Szaleństwo
Maria Kuncewiczowa
„Nad furtką, przybity do dwóch wysokich żerdzi, widnieje szyld: Krajewo. Ludzie poważni objaśniają bez min: folwark rodziców tak się nazywał i tak – dla miłej pamięci – nazwała panna Walentyna swój domek z ogródkiem. Jeżeli natomiast zapytać aptekarzowej albo urzędniczek z poczty – robią dowcipy; mówią:
– Pewnie dlatego Krajewo, że jaśnie dziedziczka matinki Żydówom kraje.
Nieprawda: rysuje kredą na materiale, a kroją pod jej okiem „dziewczęta”. W ogóle panna Walentyna – wobec klienteli, tkanin i pomocnic jest jak starodawny monarcha wobec swego państwa: rządzi i poufałości unika.
W salonie wisi portret panny Krajewskiej. W owalnej ramie z mahoniu biust, zapieniony riuszkami z crěpe lisse’y. Postać, górą rozkwitnięta w loki, szumna od trenu z balayeuse’ą, podobna do nabrzmiałej fali. Panna Walentyna zaraz po sprzątnięciu zamyka salon. Klientki czekają na ganku albo w sieni. Szyje się i przymierza w pracowni, Tamże posiłki. Śpi panna Krajewska w ciepłym pokoiku za kuchnią. Salon właściwe Krajewo – rzadko wietrzony, rzadko dostępny dla „osób innej sfery”, wyparowuje – z wachlarzowatej kanapy, z kilkunastu książek, z foteli, przykucniętych na krzywych nogach resztę szlacheckiej aury. Imieninowe „równianki”, bigos z podróbkami, bladolila perfumy, myśli sine z satysfakcji. Panna Walentyna nie ma i mieć nie pragnie łazienki, do której by rano Śpieszyła odkręcać zimne lub gorące upusty. Przychodzi do salonu kąpać się – w dobrych czasach. Dotyka sprzętów, fotografii, klawiszy szpinetu, strun własnego serca – z tych wszystkich rzeczy spływa na nią wspomnienie, jedyna woda żywa dla staromodnego człowieka.
Panna Krajewska jest pierwszorzędną krawcową. Klosze, fulary, flamizol, godety, femina – nic jej nie zaskoczy. Pobłażliwie słucha gorączkowej trzepaniny klientek. Zapluwają się. Same nie wiedzą, czego by już pożądać… Przecina te historie: zapowiada, że z trzech metrów i na tę figurę może być tylko to. Nic innego nie zrobi, gdyż dba o firmę. Pokazuje żurnale: plecy takie, przód taki. Jeśli nie – do widzenia. Słuchają się. Podczas ostatniej miary stoją przed lustrem sztywne: nieśmiało zerkają na paryską urodę swoich ciał nadwiślańskich. Kiedy pęcznieją z rozkoszy i wślizgując należność nierzadko chcą całować w rękę, panna Walentyna chowa dłoń; uśmiech dalekości, jak pajęczyna, przesłania jej usta.
– Proszę położyć na stole. Dobrze, dobrze, dziękuję
Panna Krajewska nie znosi dziwactw. Nigdy by nie chodziła ubrana w mantylkę i w żabot, jak ciocia Femcia. Po co chamskie dzieci mają poniewierać stroje, w których się zachwycało hrabiczów? Nosi suknię „Princesse” gładką, szarą, do kostek. Z tej sukni nikt nie Żartuje, bo jej nie widać: jest elizejskim cieniem między toaletami.
Tak najlepiej – ani pośmiewisko, ani ordynus.
Dziewczętom przy szyciu wolno śpiewać tylko przyzwoite piosenki. Kiedyś stolarzówna zaczęła wywodzić: „Kupujcie bubliczki… gorące bubliczki…” Panna Walentyna podniosła głowę znad maszyny i słuchała. Nagle zastukała kościstym palcem w stół, jak się stuka w szybę:
– Dosyć. Proszę przestać. Nie życzę sobie.
