Strachy w Polanówce
Zygmunt Janicki

Dojeżdżałem do pracy do Poniatowej. Samochód leciał od Zagłoby do Lublina przez Opole, na Pustelni mieliśmy przesiadkę, bo tam znowu leciał taki z Józefowa do Lublina przez Poniatową. I śmy się przesiadali i jechaliśmy do Poniatowej, normalnie, do pracy.

Za piętnaście piąta z rana autobus był już w Polanówce. Zawsze przed czasem musiałem być i czekać na niego te parę minut, bo nigdy nie wiadomo: w zależności od warunków, albo ślizgawice były w zimie, to zawsze opóźniony, a to znów tak mroźno, że zapalić nie mógł – opóźnienie było. W domu, tam gdzieśmy spali, nie mieliśmy na ścianie zegarka, tylko taki kupiliśmy ręczny, malutki zegareczek u kolegi, bo nie miałem jak wstawać. Nie wiedziałem nigdy, czyn już czas I ten mały zegarek kładłem se koło łóżka i które z nas się przebudziło w nocy, to zerkało. Zawsze jedno z nas zerkało i tak na przemian. Raz żona zajrzała i szturcha mnie: Zygmunt – mówi – już piąta dochodzi!

To ja już nie patrząc na zegarek (bo jej zaufałem, że nie mogło być inaczej, tylko tak jak powiedziała), włożyłem spodnie, raz dwa tylko zapiąłem, marynarkę w rękę, płaszcz na rękę, (bo to jesień, ciemno było rano i z wieczora ciemno), w drodze się ubieram prędko i lecę – i lecę – i lecę – trzy kilometry. Doleciałem. Już, przede mną prosta do szosy, stanąłem, bo już widziałem, że stąd zobaczę światła samochodu jak będzie nadjeżdżał.

– Jak nie zdążę – myślałem – jak przeleci – niech leci. Ja se wrócę do domu, jakoś sobie to załatwię.

Ale samochód nie przeleciał, ja przyszedłem aż do kaplicy, a ponieważ od północy trochę wiatr wiał, to poszedłem od drugiej strony. stamtąd mogłem patrzeć i byłem chroniony przed zziębnięciem, przed jesiennym wiatrem dokuczliwym (a miałem tylko podgumowany płaszcz, innego, cieplejszego nie miałem). Stanąłem i stoję, zerkam na wprost przed siebie, i zerkam, i zerkam, leci czy nie leci. Zawsze jak szedłem od żony gdzieśmy mieszkali, to mijałem swój dom rodzinny. Był tam taki pies, to znaczy się suka, Mika nazywała się suczka. Tak ją bardzo lubiłem od małego i ona mnie lubiła, że codziennie rano jak szedłem, to mnie odprowadzała ponad kilometr. I wtedy też. Przyszła, stanęliśmy oboje i czekamy, patrzymy. Ona se siadła na ogonie, jak to pies, ja się oparłem o płot i patrzę. Nareszcie słyszę – charczy mi coś za plecami z tyłu, w parku koło kaplicy.

– Chy-ch-ch-chy – jakby się ktoś powiesił i dusił się. Weszła mi zaraz do serca i do głowy myśl taka, co się mogło stać? A to znów chy-chy-chy-chy.

Raniutko, cisza wszędzie, to tak głos leci przeraźliwie! A tu nie ma żywej duszy, nikogo, sam się zastanawiałem, co to być mogło. Ale nadsłuchuję jednym uchem, bo może się mylę, ale nie! Wyraźnie, bardzo wyraźnie słychać. To mówię:

– Mika! – i – czyk – czyk – bo tak na nią czykałem – idziemy!

Wszedłem na róg ogrodzenia, słupka się przytrzymałem, najpierw przesadziłem psa, to mnie w razie czego będzie bronił, w razie gdyby ktoś mnie chciał nastraszyć. Sam przy słupku po siatce przelazłem na drugą stronę i idziemy. Parę kroków uchodzimy – i nasłuchuję. Idę w kierunku głosu. I znowu jakiś kawałek – nasłuchuję. Dochodzę do kaplicy. A tam zaraz przed wejściem jest grób córki dziedzica z dawnych czasów. Przechylony grób tak, że róg widać. Nastawiam tam ucho – czy nie w grobie się co dzieje – jakie strachy, ja wiem co? Może ktoś? Ale do tej pory człowieka nie zauważyłem, ciemno było wprawdzie, ale miałem lampkę w ręku naszykowaną, żeby błysnąć (zawsze ją miałem ze sobą, bo to się szło w ciemności do autobusu). Nasłuchuję prawym uchem z dołu głosu, a to mnie z lewej głos prowadzi do kaplicy, do wejścia. Wstałem, idę, przystawiam ucho do dziurki od klucza, czy się w kościele coś nie dzieje, a ten głos mnie wyprowadza z kaplicy! Na zewnątrz!

– No – mówię. – Jakieś duchy mnie opanowały – tak se myślę.

Na zewnątrz stała druga kapliczka, mała taka, u góry we wnęce stał św Antoni, figura. Prowadzi mnie głos tam, a słuch mam dobry.

Podchodzę do Antoniego blisko, patrzę, nasłuchuję, a głos prowadzi na dach dużej kaplicy. Mówię: teraz to jestem bezradny, nic nie będę wiedział. Ogłupiony byłem w zupełności. Jak ja się bałem!!! Włosy mi czapkę podnosiły do góry! Mimo wszystko lazłem, bo taki już jestem, że muszę czegoś dokonać. Taki charakter. Oddalam się przed przedsionek. Kaplica miała dach okrągły, a to spod dachu dochodziło.

Stanąłem, żeby zobaczyć. Idę tyłem i cały czas patrzę na dach, czy na mnie coś nie zleci, nie sfrunie… Widzę dach, ciemno to ciemno, ale widzę trochę. Lampkę miałem tzw. strzałkę, która cienką smugą biła daleko, myślę:

– Już niedługo będzie samochód jechał, to nie będę sam.

Świecę do góry, a tam. fru! – dwie sowy! Obydwie spały i tak na cały głos silnie charczały. Roześmiałem się, dopiero ten strach mnie opuścił, przeleciał. Pokiwałem głową, popatrzyłem sobie na nie, a one się tylko zakiwały, skrzydełkami wzruszyły.

Poszedłem, niedługo przyleciał samochód i odjechałem.

A na przystanku raniutko byłem po prostu godzinę wcześniej, zmarnowałem czas, drogę nadganiałem, bo myślałem że jestem za późno, kiedy przeciwnie: wyszedłem za piętnaście czwarta, bo była pomyłka, źle żona odczytała godzinę. Wskazówki malutkie, lampki nocnej nie było, tylko się lampką na baterię błysnęło tą samą, co z nią chodziłem do roboty, leżała od wieczora na stoliku. Żona popełniła pomyłkę, a ja się przekonałem, że strachów nie ma.

Bać się można tylko złego człowieka, bo od niego może przyjść prawdziwa krzywda.

https://koscioly.diecezja.lublin.pl/giga/polanowka/lot/

oprac. Bożena Gałuszewska

fot. maj 2010 r.