Sztuka związana z Kazimierzem
Waldemar Siemiński
[w]: Literatura, 9 sierpnia 1979 str. 5
Kazimierz Dolny nad Wisłą od dawna fascynował ludzi sztuki. Od Norblina i Andriollego poprzez polskich kolorystów od Bractwa św. Łukasza – jeśli chodzi o malarzy, od Prusa po Kuncewiczową – jeśli idzie o pisarzy – artyści dawali wyraz swojej fascynacji miastem nad Wisłą. Ostatnio jednak temat kazimierski jakby się w sztuce wyczerpał.
Jakie rzeczywiście ma Kazimierz w niej miejsce, jakie perspektywy otwierają się z tego miejsca na przyszłość miasta i sztuki z nim związanej? Z mnogości obrazów, utworów literackich, filmów, fotogramów związanych z Kazimierzem jaki wyłania się wizerunek miasta? Co z Kazimierza brano, co uważano za godne podniesienia do rangi sztuki, a co spychano w niebyt nieważnych, czy może niedostrzeganych spraw?
Najprościej znaleźć odpowiedzi na te pytania można w beletrystyce związanej z miastem. Kazimierz znany jest przede wszystkim ze swych związków z malarstwem, ale wcale niemała literatura łatwiej pozwoli tu wyrazić w słowach nasuwające się myśli. A więc na początku, jak zawsze, był i jest zachwyt nad kazimierskim pejzażem. Kto oddał go tak sugestywnie jak Adolf Rudnicki w finale swego „Lata”?
„Kiedy przed laty przyjechałem po raz pierwszy do miasteczka – pisze Rudnicki – zapadł późno ciemny, chłodny wieczór, który rozszalałe grą barw niebo zamroził w obraz doskonałości zupełnie nie na ludzkie wzruszenie. To niebo oszałamiało, sprawiało ból, jak czasami rozkosz fizyczna. Przez chwilę miało się jedno życzenie, aby już nie było nic więcej, aby z tym niebem w oczach rozpłynąć się, zgasnąć. Szaleństwu niebios ziemia przeciwstawiała skupioną ciszę na terenie tak urozmaiconym, jak gdyby siły natury zmówiły się, że ten niewielki odcinek wyposażą we wszystko, czym rozporządzają. Zachwyt, który towarzyszył mi pierwszego wieczoru, gdym wkroczył w ten tutejszy świat bajki, utrzymywał się długo potem”.
Chociaż fascynacja pięknem jest u człowieka odwieczna, kryteria i miary piękna są zmienne. Nie tylko historyczne epoki zmieniały przedmioty estetycznej adoracji, zmieniają się one również w krótkim życiu jednego człowieka. Pejzaż, przyroda i jej spięcie z architekturą, pozostały w Kazimierzu, mimo bolesnych korektur wojennych, nadal czymś unikalnym. Kazimierz przestał być jednak wyznaniem wiary pokoleń artystów. Także ludzie, którzy nie wyobrażali sobie roku bez Kazimierza, nie bywają tu już od lat i dobrze jeśli przynajmniej robią to bez fałszywych usprawiedliwień, sięgających do jakichś abstrakcyjnych argumentów.
Początkowy entuzjazm zanika, znużenie pojawia się nawet w Arkadii.
„Nie byłem zdolny – pisze Adolf Rudnicki podsumowując swoją kazimierską przygodę – wykrzesać z siebie dawnego entuzjazmu, jakkolwiek, obiektywnie biorąc, piękno miasteczka i okolic nie doznało przecież zmian. W miejsce entuzjazmu wkradła się zimna wnikliwość, jakaś niedobra zdolność nazywania owej wielkiej wspaniałości i dokuczliwa świadomość, że samo piękno jest czymś bardzo niedostatecznym”.
Jeśli więc minie pierwsze, miłosne niemal upojenie, jeśli entuzjazm się utemperuje, cóż zostanie?
Kazimierz.
Kazimierz Dolny.
Kazimierz Dolny nad Wisłą.
I jeśli, jak Rudnicki, ktoś stwierdził, że „samo piękno jest czymś bardzo niedostatecznym”, to nie zawsze uda mu się dojść do wniosku – jak Brandysowi w „Listach do pani Z.” – że Kazimierz to jeszcze coś ponadto, coś więcej.
