Szoel Frydman
Lejb Raszkin
Artykuł na stronę www.wkazimierzudolnym.pl przygotowany został na podstawie różnych materiałów zamieszczonych w internecie.
Szoel Frydman urodził się w Kazimierzu Dolnym. Tu mieszkała cała jego rodzina. Pracował jako bankier, był też pisarzem piszącym w języku jidysz pod pseudonimem Lejb Raszkin.
Jest autorem m.in. powieści „Ludzie z Godłoborzyc” [jidysz: „Di menczn fun Godłborzyc”], w której Frydman opisał rzeczywistość Kazimierza.
Szoel, wraz z 20 tys. innych ofiar zginął w getcie w Brześciu Litewskim zimą 1942 roku. Miał 37 lat.
Jego siostra Ruchla wraz z mężem Saszą Gorodeckim w 1933 roku wyemigrowała do Erec Israel. Dziadek, Szya Frydman, umarł przed wojną, a jego żona Gitl została zamordowana w swoim domu lub na ulicy.
Golda, Naftali i ich dzieci – Henia i Szlomo – zgodnie ze świadectwami w Yad Vashem, zostali wysłani do obozu na Majdanku…
Córka, Tamar Frydman Yaacobi pisze:
„Mój ojciec, Szoel Frydman, piszący pod pseudonimem Leib Rashkin, urodził się w 1905 w Kazimierzu Dolnym (…).
Swoją twórczość literacką w języku jidysz w rozpoczął wcześnie, jeszcze w młodości.
Na początku lat trzydziestych, wydał powieść „Ludzie z Godłoborzyc”. Za książkę tę otrzymał ważną nagrodę literacką imienia Y.L. Pereca.
Ostatnia wiadomość o moim ojcu pochodzi z 13 listopada 1941; jego nazwisko znajdowało się wtedy na liście mieszkańców getta w Brześciu. Ojciec zginął podczas Holokaustu, podobnie jak większość jego licznej rodziny.”
czerwiec 2005
Od dawna wiedziałam o istnieniu Lejba Raszkina, pisarza rodem z Kazimierza. Próbowałam znaleźć jakiekolwiek teksty w przekonaniu, że znajdę tam obraz miasta, coś co pomoże mi wyobrażać sobie tamten świat, w którym bywam pogrążona. Moje poszukiwania utknęły, a właściwie rozbiły się o mur nieznajomości języka jidysz. Ku swej więc radości odkryłam opublikowane w internecie opowiadanie przetłumaczone na angielski. Jedno jedyne opowiadanie. To jedyny tekst, jaki dotąd udało mi się znaleźć (oprócz krótkiego fragmentu „Ludzi z Godłoborzyc” zawartego w antologii prof. Moniki Adamczyk-Garbowskiej pt. „Kazimierz vel Kuzmir. Miasteczko różnych snów”).
Przeczytawszy historię szkolną zaczęłam mieć wątpliwości, czy powinnam ją opublikować. Wyziera zeń bowiem nie tylko antysemityzm, którego się wstydzimy, ale i żydowskie nastroje antypolskie. Pomyślałam jednak, że potraktuję ten tekst jako taki, którym jest w istocie: napisany na początku lat 30-tych w sposób oczywisty jest subiektywnym dokumentem odczuć, zapisem atmosfery panującej pomiędzy Polakami a Żydami, fragmentem historii.
Bożena Gałuszewska
Lejb Raszkin
W polskiej szkole
Opowiadanie napisane w języku jidysz ok. r.1930 i opublikowane w Mińsku w 1940 roku w dwumiesieczniku „Shtern”, pisanym w j. jidysz
Zostało ono przetłumaczone na hebrajski w Izraelu, a następnie z hebrajskiego na angielski przez siostrzenica Hadas’a Gorodetzky’ego, z uwzględnieniem uwag jego córki Szoela Tamary Frydman Yaacobi.
Rozpadła się szkoła żydowska, do której chodziłam. Cierpiący głód nauczyciele poszli „za chlebem” do innych miejsc.
Przeniosłam się więc do polskiej szkoły, gdzie uczęszczało zaledwie kilkoro żydowskich dzieci. Zostałam przyjęta dzięki usilnym staraniom mojej matki, której bardzo zależało na tym, bym chodziła do szkoły katolickiej. Miała z tym tyle zachodu… Złożyła wniosek do dyrekcji szkoły oraz do księdza, będącego także wychowawcą klasy – i zgodzili się.