Stolarzówna była zuchwała: tego dnia umilkła, ale nazajutrz chichotała, szeptała w sieni, a ledwie podręczne dostały robotę poruszyła parę razy grdyką i zapiała namiętnie:
Kocham was, czarne oczy moje,
Kocham was, cudów dwoje…
Mistrzyni wstrzymała kółko. Zakaz wyraźnie fruwał na jej wargach, nie mogąc się oderwać. Dziewczyna ciągnęła:
Twe oczy ciemne.
zamglone i płomienne…
Panny przestały szyć, co Krajecha Mańce zrobi, co? Patrzyły łapczywie…
Walentyna wstała. Poszukała ręką czegoś koło siebie; nie znalazła.
Oczy ogromne,
szalone, nieprzytomne…
Wyszła.
W pracowni zamarło. Stolarzówna teraz dopiero złapała stracha, Gieńka i Stefunia szeptały: „Ty bezwstydnico, ty”! Najmłodsza Stasia rozsypała zatrzaski, które miała podobierać do pary, więc tym bardziej wlazła pod stół.
Panna Krajewska tymczasem, wolno przemierzywszy sionkę, otworzyła salon. Wsunęła się tam. Wzburzona, zawadzała o krzesła. To dziwne, to niepojęte! Tyle lat nie myślała już o ty… W dzień ani w nocy, ani nawet w majowy wieczór. Aż dopiero teraz na schyłku życia takie sny! Zbudziła się dzisiaj… Te oczy… oczy pana Jana… świeciły jeszcze przed nią wyraźniej niż jutrznia za oknem. Całe rano chodziła jak zbłąkana owca. Aż tu ledwie majak zaczął przy pracy blednąć, znowu przypominają się: Oczy!!!
Twe oczy ciemne,
zamglone i płomienne…
Dla Boga! Czyż zaświat zmówił się ze Światem na spokój uciszonej duszy?
Panna Walentyna przysiadła na kanapie i sięgnęła po album. Karty rozstąpiły się same w miejscu, gdzie tyle razy leżała dłoń mokra od łez, gdzie tyle zeschło kwiatów letnich i jesiennych.
Oczy ogromne,
szalone, nieprzytomne…
Oto one. Patrzą z malutkiej fotografii. Patrzą z dawno uschniętego dnia – z dnia rozłąki.
Panna Krajewska wróciła do pracowni.
Miesiąc już dobiega, odkąd dziewczęta Śpiewają chórem:
Kocham was, czarne oczy moje…
Przechodzień mijając Krajewo między 8 godziną rano a 6 po południu, słyszy teraz zawsze tego bluesa, rozsiekanego ostrymi głosami.
Panna Walentyna pozwala. Czuje, że jakieś podskórne źródło przetarło warstwę zasad, po której od wielu lat stąpała bezpiecznie: fala rozlewa się coraz szerzej i co dzień lądu pod nogami ubywa.
Nigdy panna Walentyna nie wchodziła w prywatne sprawy klientek. Ileż to razy panna Lonia i panna Sonia – cioteczne siostry – błagały jedna przez drugą:
– Niech pani mi zrobi taką samą suknię, jak ma tamta smarkata.
– Paniusiu droga, niech pani aby nie zrobi tej pokrace takiej samej sukni, jak mnie!
Panna Krajewska słuchała, nie folgując żadnemu mięśniowi twarzy. Oświadczała zimno:
– Wykonywam każdy obstalunek, jeśli odpowiada moim warunkom. Reszta mnie nie obchodzi.
Teraz pannę Krajewską obchodzi cudza sprawa. I to nie związana z krawiectwem: czy mąż pani Rośnickiej przyjdzie obejrzeć szpinet?
Tak się zdarzyło:
Panna Walentyna szperała po ogrodzie, oglądając groszki – czy ich nie należy podwiązać. Furtka skrzypnęła; pani Rośnicka stała na Ścieżce i odbierała z czyichś dłoni pakiet w gazecie. Spostrzegłszy gospodynię zawołała:
– Ach, jak to pysznie, że pani nie zajęta, bo mam taki ważny, ważny interes!!
Wykrzykiwała, a przez każde słowo przebijał śmiech, jak płomień przez papierek. Wyciągnęła ramię nad furtką: wtedy Walentyna wyjrzała zza groszków: jakiś pan całował w rękę panią Rośnicką.
– Wrócisz za godzinę, kochanie? – mówił. Podniósł oczy i panna Krajewska zadrżała.