„Jestem na rynku – pisze Brandys – Idę na skos z rękami w kieszeniach. Są miejscowości, w których każdy nazajutrz po przyjeździe czuje się jak u siebie. Tak samo, z rękami w kieszeniach, chodzi się po Paryżu. Te miejsca, bez względu na ich rozgłos i wielkość, łączy podobny stosunek do ludzi z zewnątrz, ze świata. udziela im się tolerancji nie tylko dlatego, że przyjeżdżają tu od lat i dają zarobić. Na tę tolerancje pracowała sztuka, klimat, historia.”
Mimo tego, mimo prób dotarcia do głębszej istoty zjawiska nazywanego Kazimierz, autor „Listów do pani Z.” W tej, ani w innych swych książkach związanych z miastem, nigdy nie wchodzi do jego „środka”. Zadowala się ważnymi i dowcipnymi dygresjami na temat jego historii i ludności; bystre obserwacje czynione są, na ogół, podczas spacerów, lub z okien miejscowych pensjonatów, przez lunetę wycelowaną na zupełnie inne niebo.
Jeśli porównać to stanowisko obserwacyjne ze stanowiskiem, jakie wobec Kazimierza zajęła przed wojną, w „Dwóch księżycach” Maria Kuncewiczowa nie można oprzeć się przykremu wrażeniu regresu. Bogactwo obserwacji i uczuciowe przejęcie się tematem zmalały w czasokresie dzielącym daty powstania książek obojga pisarzy. Czy jest to tylko sprawa różnicy ich temperamentów twórczych?
A przecież i na to, co mówi się o mieście i jego ludziach w „Dwóch księżycach”, trudno się dziś zgodzić. Czytając tę misternie i z uczuciem napisaną książkę, odnosi się wrażenie, że podają nam do lizania cukierek ulepiony z błota. Subtelna estetyzacja, jakiej w książce uległo miasto, zatarła ostre kontury społecznego problemu przedwojennego Kazimierza – nędzy i poniżenia jego mieszkańców; byt przedmiotu nijak się miał do swej księżycowej powłoki.
Intencje Kuncewiczowej piszącej „Dwa księżyce” były szlachetne. W jej życiu i twórczości Kazimierz znaczy bardzo wiele. „O Kazimierz – pisze Kuncewiczowa w wydanych w 1969 roku „Fantomach” – przyjdzie mi jeszcze zahaczyć wiele razy w ciągu opowieści o tym, co mnie tworzyło i dalej tworzy”.
Parę zdań dalej po tym stwierdzeniu znajdujemy w „Fantomach” wyznanie, które bliżej określa rolę i miejsce miasta w ewolucji twórczej pisarki. „W kontekście zgody na brud – pisze Kuncewiczowa – stał się on [Kazimierz – W.S.] szkołą pełną olśnień obok rewelacji przykrych” i dalej: „Ranga zjawisk estetycznych przypisana została objawom choroby społecznej; brudowi i deformacji”.
Nie może być lepszej niż ta powyższa recenzji z „Dwóch księżyców”. Metafory dwu księżyców inaczej oświetlających sprawy „tubylców” i wakacyjnych przybyszów do miasta nie udało się Kuncewiczowej przezwyciężyć, mimo, iż taki był właśnie cel książki.
Przyczyną tego była, miedzy innymi, stylistyczna maniera zastosowana w książce. Język Kuncewiczowej doskonale oddający atmosferę wakacyjnej przygody przybywających z szerokiego „świata” letników, w zetknięciu z parcianym i gorzkim światem miejscowych tragarzy, półchłopów i policjantów staje się sztuczną (na podobieństwo chłopomańskiego: „I co tam panie w polityce? Chińczycy tsymają się mocno”) stylizacją. Chęć Kuncewiczowej, ażeby udowodnić, że pod różnymi obliczami księżyca mamy do czynienia z tym samym – obojętne czy to „letnik” czy miejscowy – człowiekiem, pozostaje niespełniona. Przybyszów „letników”, język Kuncewiczowej odsłania z cała finezją nic nie gubiąc ze zwiewności ich barwnego stadka. Człowieka „stąd”, z Kazimierza”, oglądamy przez grubą, przydymioną szybę przyjętej przez pisarkę konwencji językowej, pod kątem widzenia narzuconym nie przez jego sprawy, lecz przez styl życia przybyszów.
Człowiek „stąd” nie potrafi nas, w „Dwóch księżycach”, zaskoczyć. Jego problemy – w ujęciu Kuncewiczowej – są tylko odbiciem bądź dopełnieniem problemów ludzi z zewnątrz.