Moja nowa szkoła znajdowała się na podwórzu przy kościele św. Anny. Miała grube, wilgotne mury i okna z kolorowego szkła. W klasie, za biurkiem nauczyciela wisiała na ścianie mapa, na której widniały dwa okręgi przedstawiające świat. Jeden z nich to wschód, a drugi, to zachód.
Wzrok nauczyciela powodował, że chłód na wskroś przeszywał moje ciało, dlatego trudno mi było usiedzieć spokojnie przez całą godzinę. Ale jak tylko dzwonił dzwonek na przerwę, w sercu czułam ulgę, bo mogliśmy pobiec na boisko.
Podwórko przy kościele św. Anny było małe, ale dzieci się na nim mieściły. Tyle, że nie wszystkie były równe… Podczas, gdy polska dzieciarnia hasała korzystając z przerwy, dzieci żydowskie, cokolwiek przestraszone, stały oparte o ścianę.
Nie minęło wiele czasu, gdy sobie uswiadomiłam, że Polacy szukają okazji do zaczepek – a to żeby żydowskiemu dziecku dać kuksańca, a to uderzyć, przeklinając przy tym i obrażając nas – wszystko w zależności od kaprysu. Robili to, bo nikt im nie bronił, ani nauczyciele, ani ksiądz.
Tak naprawdę, to ja nie miałam żadnych problemów. Nie obrywałam razów jak inni żydowscy uczniowie. Być może zawdzięczałam to mojemu nie-żydowskiemu wyglądowi: miałem jasną skórę, blond warkocze i mały nos. A może też i dlatego, że się ich nie bałam? Tak czy inaczej nie tłukli mnie.
Nie odpowiadałam też na zaczepki, więc doszło do tego, że mnie znienawidzili. Sama czułam tę nienawiść, ale i oni dawali mi ją odczuć. Pewnego razu weszłam w drogę polskiemu łobuzowi, który z podniesionymi pięściami zbliżał się do małego, przestraszonego, biednego żydowskiego chłopczyka. Z początku pomyślałam, że da sobie spokój, ale za chwilę tamten znów powoli podniósł rękę, spojrzał na mnie morderczym wzrokiem i warknął: „Żydówa”.
Kilku polskich chłopców przyglądało się tej scenie, ale żaden się nie ruszył. To wtedy poczułam, jak rośnie we mnie nienawiść, poczułam też jakiś wielki, przygniatający mnie ciężar…
Tamtego dnia zimny wiatr, który przyszedł po wielkiej ulewie, zatrzymał nas w szkole podczas długiej pauzy. Pogoda była paskudna, a mimo to polscy uczniowie powiedzieli nam:
– Zaraz przyjdzie ksiądz na religię, musicie wyjść z klasy.
Wyszli wszyscy Żydzi oprócz mnie. Powiedziałam, że zostanę dopóki nie przyjdzie ksiądz i nie zacznie lekcji. Po pół godzinie, kiedy ksiądz nadal się nie pokazał, wyjęłam książki i zaczęłam odrabiać zadania na następny dzień. Pochyliłam się nad zeszytem i zaczęłam pisać. Czułam jednak, że coś się święci… Nie tknęli mnie, nie, ale za plecami, gdzieś w rogu klasy usłyszałam, że ktoś krzyknął coś, co brzmiało jak „Żydówa!” A potem, z innego kąta, ktoś coś dopowiedział. Głosy mnożyły się z chwili na chwilę, stawały się coraz bardziej zapalczywe. Pomstowali coraz szybciej, rytmicznie, coraz głośniej i głośniej, by wreszcie zagłuszyć wszystko inne.
Nie rozglądałam się wkoło, tylko zachowywałam tak, jakbym była całkiem pochłonięta swoją pracą domową. Starałam się skupiać na niej najmocniej jak tylko można. Wiedziałam, że nie posłuchają niczego, co im powiem, więc najlepiej było siedzieć cicho i unikać ich spojrzeń. Wtem poczułam, że zbijają się w ciżbę za moimi plecami i zbliżają krok po kroku. Moje milczenie drażniło ich, powodowało, że głosy stawał się coraz głośniejsze. Ta ich nienawiść była przenikliwa i donośna. Niektórzy z Polaków wykrzykiwali wprost do moich uszu obelgi:
– Żydówa (i coś jeszcze…)!
A ja siedziałam i pisałam, jakbym była całkiem sama w pustej klasie, bez nich wszystkich, bez tych ich głosów.
Jednak „gang” długo się nie powstrzymywał. Najpierw porwali mi zeszyt i pognietli go. Moją jedyną odpowiedzią było to, że spróbowałam go rozprostować. Kiedy rzucili się na książkę – nadal nie zwracałam uwagi. A jak wylali mi atrament, wzięłam po prostu kawałek papieru i posprzątałam bałagan.