Oczy ciemne,
zamglone i płomienne…
Cały ogród smugami przepłynął w czarność. Jak to? Żywe? Są takie oczy – żywe – w ciele obcego człowieka?
Pani Rośnicka chciała mieć suknię w sobotę za tydzień. Z kremowego fularu w kwiatki. Żeby była kloszowa, letnia, ale strojna. Bo mąż przyjechał; dostał urlop z orkiestry na dziesięć dni. Zanim wyjedzie, w sobotę urządzą małe przyjęcie. Śpieszyła się; dobrze, że wynajęła pianino – mąż tymczasem pogra sobie.
W tej chwili, kiedy o pianinie zaszła mowa, serce panny Walentyny, nagle wezbrane szaleństwem, stanęło. A wargi powiedziały same:
– Czy mąż pani widział kiedy taki… taki szpinet? Nastąpiły okrzyki, zachwyty, podziwy.
– Nie, nie, rzeczywiście, jakie cudo! On pasjami lubi stare instrumenty. Doprawdy! Doprawdy! On musi to zobaczyć!!
Dwa dni już minęły. Materiał w kwiatki faluje – sfastrygowany – na manekinie, czeka miary i solidnych Ścieg6w. Panna Krajewska ma przed sobą jeszcze jedną noc płaczu, odurzającego jak krew.
Oczy ogromne,
szalone, nieprzytomne…
Przed zgaszeniem lampy wyjmuje z albumu fotografię pana Jana – przybliża ją do Światła. Potem szepce: „Spojrzenie to samo” i wsuwa kartonik pod poduszkę. A jeszcze potem: zaczyna smakować łzy.
Rano w czwartek Walentyna zamyka się w salonie. Otworzyła szpinet. Flanelową Ściereczką wyciera klawisze, namaszcza terpentyną drzewo. Niebawem palisandrowe pudło błyszczy, klawiatura szczerzy pożółkłe zęby. Panna Krajewska sama wnosi manekin z fularem. Dmucha na mahoniowe i orzechowe blaty, stawia róże na siatkowej serwecie. Żurnal z zagiętym różkiem leży pod wazonem. Mistrzyni staje w drzwiach pracowni:
– Gieniu, jak pani Rośnicka przyjdzie, przyprowadź ją do salonu.
Wraca na drugą stronę i siada przed własnym portretem. Taka była wtenczas; tak ślicznie ubrana. Nie w szary cień, tylko w obłok puszysty.
Czeka. Żeby jeszcze raz zanim wieczność roztopi wszystko – żeby czyjeś ciemne oczy spoczęły na puszystym obłoku. Zdejmuje portret. Drżącymi rękami okurza go i stawia nad klawiaturą, wsparty o kandelabr.
Czeka. Czas ołowiem krąży po jej żyłach.
– Proszę pani, właśnie pani Rośnicka.
Klientka wbiega, a panna Walentyna czeka jeszcze, Ślepa i głucha z jedynego pragnienia.
– O, już – widzę – pani droga przygotowała sukienkę. Dobrze wyjdzie ten fason w fularze? Prawda, pani złota?
Rośnicka zdejmuje paciorki, zdejmuje jedwabny pulower, zdejmuje spódnicę…
Panna Krajewska dźwignęła się z kanapy. Sięga do manekinu; obnaża czarny kadłub. Z kwiecistym płatem w ramionach stoi przed nagą klientką, ledwo przyćmioną kawałeczkiem jedwabiu. – Jak pani myśli wykończyć dekolt?
Walentyna, milcząc, podaje fular. Podczas gdy ten z wolna obleka drobną postać, krawcowa zbiera szpilki. Wreszcie klęka i cały ich pęczek bierze w usta: wygląda to na torturę.
Pani Rośnicka kicha.
– Mój Boże, kataru dostałam! Wszystko przez męża…
Obraca się po torebkę.
– Ach, i cóż za pamięć! Nie powiedziałam mu o szpinecie… Pani Rośnicka głośno uderza w dłonie. W tej samej chwili Gienia otwiera drzwi – strzęp bluesa przylatuje z pracowni.
Kocham was, czarne oczy moje…
Panna Krajewska jedną ręką wspiera się o podłogę, drugą oddala Gienię, te słowa – i ostatnie szaleństwo.