Właśnie dlatego, przede wszystkim dlatego, mały świat tubylczy jest w „Dwóch księżycach” wtórny i zdegradowany w porównaniu z „szerokim światem”. Może być wyrzutem sumienia „ świata szerokiego”, może wzbudzać naszą litość lub współczucie, nie może nas jednak zaskoczyć swą zewnętrzną siłą, która dobywa się na chociażby odruchy buntu. Świat „miejscowy” jest w „Dwóch księżycach” chory głęboką, społeczną chorobą, lecz poza metafizyką i ciepłymi uczuciami sympatii nie ma w książce lekarstwa na tę chorobę.
Trzeba było wnikliwszego, bardziej być może analitycznego spojrzenia, by zdołać dostrzec w tym świecie pierwiastek siły, kryjący się gdzieś prawie na dnie żywy impuls, pozwalający mieć nadzieję na ozdrowienie. Takie spojrzenie znajdujemy w „Lecie” Rudnickiego. I dopiero takie spojrzenie pozwala traktować ten mały świat bez sentymentalnego zmrużenia oka, jako wartość autonomiczną, nie tylko godną wyrazów współczucia, ale zdolną dać „szerokiemu światu” cos naprawdę od siebie, coś co nie jest tylko turystycznym souvenirem.
Zastosowana w „Lecie” konwencja pisarska Rudnickiego – luźne zapiski, dygresyjne „kartki” – jest dziś niemal w powszechnym użyciu. Lektura „Listów do pani Z.” czy „Fantomów” przekonuje nas o tym naocznie. W tej konwencji Rudnicki nie dosięga może tak głębokich warstw psychologicznych jak Kuncewiczowa w „Dwóch księżycach”, odsłania jednak uwarunkowania społeczne i przesłanki filozoficzne nieobecne w książkach innych autorów piszących o Kazimierzu.
Sposób, w jaki narysowano w „Lecie” postać Jana Karnego, biedaka z kazimierskich Dołów, może być tego najlepszym przykładem. Jan Karny na pierwszy rzut oka powinien być prawie całkiem zdeterminowany przez swą materialną nędzę i poza potrzeba najedzenia się do syta nie mieć nic. Egzystencja wielu postaci z „Dwóch księżyców” tak właśnie jest postrzegana i dopiero przedstawiany przez Kuncewiczową ich styk z przybyszami ze świata „z zewnątrz”, z „letnikami”, wytraca ich z tego wegetatywnego poziomu bytowania, zderzając z czymś, co rodzi wyższe, metafizyczne drgnienia duszy (np. opowiadanie „Wyspa”).
Karny jest jednak inny, jakby bardziej niezależny, przez to – przede wszystkim, że ma swoją… tajemnicę. „W bezsenne noce – pisze Rudnicki – Jan leży w swej samotności, zżerany przez chorobę żołądka, oschły i szorstki, nie dla ludzi i ubolewa nad tym, że za lat kilkaset zabraknie węgla i nafty, a wówczas na co się zdadzą maszyny?”
Jakże dziwna, niemal dziwaczna, wydawała się ta idea nawet samemu stwórcy Karnego – Rudnickiemu. I oto w niespełna pół wieku od powstania książki to, co było fantasmagorią biedaka z Dołów stało się faktem. Właśnie w tym leży jego siła, w marzeniu i w trosce o „świat szeroki”, który, skądinąd, nie zanadto Karnego potrzebuje.
Szukając źródeł prawdziwego człowieczeństwa opisywanych „tubylczych” postaci, Rudnicki z kazimierskiej prowincji wędruje jeszcze głębiej, w prowincje jeszcze dalszą, w matecznik subkultury jeszcze bardziej dziwacznej i jeszcze bardziej „lokalnej” i zamkniętej jeszcze bardziej niż tamta.
Chodzi mi oczywiście o jego unikalny opis wędrówki do żydowskiej kalwarii. Problem żydowski przedwojennej Polski stara się Rudnicki oświetlić i od tej strony. Biedacy kazimierscy, wśród których sporo było ludności pochodzenia żydowskiego, pokazani zostali nagle nie z perspektywy przybyszów ze zurbanizowanej, światowej metropolii, lecz co najmniej oczekiwanej „trzeciej strony”. W ten sposób wyjaśniły się kulturowe źródła tego, co wydawało się tak obce, najwyżej – egzotyczne, a w postaciach Żydów kazimierskiej biedoty – rachityczne i zdegradowane.
