Tragiczna wycieczka

Początek lat 70-tych, wrak autobusu wbity w zakład fotograficzny P. C. Bakinowskiego

Autokar zawiózł wycieczkowiczów na Góry, na kwaterę. Umówili się, że zaraz po tym, jak się rozlokują, wróci po nich z przewodnikiem. Wrócił, zaczęli wsiadać. Nieliczni posiadacze aparatów fotograficznych mościli się przy oknach. Fotel przy kierowcy, zarezerwowany dla przewodnika „fotel z widokiem”, był zdecydowanie najlepszym miejscem w całym autokarze. Chłopak może dziesięcio-, może dwunastoletni, bez większej nadziei zaryzykował pytanie w tej sprawie. Nie pytanie właściwie, prośbę raczej do pani przewodniczki o zamienienie się na miejsca, bo on nigdy jeszcze nie siedział tak blisko kierowcy, z przodu. Pani się zgodziła, bo czemu by nie…

Coś niepokojącego zaczęło się dziać, gdy mijali schody do zamku, a przy plebani kierowca był już pewien, że hamulce przestały działać. Całkiem. Jechali z góry, z dużą prędkością i żadne rozpaczliwe manewry niczego już tak naprawdę zmienić nie mogły.

Na ławeczce, przy zakładzie fotograficznym Bakinowskiego siedziała starsza pani Z. Z kimś tam ucinała sobie codzienną, kazimierską pogaduszkę. Właśnie wymieniali pogląd na temat sprawy ważnej, gdy coś huknęło i na tym pamięć pani Z. się kończy. Przytomność odzyskała dopiero po jakimś czasie, w szpitalu, cała w gipsie.

Nie wiadomo skąd się wzięło nagle tylu ludzi, dość, że zbiegli się pod zakład fotograficzny, w który wgnieciony tkwił wrak. Wrzaski i pisk, ranni we wraku i ranni wyrzuceni z wielką siłą przez okna autokaru. Wszyscy wołają pomocy, pod nogami plączą się torebki i nieliczne aparaty fotograficzne… Najpierw wyciągnęli chłopca, może dziesięcio– może dwunastoletniego, zanieśli do apteki. Nie żył. Jedyna ofiara, która zginęła na miejscu. Siedział na fotelu z przodu, koło kierowcy.

Rannych przetransportowano do Puław, tych bardzo ciężko rannych przewieziono helikopterem do szpitala specjalistycznego. Nie wszyscy przeżyli.

Mieszkańcy Rynku zbierali porozrzucane torebki i nieliczne aparaty fotograficzne. Zawieźli to wszystko do szpitala, zwrócili właścicielom. Pani przewodniczka była już po kilku operacjach, leżała z metalowymi prętami wkręconymi w kości. Dzięki śrubom kości się jako tako trzymały. Z wypadku nie pamięta wszystkiego, nie wszystko widziała, bo siedziała z tyłu, zamieniła się przecież na miejsca.

oprac. Bożena Gałuszewska