Ale oni nie przestawali. Tak naprawdę mój spokój tylko rozwścieczał ich jeszcze bardziej. Zaczęli atakować. Ciągnęli mnie za fartuch, potem otoczyli kołem i popychając, tańczyli hałaśliwie dokoła.
Wtedy moja cierpliwość się skończyła. Odwróciłam się i krzyknęłam:
– Potraficie szczekać tak samo jak psy!
Na to wszedł ksiądz, przywitał nas jak zwykle i poszedł prosto do katedry. Zebrałam swoje książki i zeszyty, uznając, że powinnam wyjść. Kiedy zbliżyłam się do drzwi, usłyszałam głos księdza:
– Moje dziecko, dokąd idziesz? Rozpoczynamy lekcję religii.
Odwróciłam się. Powoli podnosiłam głowę chcąc mu wyjaśnić, że jestem Żydówką. Ale inni uczniowie ubiegli mnie, mówiąc księdzu, że się pomylił. Ksiądz pokiwał głową i powiedział cichym głosem:
– Co za wstyd… ona wygląda tak polsko!
Wyszłam z klasy i poszłam naokoło, żeby nie spotkać żydowskich dzieci. Nie wiem dlaczego, ale wstydziłam się spojrzeć im w oczy, bo byłam inna.
W międzyczasie przestał padać deszcz i zza chmur zaświeciło słońce. Miałam jakąś godzinę do następnej lekcji, myślałam nawet, żeby pobiec do domu. Ale czułam, że moja twarz pała, a nie chciałam z nikim rozmawiać o tym, co się właśnie zdarzyło. Znałam na pamięć pytania, które by się natychmiast posypały: „Jak i dlaczego do tego doszło? Nie wiesz, że jesteś Żydówką? Żydówki powinny siedzieć cicho i trzymać język za zębami!”
Nienawidziłam tych irytujących zasad wyznawanych przez moich rodziców bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Ja nie chciałam siedzieć cicho!
Zamiast wracać do domu, poszłam za miasto, na pola. Było już po żniwach, ale tu i tam nadal jeszcze stały kłosy. Szłam wąską ścieżką między łanami pszenicy, zrywałam lekko już przekwitłe polne kwiaty i zrobiłam z nich naszyjnik. Ale zaraz go zdjęłam i cisnęłam precz. Nie wiem dlaczego… ale byłam na siebie bardzo zła. Przecież te biedne kwiaty nie były niczemu winne…
Po chwili się uspokoiłam. Powietrze po niedawnym deszczu było czyste. Źdźbła pszenicy kłaniały się przede mną, z jednej strony otulając ścieżkę, a z drugiej łaskocząc moje nagie kolana.
Kiedy tak szłam po rozległych polach, chciałam już tam zostać i pozwolić, żeby mój gniew stopniał powoli, tak jak sól rozpuszcza się w rzece. Jednak, gdy po jakimś czasie dotarłam do torów kolejowych, oprzytomniałam. Przejeżdżający pociąg przypomniał mi, że robi się późno i że muszę zdążyć na lekcję geografii.
Natychmiast zawróciłam. Szłam szybko w obawie przed spóźnieniem. Prawie już zapomniałam o obraźliwym incydencie. W tamtej chwili chciałam tylko zdążyć na czas do klasy, byle tylko nie zostać ukaraną. Spieszyłam się. Biegłam coraz szybciej, aż do utraty tchu. Dobiegłszy, zobaczyłam, że pod szkolną bramą nie stoi żaden z uczniów i po tym poznałam, że jestem zbyt późno. Wszyscy chyba byli już w klasie.
Z bijącym sercem sięgnęłam po klamkę i otworzyłam drzwi. Wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Najpierw zobaczyłam oczy nauczycielki, panny Marii. Nie było w nich zła, one tylko zawsze wyglądały tak smutno… Wszyscy wiedzieli, że panna Maria cierpi z powodu miłości do polskiego nauczyciela o imieniu Władysław.
Gdybym się spóźniła na lekcję jakiegoś innego nauczyciela, pewnie bym się wcale nie odezwała. W milczeniu po prostu skłoniłabym głową. Ale ponieważ była to właśnie panna Maria, chciałam ją przeprosić i usprawiedliwić się.
– Spóźniłam się… – wyjąkałam.
– Rzeczywiście, widzę, że się spóźniłaś – powiedziała głosem surowszym niż zwykle.
– Nie zauważyłam, że zrobiło się aż tak późno – próbowałam wyjaśniać.