Ażeby w ten sposób spojrzeć na sprawy „miejscowe”, trzeba było bardzo krytycznie potraktować samą istotę podziału na „miejscowych” i „przybyszów”. Rudnicki dokonuje takiego zabiegu jako części swojej pisarskiej autoanalizy, jako usprawiedliwienie „kogoś z zewnątrz”, kto chce rozstrzygać sprawy lokalne, miejscowe.
„Autochtoni – pisze Rudnicki – mieli dla przyjezdnych być ramą, taka samą rama jak przyroda, jak miasteczko. W zetknięciu z ludźmi nie na naszym terenie nie ma owego przymusu tak dokuczliwego w miejscach naszego stałego pobytu; w tym leży rozładowujący, leczniczy charakter podróży. Współżyciu przyjezdnych z tubylcami zrazu towarzyszyła nuta zabawy psychicznej. Coś ze stosunku do dzieci, do psów, do zwierząt kryło się w stosunku przyjezdnych do autochtonów, który pierwszym przychodził tym łatwiej, iż kolorowe miasteczko ukrywało drapieżność ludzkiego piekiełka, zaś nastawione na wypoczynek umysły miejskie nie szukały go zbytnio. Sens wakacji leży przecież w tym, aby go zbytnio nie szukać. Jednakowoż tę maskaradę, tę zabawę raz po raz rozbijały niektóre stwierdzenia, niektóre spostrzeżenia. Pryskał lśniący pokost charakterystyczności odsłaniając wtedy przejmującą i bolesną jednorodność spraw ludzkich.”
*
Przekroczenie owej bariery charakterystyczności jest jedyną szansą sztuki związanej z Kazimierzem, co zresztą odnosi się również do każdej sztuki związanej silniejszym węzłem z jakąkolwiek miejscowością. Czy przekroczenie owej bariery nie likwiduje jednak jednocześnie samego przedmiotu zorientowanej lokalnie sztuki, zacierając jakikolwiek pierwiastek lokalizmu, roztapiając ślad jakiegokolwiek konkretnego miejsca w czymś, co niekoniecznie z tego powodu, musi stawać się sztuka uniwersalną?
Socjologowie kultury dają tu prawie jednoznaczne odpowiedzi. W swej książce „Życie po miejsku” Marcin Czerwiński wróży znak „lokalizmu” w sztuce.
Jeśli ktoś pisze o dzieciństwie – to inna sprawa. „Analiza dzieciństwa – stwierdza Czerwiński – musi być osadzona w jakimś dzieciństwie rzeczywiście przeżytym – w Krakowie, Kazimierzu Dolnym czy na wsi takiej a takiej. Jednak (…) zainteresowanie główne twórczości artystycznej czy eseistyki zwraca się w inną stronę; lokalne sprawy, realia i koloryt jako samoistny temat schodzą dziś na plan dalszy”.
Konstatacje socjologów dotyczą przeważnie zjawisk spotykanych najczęściej; literackie i inne artystyczne zjawiska wyjątkowe podważają jednak oczywistość cytowanej wyżej hipotezy.
W „Stu latach samotności” Marqueza, w „Krainie najczystszego powietrza” Fuentesa, w twórczości Faulknera czy Caldwella, lokalizm eksploduje jak bomba z przyśpieszonym zapalnikiem. Jeżeli film ze względu na „luźność” i „ponadnarodowość” jego języka zwykło się określać jako sztukę „ponadlokalną”, to „Ostatni seans filmowy” Bogdanovitscha, czy filmy Paradżanowa dać tu muszą również sporo do myślenia.
Wróćmy jednak na własne podwórko. Być może teza Czerwińskiego ma sens w odniesieniu do węższego, jeśli chodzi o zasięg terytorialny, obszaru; może odpowiada tylko warunkom polskim? Kto wie, czy nie dałaby się potwierdzić tym łatwiej, im bardziej :lokalny” materiał do jej weryfikacji bralibyśmy pod uwagę.
W tym sensie dzisiejszy Kazimierz Dolny nie przeczy założeniom tej tezy. Niegdysiejsza degradacja społeczna jego mieszkańców na skutek przemian ustrojowych należy w swych dawnych wymiarach do przeszłości; to małe miasto ma dziś swą młodą inteligencję, co więcej – jest to w sporej mierze inteligencja twórcza.
