Waldemar Siemiński

pierwszy z lewej – W. Siemiński

Urodzony w Kazimierzu (1.01,1943 – data metryki; 22.11.1942 – data prawdziwa) wyprowadzałem się z niego dwa razy. Pierwszy raz opuściłem miasto rodzinne na trzy lata we wczesnym dzieciństwie. Od drugiej do piątej klasy szkoły podstawowej uczyłem się w Otwocku pod Warszawą, w pozycji leżącej, w łóżku z gipsem na nodze (od kostki po biodro), w sanatorium im. Janka Krasickiego. Leczenie gruźlicy kostno-stawowej, którą „złapałem” od kolegi z placu zabaw na dzisiejszym Małym Rynku, było powodem tej pierwszej emigracji. Drugi raz wyprowadzałem się obierając studia socjologiczne na Uniwersytecie Warszawskim. Z początku nie wiedziałem, czy będzie to wyprowadzka na stałe. Z czasem okazało się, że jednak tak. Ile razy przejeżdżałem mostem Poniatowskiego z akademika na Kickiego na Grochowie, do Nowego Światu i Krakowskiego Przedmieścia na zajęcia na uczelni, myślałem czy nie wyskoczyć z tramwaju i z mostu w dół, by pójść Wisłą jak święty Piotr po wodzie najkrótszą drogą na południe– tam skąd pochodziłem.

Kilka lat później to moje marzenie się spełniło. Z Tadkiem Pałką kupiliśmy na spółkę wielki ponton z motorem „Wichr” (30 koni mechanicznych) i z przystani klubu „Spójnia” na Żoliborzu do Kazimierza płynęliśmy kilka razy. Niekiedy robiliśmy to jeszcze przed Świętym Janem, płynąc przed sezonem jeszcze nieoznakowaną Wisła, nocując na łachach, ja raz nawet z gorączką 39 stopni C., z którą wybrałem się w podróż. Zanim dochrapałem się mieszkania w stolicy 10 lat włóczyłem się po akademikach i sublokatorskich pokojach. To był jeden z powodów rozpadu mojego pierwszego małżeństwa. Drugi i ostatni raz ożeniłem się z Ewą, której korzenie wrastają w Pławno koło Radomska i w Łódź. Miałem już wtedy, na szczęście, swoje mieszkanie, uzyskane za pomocą Związku Literatów Polskich na osiedlu blokowiskowym Stegny. W tej 34 metrowej kawalerce podchowaliśmy z Ewą nasze dzieci: Jurka i Julkę. Do tego mieszkania meble (dębowe) zrobił nam śp. Radek Skrzeczkowski. Mamy je do dziś.

Ewa jest fanką Kazimierza, co nas dodatkowo łączy. Działa w zarządzie Towarzystwa Przyjaciół Kazimierza. Wszystkie wakacje i urlopy spędzamy i spędzaliśmy w Kazimierzu. Ojciec Ewy, śp. Hieronim Stefaniak, kupił nam, wtedy jeszcze małżeństwu na dorobku, dom na Nadrzecznej. Z początku traktowaliśmy ten dom jak letni namiot, idealny dla małych dzieci. Potem przebudowaliśmy go z walną pomocą Staszka Matyki na dom „na stałe”.

