Słoik miodu i daktyle
Seweryn Aszkenazy
Wojenne wspomnienia
Żyliśmy w Tarnopolu.
W 1939, gdy miałem 3,5 roku, a mój brat Arnold, którego zawsze nazywałem Noldziem miał lat siedem, do Tarnopola wkroczyli Rosjanie. Nie Niemcy, a właśnie Rosjanie.
Wcześniej w domu nic nie słyszałem o nadejściu wojny. Dopiero na miesiąc – dwa przed jej wybuchem mówiono, że coś się dzieje. Ale i to usłyszałem dopiero później, sam tego nie pamiętam, miałem przecież wtedy tylko trzy latka… Dosyć, że nie było żadnych przygotowań.
Wkroczyli Rosjanie.
Na ulicy nie było żadnych walk, ale zaraz, bardzo szybko, zamknęli sklep ojca, tyle, że na razie jeszcze pozostawaliśmy w naszym mieszkaniu.
Z zawodu i wykształcenia ojciec był chemikiem spożywczym. Był też matematykiem, lecz na co dzień zajmował się handlem.
Mieliśmy duży sklep – delikatesy i skład, gdzie ojciec sprzedawał hurtowo. Ten duży sklep służył przede wszystkim dla pokazu tego, co było w składzie, a były kawy, wina, czekolady, andruty i inne rarytasy. Ojciec reprezentował także firmę Manner z Austrii – dużą firmę, do dziś jeszcze mającą sklepy, a w nich same delikatesy. Poza tym sam importował, palił i mieszał kawę.
Po wkroczeniu Rosjan zamknął sklep, a właściwie został do jego zamknięcia zmuszony i zaraz zrozumiał, o co chodzi. Zaczął więc wysyłać wszystkie te delikatesy do swoich znajomych, do krewnych, zaczął rozdawać. Rozumiał, że to już jest bezpowrotnie stracone, że tego już nie będzie miał i uznał, że lepiej oddać. Naturalnie zachował trochę dla siebie, dla rodziny. Trzymał to gdzieś w jakichś piwnicach u znajomych, tu i tam, a całymi furmankami wywoził towary, darowując je rodzinie i znajomym.
Ojciec przyjaźnił się m.in. z Olsińskimi. W przyjaźni pozostawali od lat, jeszcze od czasów dziadka, którego z Olsińskimi łączyła koneksja. Hrabia Olsiński miał młodszą o jakieś dwadzieścia lat żonę i ojciec, jako młody jeszcze człowiek, był jej kochankiem. Żona hrabiego była natomiast starsza od mojego ojca o kilka lat. Działo się to w czasie, gdy ojciec nie miał jeszcze własnej żony, to znaczy mojej mamy, to było przedtem. A potem łączyła ich z hrabiną już tylko zażyłość i przyjaźń, już tylko sentyment. Hrabia, wcześniej z dziadkiem, a potem z ojcem bardzo się lubili, a tamto? Taka miłość z młodych lat.
Kiedy Rosjanie weszli, ojciec załadował całą furmankę (czy może dwie, czy trzy) wszystkim, co mógł i posłał to do ich domu, do pałacyku, żeby mieli jedzenie. Lubili z Olsińskimi, choć z żoną hrabiego nic już ojca nie łączyło. Był zakochany w mojej matce i nie było takiej możliwości, żeby… Uwielbiał matkę, tamta zaś była romansem z młodszych lat. Pozostali po prostu życzącymi sobie dobrze przyjaciółmi.
Wtedy, kiedy ojciec posłał Olsińskim towary, jedzenia już nie było…
Po jakimś czasie cała burżuazja musiała się zameldować u władz. Ludzi wysyłali na Syberię wielkimi transportami. To był system rosyjski: przyjeżdżasz dokądś i wyrzucasz precz każdego, ktokolwiek to jest. Nie pozostają żadne kontakty, żadne ślady.
Pamiętam, że ojciec przyszedł do domu i powiedział do matki:
– Słuchaj, załatwiłem, że nas nie wyślą na Syberię, ale musimy wyjechać z Tarnopola. Tutaj nie pozwolą nam zostać.
Załatwił, że mogliśmy pojechać do Trembowli . Były tam ogromne kamieniołomy i on naprawdę je prowadził. Dostał posadę u dyrektora kamieniołomów. W Trembowli spędziliśmy może rok – półtorej i ojciec tak wszystko urządził, że matka nie musiała iść do pracy, a my, dzieci, zaraz poszliśmy do szkoły. W szkole – wszystko po rosyjsku. Z dnia na dzień. Rosyjscy nauczyciele, rosyjska szkoła, rosyjskie jedzenie, wszystko. I wszędzie, gdzie nie spojrzysz, uwielbienie Stalina: wszędzie portrety, zewsząd słychać pieśni na jego cześć.
