile mogli, byli życzliwi. Obcy sobie pomagali, wspólnie gotowaliśmy, jak w rodzinie. To chyba nieszczęście tak łączyło. Trafialiśmy na dobrych ludzi. U sołtysa było nam dobrze, mieliśmy łóżko i ciepło. Miał on duże gospodarstwo, świnie. Pamiętam, że jak parował dla nich kartofle, to nie wytrzymałam i powiedziałam:
– Babciu, idź ukradnij ze dwa ziemniaki. Tak bym zjadła…
Babcia poszła, przyniosła.
Na drugi rok w zimie znaleźliśmy się w Rzeczycy, mieszkaliśmy naprzeciwko źródła. Przebywał tam też ktoś z Kazimierza, ale nie pamiętam nazwiska.
Nie miałam gdzie umyc głowy, więc poszłam do źródła. Była późna jesień, ziąb. Nie powiedziałam ani babci ani mamusi, dokąd się wybieram, bo by na pewno nie pozwoliły. W zimnym źródle umyłam sobie głowę, a miałam bardzo długie, grube włosy. Potem je suszyłam na tym zimnie. Po jakimś czasie zrobił się z tego olbrzymi wrzód na czole. Babcia mi podnosiła guz do góry, żebym trochę choc trochę mogła coś zobaczyć.
Mieszkało nas wiele osób, parę rodzin i trochę Ruskich przychodziło (bo tu wtedy już byli Rosjanie). Grali, tańczyli, bawili się. W zimie, już po Nowym Roku przyszedł jeden Rusek z harmonią i zaczął grac. Pamiętam słowa mojej babci:
– Proszę pana, niech pan nie gra, bo mi wnuczka umiera.
Wtedy o lekarzu nie było mowy, a ja już straciłam przytomność, nie poznawałam nawet babci.
Ta opowiedziała mu co jak, a on mówi:
– To ja zaraz przyjdę.
Za jakąś godzinę wrócił, przyniósł sadło z zająca. Pamiętam to, choć byłam mało przytomna. Nie wiem, czy zająca ubił, czy mieli gotowe sadło, w każdym razie przyniósł je i mówi do babci, żeby mi przyłożyła do wrzodu. Babcia tak zrobiła i dosłownie za godzinę wrzód pękł, zaczęło się lać i wyleciało zeń tyle ropy, że nocnik był pełen. Do tej pory mam znak na czole. Dopiero mi ulżyło, ale jakby nie to sadło, to bym się wykończyła. Dlatego zawsze mówię, że Ruski mi uratował życie. Przyszedł jeszcze za dwa dni, pytał jak się czuję, śpiewał, grał, cieszył się, że żyję.
Trafialiśmy na dobrych ludzi. Trafialiśmy też na dobrych Niemców. Dlatego mówię, że nie ratowała nas przynależność do narodu, tylko ludzka dobroć: niemiecka, polska, rosyjska.
oprac. Bożena Gałuszewska
Podziękowania dla Ewy Wolny i Pawła Lisa, a w szczególności dla Pani Ireny.