W Warszawie, jak każdemu i wszędzie, trafiały mi się wzloty i upadki. W 1968 r., po Marcu wyrzucili mnie z pracy na Uniwersytecie, gdzie byłem asystentem najsłynniejszego dziś polskiego socjologa Zygmunta Baumana. Korzystając z pomocy Wandy Warskiej i jej siostry Mirki, w ich domu w Izabelinie pod W-wą pisałem swą pierwszą powieść „Niech Cię odleci mara” (wydana w Czytelniku w 1971 r.). Drugą powieść, „Kobieta z prowincji” napisałem dopiero w 1987 r. W moim przypadku pisarzem się nie jest, a się nim bywa. Kiedy? Wtedy, kiedy ciśnienie życiowych doświadczeń nie znajduje już innego ujścia jak pisanie. W obu moich powieściach (sfilmowanych przez oryginalnego, znakomitego reżysera Andrzeja Barańskiego) to ciśnienie wytwarzały impulsy kazimierskie. W Warszawę jednak wrastałem. W kawiarni ZLP poznałem Krzysztofa Karaska, Jurka Górzańskiego, Leszka Szarugę, Piotrka Matywieckiego, Bohdana Zadurę, Bajona. Szefowałem Kołu Młodych ZLP w okresie jego burzy i naporu, gdy przez polską literaturę szła Nowa Fala. W grudniu 1973 r. prowadziłem słynny nowofalowy Meeting Poetów pokolenia 1970. W okresie sierpniowym, nauczony gorzkimi dla mnie doświadczeniami Marca zachowywałem się z pewną ostrożnością. Jak 10 milionów innych Polaków wstąpiłem do Solidarnośći, ale nie wiązałem się z ugrupowaniami politycznymi, czego przestrzegam do dziś. Nie drukowałem w podziemiu. Pierwszy raz z wronią przepustką, a potem omijając tę szykanę, jeździłem do Kazimierza. Na werandzie Pawła Skrzeczkowskiego, stojąc nad opustoszałym, zimowym rynkiem, lżyliśmy wniebogłosy zomowską sukę, która przyjechała na patrol z Puław. Suka zrobiła rundkę wokół studni i podwinąwszy ogon odjechała. Od początku Sierpnia wiedziałem, że szansą dla naszego kraju będzie prawdziwy samorząd lokalny – autentyczna demokracja na dole i prawdziwy gospodarz w gminie, kontrolowany nie przez partie, a przez społeczność lokalną. Dlatego w mokotowskim Komitecie Obywatelskim Solidarność, razem z Witkiem Kalinowskim, utworzyliśmy sekcję samorządową i propagowaliśmy ideę i wiedzę o samorządzie. W pierwszych wyborach do samorządu, w maju 1990 r. ci których szkoliłem, a także Stanisław Wyganowski, zaproponowali bym nie poprzestał na szkoleniach.

Wciągnęli mnie na listy kandydatów na radnych. Zostałem wybrany na radnego gminy-dzielnicy Mokotów w Warszawie.

W rok potem koledzy – radni mokotowscy wybrali mnie na swego przewodniczącego. W 1994 r. z listy Stowarzyszenia KO „S” zostałem wybrany na radnego warszawskiego Ursynowa. Zostałem przewodniczącym Rady gminy Ursynów. Nową wizję tej dzielnicy, którą miała ursynowska Rada, zaczęliśmy realizować. Zbudowaliśmy Aleję KEN, główną ulicę nad metrem. To dało silny impuls rozwojowy Ursynowowi. Zaczęli tu ściągać inwestorzy. Z socjalistycznej sypialni Ursynów zaczął stawać się miastem. Za tę działalność dostałem potem odznakę „Zasłużony dla miasta Warszawy”. Pierwszą osobą, która po uroczystości na Zamku złożyła mi z tego powodu gratulacje był… Romek Gawroński (urodzony w Kazimierzu; państwo Gawrońscy mieszkali na Nadrzecznej). Reprezentował na uroczystości Politechnikę Warszawską, której był i jest – jako wybitny profesor chemii – prorektorem.

Ursynów czy tego chciałem czy nie, mnie wciągnął. Największy chyba z żyjących polskich architektów Marek Budzyński, gdy projektował Ursynów w latach 70– tych, powierzył mi dział społecznych aspektów funkcjonowania Ursynowa. Potem, działając w okresie 1994 -98 w ursynowskim samorządzie, mogłem mądrą formę przestrzenną Budzyńskiego napełniać życiem jako przewodniczący Rady gminy Ursynów – samodzielnego gospodarza tego obszaru. Tuż obok mieszkają moi znajomi, a wśród nich doktor Ewa Pietrzyk-Leszczyńska, moja pierwsza fascynacja kobieca z przedszkola w Kazimierzu (mieściło się w budynku dzisiejszej „Staropolskiej”), znakomita lekarka, która na Ursynowie wyciągnęła mnie i moją rodzinę z niejednej, poważnej opresji zdrowotnej.

Kiedy moi znajomi i przyjaciele kazimierscy pytają mnie, kiedy z powrotem na stare lata ściągnę do Kazimierza jestem w kłopocie. Ursynów warszawski stał się moim drugim domem, trudno byłoby mi go porzucić. Krążę pomiędzy Ursynowem a Kazimierzem nie czując się jednak tułaczem. Ten ruch dodaje mi raczej energii i chęci do życia.

W. Siemiński