Pamiętam jedną taką historię z Trembowli, kiedy zimą ojciec przyjechał do domu z ogromnym pniem do rąbania drzewa. Pamiętam, jak ktoś z furmanki zrzucił ten kloc na podwórze. Wtedy ojciec nam opowiedział: wracał skądś na nartach, a że był już bardzo zmęczony, to wstąpił do chłopa, u którego zobaczył furmankę z koniem. Poprosił, czy on by go podwiózł do domu, dwa czy trzy kilometry dalej. Chłop powiedział „nie!”. Ojciec się wrócił, popatrzył się na ogromny pień i wykrzyknął:
– Jaki piękny pień! Ile chcesz za ten pień?”
Chłop dał mu jakąś cenę.
– Czy dowieziesz ten pień do mojego domu?
– Tak.
Ojciec sobie usiadł, a chłop – żłób się mordował, żeby i ten pień posadzić na furmankę. Zawiózł go w końcu z tym klocem za mniejsze pieniądze, aniżeli ojciec by mu zapłacił za samo tylko podwiezienie.
Ojciec był bardzo mądry, a do tego rozumiał tych chłopów na wylot. Chłopstwo…
To było wszystko niepisate i nieczytate…
Później, pamiętam, Niemcy atakują. Jesteśmy z tyłu na ciężarówce, jedziemy z powrotem do Tarnopola. Nisko nad nami leci samolot, niemiecki pilot się patrzy, ale nas nie ostrzeliwuje, dotąd nie wiem dlaczego. Dalej wszędzie wokoło słychać wybuchy.
Mam pięć i pół lat, wracamy do naszego mieszkania, do tego składu, gdzie już nic nie ma. Ojciec zaraz zaczyna interes. Zaraz miał jakieś towary, jakieś kawy, jakieś coś; otworzył sklep. Dużo tam nie było, ale cokolwiek. Coś miał.
Znów mieszkaliśmy w naszym domu. Wtedy to był… (Mówiłem po latach moim dzieciom:
– Wiecie, w Tarnopolu to był najładniejszy dom na najładniejszej ulicy. A dzieci na to:
– Tatuś przesadza.
Jadę więc do Tarnopola po latach z Theodorem Biklem, idę do tego domu – jest. Najładniejszy dom na najładniejszej ulicy. Ulicy Trzeciego Maja numer trzy. Dziś się tam ulokował Pierre Cardin).
I pamiętam, po raz pierwszy, strach.
Niemcy zaraz ogłosili, że ci ważni Żydzi, którzy są potrzebni dla miasta i okolicy – ich się nie będzie brało do pracy, tylko żeby się zgłosili do komendantury. Tam na swoich dokumentach dostaną pieczątkę i będą nietykalni.
Rodzice poszli, dostali pieczątkę.
Jest akcja, będą łapali Żydów do pracy.
Matka, ze swoim fenomenalnym instynktem, mówi:
– Nie bierzmy ze sobą do domu dzieci.
To pamiętam.
Posłali nas – mnie i brata – do piwnicy sąsiedniej kamienicy, którą piwnicę zamaskowali. Były tam jakieś świeczki czy lampy naftowe, dużo ludzi, brat i ja
i jakieś osoby, które się nami zajmowały.
Na drugi dzień rano otwieramy bunkier, rodzice po nas przychodzą i to nam opowiadają: Niemcy przyszli, (nie wiem, czy z Polakami, czy z Ukraińcami? Może z Ukraińcami albo sami, bo Polakom nie wierzyli tak czy tak). Rodzice pokazali im te dokumenty, że są nietykalni, Niemcy machnęli ręką, wyciągnęli ich i wzięli na rynek.
Rynek, to był taki fajny plac w centrum, z jakimś monumentem – ktoś na koniu, nie wiem, kto, może Piłsudski? Tam – 5 tys. Żydów na kolanach. Matka z ojcem byli
z boku, Niemcy przechodzili obok nich z pejczami, z rewolwerami, z karabinami. Jeden młody Niemiec się popatrzył na matkę i powiedział:
– Odejdź. Odejdź stąd! – I nawet ręką niby, że ją szturchnął.
Mamusia nie mogła odejść:
– To jest mój mąż – powiedziała po niemiecku.
(Rodzice w domu rozmawiali między sobą po niemiecku, i to rozmawiali tym „hochdeutsch”.)
– Dobrze, to weź twojego męża także – Niemiec kazał im wyjść z placu.
W ten sposób się uratowali. Resztę Żydów rozstrzelali za miastem. Czemu oni ocaleli? Matka była taka śliczna… dlatego ten żołnierz zwrócił na nią uwagę, pożałował się. Nie mieliśmy na to innego wytłumaczenia.
