Wielka Niedziela

Przed laty, wieś oddalona od Kazimierza o parę kilometrów.

Opowiada Pani Zosia:

Chałupa była bielona dwa razy do roku: na Boże Narodzenie i na Wielkanocne Święta. (Jedno, że świniom się gotowało w chałupie, to się dymiło i się brudziły ściany, to trzeba było raz na jaki czas), ale jak miały przyjść święta, to nie było tak, żeby nie było bielone. I podłoga musiała być wyszorowana do białego, wyszorowana szczotką; dodawało się do wody bielidła i się szorowało. Robiło się od razu tak jasno, tak czysto, no – tak odświętnie!

Pisanki kiedyś malowało się woskiem: najpierw się wzięło jajko, wosk się rozpuściło. Kiedyś używało się końcówki sznurówki, takiej rureczki. Ją się oprawiało w patyczek, maczało w wosku i malowało się jajko: jakieś tam wzorki, jakieś listki, palemki – całe się umalowało woskiem. Potem się te jajka kładło do specjalnego gotowania. Ale najpierw, jeszcze przed tym wszystkim, szło się na pole, rwało się młodziuśki owies, do sagana lało się wodę, wkładało się ten owies i w tym gotowało jajka. Wychodził na nich śliczny zielony kolor. Bo kto to wtedy myślał o farbkach? A na to, żeby jajka były brązowe, to się obierało cebulę i gotowało się jajka w wywarze, razem z cebulowymi łupinami. Do tych saganów kładło się jajka i tutaj, gdzie było pomalowane woskiem, to farba nie wzięła, aby wzięła tu, gdzie nie było wosku i ten cały wzorek wychodził na jajku! Jak se kto umiał – tak se umalował. A nie każdy umiał. U nas na wsi była jedna taka babka, siostra naszej śp. Wisi Koziorowskiej, Antkowa, co za N. była. Ona miała wielkie zdolności. No to do niej śmy lecieli, wszyscy wołaliśmy na nią „ciotka”. Malowała pisanki nam wszystkim, ach, jak one ładnie jej wychodziły!

Do koszyczka wkładaliśmy jajko, pisankę, chleb, chrzan, sól, pieprz, masło, troszkę sera (żeby potem krowy dobrze dawały mleko), kawałeczek kiełbaski. Koszyczek niosło się do poświęcenia w Wielką Sobotę, ale na jedzenie święconego trzeba było zaczekać do wielkanocnego śniadania.

Kiełbasy były robione jeszcze przed świętami. Najpierw się mięso pokroiło na kawałeczki, (potem, kto miał maszynkę, to se przekręcił mięso przez maszynkę), posoliło się to mięso, popieprzyło, przyprawiło, wyrobiło się w ręce, ono trochę postało i dopiero się napychało w jelita: dziadek brał dwa patyczki, jelito z jednego brzeżku na jeden patyczek, z drugiego na drugi – nakręcił. Została dziurka, którą się napychało – coraz dalej, coraz dalej – i kiełbaska wyszła.

Szynka była wędzona, kiełbasa, kaszanka pieczona w piecu, nikt wtedy nie gotował kaszanki, tylko piekło się w chlebowym piecu. Naszykowało się, ponalewało w jelita i wkładało się do pieca. Salceson jak ktoś umiał, to zrobił…

Na rezurekcję jechało się do kościoła końmi, wozami, ale nie jak na co dzień, tylko na wóz nakładało się pleciony wasąg – taki upleciony kosz na cały wóz, żeby to było elegancko. Dwa siedzenia z przodu, dwa z tyłu, z oparciami – i jechało się do kościoła na szóstą godzinę na rezurekcję. Wszyscy w odświętnych ubraniach, co kto miał najporządniejszego, to na siebie zakładał.

Jak się przyjechało z powrotem do domu, to robiło się śniadanie: barszczyk czerwony, jajko, kiełbaskę. Najpierw się wszyscy podzielili święconym jajkiem i dopiero się jadło, chrzanu się włożyło barszczu.

A po śniadaniu – stare siedziały pod piecem i się modliły, a młode, to zjadły i leciały na wieś.