– Wiedziałaś czy nie wiedziałaś – przerwała mi – to bez znaczenia. Nie jesteś, dziewczynko, tak naiwna, jaką usiłujesz udawać. O spóźnieniu porozmawiamy sobie później, na razie mamy sprawę znacznie ważniejszą. Chciałabym się dowiedzieć, kto cię nauczył mówić… – Tu nagle przerwała. Była zakłopotana, ale mimo to dokończyła:
– … mówić, że Polacy to psy?
Zaskoczona podniosłam głowę i spojrzałam prosto w oczy panny Marii. Była wściekła. Odwróciłam się, rozejrzałam po klasie. Polscy uczniowie starali się na mnie nie patrzeć. Czułam się opuszczona i tak strasznie zmęczona…
– Niczego takiego nie powiedziałam – odezwałam się głosem zduszonym przez łzy.
– Nie powiedziałaś? Więc kto powiedział? Może ja? A może polskie dzieci? Może one same siebie obrzuciły obelgami?!
Chwilę wcześniej, z łomoczącym sercem myślałam, że gdybym się teraz przy niej rozpłakała, to by mi ulżyło. Ale usłyszawszy jej odpowiedź, łzy uwięzły mi w gardle. Całkiem odechciało mi się płakać.
– Nie wiem – odparłam z uporem.
– Ach, nie wiesz? Kto więc wie? Skoro TY nie wiesz, to proszę – dzieci, wy to powiedzcie teraz, przy niej: co powiedziała Zimmerman?
Uczniowie wiercili się na swoich krzesłach. Jedna z dziewcząt, taka wysoka, wstała i powiedziała wyraźnie: „wszyscy Polacy to psy!” Zobaczyłam inne dzieci trzymające jej stronę, stojące za nią murem i – choć bez jednego słowa – to jednak potakujące.
– No więc? – zapytała nauczycielka ze złością, patrząc na mnie triumfalnie.
Znów rozejrzałam się po klasie, spoglądałam w oczy dzieci, w oczy nauczycielki. Ale w każdym z nich widziałam tylko oporny mur nienawiści.
„Oszczerstwo” – pomyślałam, przypominając sobie jednocześnie historie o „żydowskich mordach rytualnych” i o rozprawach w Beilis, które opowiadał mój ojciec. Wszystkie te koszmary właśnie ożywały na moich oczach. Ale nie odeszłam od zmysłów. Nie złamałam się. Nagle poczułam wszystkie te emocje, które towarzyszą bezgranicznemu strachowi i prześladowaniu.
Pragnęłam tylko jednego – ucieczki. W mgnieniu oka pochyliłam się, schwyciłam ze stołu swoje zeszyty i książki i ruszyłam do drzwi.
Nauczycielka, przewidując moją ucieczkę, zbliżyła się do mnie i milutkim głosem powiedziała:
– Nie teraz, Zimmerman. Teraz zostaniesz w klasie, a dopiero po lekcji pójdziesz do domu i wrócisz z matką.
Gdy to mówiła, drzwi sali otworzyły się. Stała w nich dyrektorka. Wysoka i zarozumiała, patrzyła wyniośle. Zdaje się, że została już poinformowana o tym, co się stało. Nie zwracając na nikogo uwagi podeszła do katedry. Górując nad – też nie najniższą przecież – nauczycielką, z wysoka przetoczyła groźnym wzrokiem po całej klasie i wreszcie jej oczy spoczęły na mnie.
– Zimmerman, podejdź tu!
Zbliżałam się do niej niespiesznie, a ta szczekliwym głosem rozkazywała:
– Nie tu, nie tu, na środek katedry!
Kręciłam się to tam, to siam, wreszcie stanęłam jak chciała. Stałam, ale spojrzeć na nią – o co to, to nie! Upokorzyła mnie przecież.
– Spójrzcie, jaka nieśmiała – szydziła dyrektorka. – Jakby nie umiała zliczyć do dwóch! Podnieś głowę! Spójrz na mnie!
Wykonałam posłusznie polecenie i podniosłam głowę, a ona, ująwszy mnie dwoma zimnymi palcami pod brodę, próbowała zmusić, bym na nią popatrzyła. Ale ja się opierałam. Zamiast tego, wpatrywałam się w jej podbródek. Coraz bardziej nienawidziłam tego jej podwójnego, tłustego podgardla. Wałkowało się, przelewało i (…) zdawało się mówić: „Jesteś winna! Jeśli byś nie była winna, to znaczyłoby, że ja oszalałam! Jestem zbyt ważna na to, żeby cię słuchać i zawracać sobie tobą głowę, więc skoro doprowadzasz mnie do szaleństwa, znaczy – jesteś winna!”