A czemu rodzice rozmawiali ze sobą po niemiecku? To był inny świat. To był bardzo snobistyczny świat pewnej warstwy postępowych Żydów, którzy się wstydzili jidysz, wstydzili się żydowskiej biedoty. Nie wiem zresztą, czy się wstydzili…? Pomagali tej biedocie, ale naprawdę nie chcieli mieć z nią dużo wspólnego.
U nas było tak: matka rozmawiała po rosyjsku, po niemiecku, po hebrajsku, po francusku i po polsku. Grała na fortepianie, grała na mandolinie. Ojciec – na skrzypcach. Mówił po niemiecku, po rosyjsku, po hebrajsku, po ukraińsku, po polsku. W domu rodzice między sobą rozmawiali po niemiecku. Do Ukraińców matka mówiła po rosyjsku, ojciec po ukraińsku. Do innych – po polsku. Do nas, dzieci, matka zwracała się po francusku. (Dlatego moim macierzyńskim językiem tak naprawdę był francuski). Patrzysz się na to dzisiaj, to jest nierealne!
Ta uprzywilejowana warstwa była mała, w Tarnopolu mieszkało 18,5 tys. Żydów, a krąg rodziców to było 100, 200, 300 osób. Biznesmeni, polska arystokracja – ci mieli zawsze sprawy z ojcem.
Hrabia potrzebował to, a książę potrzebował tamto, a generał potrzebował jeszcze innego zamówienia.
Z arystokracją matka rozmawiała po francusku, ojciec po niemiecku. Ci ludzie byli naprawdę Polakami, polska arystokracja, ale rozmawiali innymi językami. To był taki mały, hermetyczny świat, bardzo uprzywilejowany, który myślał, że tak właśnie wygląda w ogóle cały świat. Służąca, niania…
Były dwa motocykle w Tarnopolu – ojciec miał jeden; były dwie ciężarówki w Krakowie – ojciec miał jedną, na samym początku.
I to wszystko się rozpruło…
Tym jedynym, co zostało całej rodzinie, było wykształcenie. Żydzi zawsze kształcili swoje dzieci.
To nas uratowało.
Z placu, na którym Niemcy zgromadzili Żydów, mamusia z ojcem uciekła do domu. Akcja, podczas której łapali Żydów, skończyła się. Akcja się skończyła, życie toczyło się dalej. Sklepy się otwierały, ci, którzy byli jeszcze przy życiu – żyli…
Tylko nie było ludzi.
W ten właśnie sposób Niemcy zlikwidowali całą śmietankę. Zostali nicponie, biedacy, hochsztaplerzy, urwisze…
Zaraz potem Niemcy utworzyli getto i musieliśmy się tam przenieść. Znajdowało się ono bardzo blisko od miejsca, gdzie mieszkaliśmy. Mieliśmy szczęście, bo do babci należał dom, (który jeszcze dziś stoi) i mogliśmy się do tego domu wprowadzić, ale mieliśmy prawo do jednego tylko pokoju. Tośmy sobie wybrali największy.
Zaraz pod nami mieszkał kuzyn ojca. On sobie wybrał także taki sam pokój, dla żony i dla dwojga bliźniaków.
Mieszkaliśmy w tym getcie, mieszkaliśmy, aż trzeba było uciekać.
Pamiętam moment, kiedy moja niania, Polka, zgodziła się, że mnie przechowa.
Poszedłem do niej. Coś tam było, pamiętam, żeby mnie kryć – jakaś kurtyna, zasłona, coś tam załatwili. Ale po dwóch – trzech tygodniach niania wzięła mnie za rączkę i odesłała do getta. Bała się. Wtedy wyszło prawo, że jeżeli jakaś polska rodzina przechowa albo pomoże Żydowi, zabiją taką rodzinę i tę żydowską rodzinę też. Przestraszyli się, niania mnie odprowadziła.
I znowu nasza cała czwórka była w getcie.
Ojciec dostał pracę jako dezynfektor jedzenia (był chemikiem spożywczym). Niemcy go potrzebowali i dlatego pozwalali mu troszkę tego jedzenia kraść. Raz nawet, pamiętam, przyniósł nam słoik miodu.
My, dzieci, nie byliśmy głodni. Rodzice zawsze nas pilnowali.
Ojciec był talmudystą.