Znany dokumentalista Tadeusz Pałka, autorka cennego studium o stereotypie w literaturze Zofia Mitosek w swych poszukiwaniach twórczych w najmniejszym chyba stopniu nie wiążą się z miejscem swego urodzenia. Tylko młody architekt, Tado Michalak, wsławił się współautorstwem planu rozwoju swego rodzinnego miasta, planu, który stał się wkrótce modelowym przykładem rozwiązań urbanistycznych właściwych dla innych małych miast polskich.
Fakt urodzenia się w jakiejś miejscowości nie musi więc predestynować dziś do sięgania po laury w opisywaniu uroków swej rodzinnej miejscowości. Ci, którzy absolutyzują tę truistyczną prawdę zapominają jednak o lokalizmie znacznie potężniejszym, o dobrowolnym skazaniu się na Meksyk Konsula Lowrego, o tym, jak Tatry czy Podhale stały się opiewaną, duchową ojczyzną Karłowicza czy Szymanowskiego.
O ile pierwszy lokalizm przepaja niezależny od człowieka fakt biologiczno – geograficzny, o tyle drugi lokalizm jest na tyle aktem jego dobrej woli, swobodnej woli, że trudno tu wprost mówić o „przypisaniu” i o bezpośredniej „konieczności” związku. W tym leży chyba olbrzymia siła owego drugiego „lokalizmu”. Kryje się w nim, jak w każdym zainteresowaniu lokalnym, coraz powszechniejsze dziś przekonanie, że „small is beautiful” przeczucie, że tylko w wymiarze „miejscowym” ogarnięcie całego kontekstu jakiejś fascynującej nas sprawy pojedynczego człowieka jest możliwe dla samotnego myśliwego losów ludzkich – pisarza.
Siła „lokalizmu z wyboru” wynika jednak i z jeszcze czegoś innego, w czym akt wyboru manifestuje się jeszcze bardziej wyraźnie. Wyboru dokonuje się zwykle po rozważeniu najróżniejszych alternatyw. Jest on zwykle metą długiej drogi poszukiwań i w tym sensie nie jest przypadkiem.
Do wybranego miejsca dochodzi się z wielkiego nieraz oddalenia, poprzez związaną z każdym dystansem atmosferą sceptycyzmu, poprzez osobiste samookreślenie. Są to momenty nadające każdemu wyborowi, w tym i samodzielnemu wyborowi jakiegoś konkretnego miejsca na ziemi, szczególnej wartości. W trakcie takiego wyboru relacja pomiędzy „miejscowym”, a „zewnętrznym” opisywana wyżej przez Rudnickiego musi ulec przeistoczeniu i wyszlachetnieć.
Miejscowe przestaje być w trakcie takiego wyboru „charakterystyczne”, staje się szczególnym przypadkiem czegoś ogólniejszego. Doświadczenie kogoś, kto doszedł do swojej lokalnej ojczyzny poprzez wybór, podpowie mu prawdopodobnie, że ów „szczególny przypadek ogólnego”, jakim jest wybrane miejsce, nie ma nic wspólnego ze składowa sumy mechanicznego dodawania, że owo „szczególne” jest tu w „ogólnym” na zasadzie „inności”, a nie powtarzalności. I w tym leży największa siła wolnego wyboru swego miejsca, regionu, ojczyzny.
Dlatego przybysz do Kazimierza, który odbył długa i trudną drogę wyboru tego miejsca spośród innych spraw i miejsc tego świata, może być bardziej „kazimierski” niż rdzennie tu urodzony mieszkaniec, a jego sztuka może być bardziej kazimierska od innych.
Przypominają się malarze Antoni Michalak, Jan Karmański, Zenon Kononowicz, którzy po wstępnym zauroczeniu malowniczością miasta, po przebiciu się przez powierzchowną warstwę jego czasu, przez długie lata wnikali w głębsza istotę Kazimierza, wiążąc się z nim poprzez zamieszkanie i dzielenie swego losu z jego ludnością.
To, w jaki sposób pisze i przeżywa Kazimierz w swoich ostatnich książkach Maria Kuncewiczowa jest dowodem, że w pochodzie tysięcy miejsc i miejscowości całego świata, jakie przeszły przez życie pisarki, ma on swoje miejsce jako coś głęboko sprawdzonego w konfrontacji wielkiej i wszechstronnej.
Kazimierza Dolnego nie ma teraz tak „dużo” na stronicach książek – jak niegdyś w „Dwóch księżycach”, czy w „Lecie”. Kiedy się jednak pojawia ma chyba większe niż kiedykolwiek dotychczas szanse zaistnieć w sztuce bardziej ogólnie i uniwersalnie.