– Winna! Winna! – dyrektorka powtarzała oskarżenie, przemawiając do mnie w nieskończoność, w obecności wszystkich innych w klasie. Dreszcze przeszywały mnie przy każdym wypowiadanym słowie, a jej podobne do węży palce wciąż trzymały mnie za brodę. Moje oczy napełniły się łzami, zasnuła je mgła. Nie widziałam nic poza jej rozfalowanym podbródkiem. Ale płakać – nie! Ani jednej łzy! Słyszałam tylko jej poplątane słowa. Nie wszystko z tej reprymendy do mnie docierało.
– Nauczycielka powiedziała, że masz zostać, albo i możesz odejść. Ale nie! Nie zostaniesz ani w naszej, ani w żadnej innej szkole w Polsce! Nikt cię nie przyjmie! Zawiadomię wszystkie szkoły o twoim występku! A zresztą, może to nie były tylko twoje słowa? Może słyszałaś je u siebie? Pewnie tak samo rozmawiacie w domu… I ty masz czelność uczęszczać do polskiej szkoły? Czy ci twoi chcą tylko tego, żebyśmy chodzili do nich kupować? Nie! Nikt więcej do was nie przyjdzie! Ty nie będziesz chodzić do polskiej szkoły, a żaden Polak nie pozwoli twojej matce ani żadnemu innemu Żydowi przekroczyć progu swego domu! Zbojkotujemy wasz handel! I twoi rodzice, i cała reszta Żydów nienawidzi Polski! Umrzecie z głodu. Wy bolszewicy! Pozwę tych twoich rodziców przed sąd! Pójdziecie do więzienia. Do polskiego więzienia, wy bolszewicy!!! – ona nie mówiła… ona wprost grzmiała i wypluwała z siebie płonące iskry, a ja nie chciałam wiedzieć dlaczego. Nie chciałam tego zauważać. Im bardziej ona pluła ogniem, tym bardziej ja się uspokajałam i rosłam w siłę. Chociaż nie śmiałam podnieść wzroku, żeby obejrzeć tych dwadzieścia kilka drżących z lęku polskich dziewczyn, przejętych tak, jakby ta reprymenda nie była skierowana tylko do mnie, ale też i do nich; tak, jakby dyrektorka groziła więzieniem i głodem nie tylko moim rodzicom i mnie, ale też i im wszystkim.
Kiedy już zabrałam swoje rzeczy i opuściłam szkołę, choć nadal o tym myślałam – to ciągle jeszcze nie czułam wściekłości z powodu całego zdarzenia. Wtedy, gdy się pakowałam, moje palce drżały tylko dlatego, że przelękłam się słów wypowiedzianych ugodowo przez dyrektorkę:
– No Zimmerman, czy żałujesz tego, co zrobiłaś?
To była jedyna rzecz, której się bałam. Bałam się, że się ugnę. Bałam się też, żeby miękki, odmieniony nagle głos dyrektorki nie zmiękczył mojego serca, żeby oczy mi nie zwilgotniały i żeby nie zaczęły z nich kapać łzy. Nie chciałam płakać!
Dopiero później, po drodze do domu, a nawet jeszcze później, gdy już wślizgnęłam się do naszej sypialni i w ubraniu rzuciłam na łóżko, jeszcze wtedy miałam ciągle przed oczami wściekłą dyrektorkę, jej płonącą furią twarz, falujący podbródek i groźne spojrzenie. Wszystko to jak żywe działo się od nowa w mojej pamięci, odtwarzałam to tak, jakbym stała przed sądem.
Nie żałowałam, że wyrzucili mnie ze szkoły, ale wizja listu, który dyrektorka obiecała rozesłać powodowała, że myślałam już tylko o sforze psów, o watasze węszących wilków chcących mnie schwytać, upolować, rzucić się na mnie i odrzeć ze wszystkiego.
Nie czułam żalu, że teraz możemy stracić wszystkie pieniądze i nie mieć z czego żyć, (…) zawsze nienawidziłam tego życia, które prowadziliśmy, a które wcale nas nie zadowalało. Najbardziej bałam się sprawy sądowej wytoczonej moim rodzicom, którą odgrażała się dyrektorka. Zaczęłam myśleć o mokrych murach więzienia, do którego pośle nas sąd…
Nigdy nie byłam w sądzie. Nie miałam pojęcia, co tam się dzieje, jak wygląda prokurator w swojej czarnej sukmanie albo sędzia w kapeluszu, takim, jaki nosi kantor…
Z wersji angielskiej (jedynie na użytek strony www.wkazimierzu.pl) przełożyła Bożena Gałuszewska.