Zawsze się prowadził prawami Talmudu , który rekomendował Żydowi włożyć jedną trzecią swojego majątku w nieruchomości, jedną trzecią w towar, jedną trzecią w pieniądze. Ojciec wiedział co i jak od swojego ojca, który po I wojnie światowej stracił majątek, bo trzymał swoje pieniądze w banku austriackim. Wszystko stracił. I dlatego ojciec co posiadał, trzymał w złocie. Najwięcej miał tego, co się nazywało wtedy „twardy”. Były to dwudziestodolarowe, złote monety. Tak właśnie chował swoje pieniądze… Miało to ogromną wartość. Nie wiem, co to jest warte dzisiaj, ale zdaje się, że on miał ponad tysiąc takich monet, a dzisiaj, zdaje się, taka moneta jest chyba warta 2 tys. $.
Byliśmy zamożną rodziną, przez to przeżyliśmy. I jakoś żyliśmy. Nie można było pokazywać, że się ma za dużo, trzeba było być ostrożnym, ale nie głodowaliśmy. Nie, nie byliśmy głodni.
Pamiętam raz, dwóch mężczyzn przyszło, niby węglarzy. Przyjechali, ażeby wyciągnąć matkę i ojca w głąb Rosji, żeby ich uratować. Już wtedy wiedziano, co się dzieje. Świat wiedział.
Niemcy zabierali najpierw do getta, w getcie ludzie umierali z głodu; ciągle trwały akcje, zabierali Bóg wie do jakiego obozu.
Wszyscy z naszej rodziny zginęli. Nawet ten kuzyn, który mieszkał pod nami z żoną i z bliźniakami. Wszyscy.
Podczas jednej z akcji mieliśmy się ukryć w schowku zrobionym w domu babci. Matce jej instynkt powiedział: „coś nie tak”.
Wzięła nas wtedy do jakiejś kryjówki w szpitalu, gdzie dyrektorem był kuzyn. Tam przetrwaliśmy akcję. Gdy wróciliśmy, okazało się, że odkryli ten „nasz” bunkier i wszystkich zabrali. Nie było już nikogo z tego całego domu. Nikogo nie było oprócz nas.
Jesteśmy wdzięczni naszej matce. Ona miała fenomenalny instynkt. Fenomenalny instynkt! Zwłaszcza jeżeli chodziło o dzieci.
Wszyscy inni z tego domu zostali zabici, oprócz jednego kuzyna. Kuzyn został sam. I to jest ten, którego ojciec wziął z nami później do bunkra, jako jego, ojca, część rodziny. Nazywał się on Natan Recht. Umarł bez dzieci, po latach, ale wtedy to ojciec go uratował, zabierając z nami.
Przyjechało więc do nas pewnego razu tych dwóch węglarzy. Powiedzieli:
– Słuchajcie, macie do końca dnia zostawić z kimś dzieci i sami być gotowi.
My możemy wziąć w głąb Rosji tylko starszych.
(Już wtedy wybierali sobie wyedukowanych Żydów, żeby ich nauczyć komunizmu. To w ogóle jest niesłychana historia!
Tracili wojnę, nadeszła zima, Niemcy ugrzęźli – to już był 42 rok. Im nie było dobrze: Amerykanie włączyli się do wojny i już widzieli, że Niemcy… Świat zaczął rozumieć, że Niemcy nie wygrają wojny.
A Stalin już planował, co zrobi po wojnie i potrzebował Żydów, inteligentnych Żydów.)
Rodzice powiedzieli tym dwóm, że nie zostawią dzieci. „Węglarze” wrócili wieczorem, a rodzice bez nas nadal nie chcieli iść. I tamci odeszli. Ci niby – węglarze.
Zima, 42 rok.
Pamiętam, przyszli ludzie, żeby zaprosić ojca do Judenratu. Przyszedł jakiś człowiek wysoki, dosyć elegancki, w takich ciemnoczerwonych lakierkach. Pamiętam, że mi się te lakierki bardzo podobały!
A ojciec powiedział „nie”. Później, mówiąc to matce… jak on ich nazwał…? „z tymi łajdakami”? Nie, gorzej. On z nimi nic nie miał wspólnego. Nigdy nie chciał z nimi mieć nic wspólnego. Bo ci fajni, eleganccy Żydzi odeszli. Ich już nie było. Tylko ci – jak on ich nazwał…? Ci.
To są momenty, takie winiety, które mi zostały w głowie.
Inny moment: dzieci dawały sobie sygnał na tych może dziesięciu, może dwunastu ulicach, które były częścią getta: zawiadamiały się, kiedy ktoś umierał z głodu na ulicy. Człowiek pęczniał i później pękał, rozlewał się z niego płyn. Tak umiera człowiek z głodu… Myśmy się na to patrzyli.
Później likwidowali getto.
Dlatego ojciec budował z niejakim Janem Knisplem piwnicę pod piwnicą jego domu. (Dzisiaj są to tereny Tarnopola, wtedy dom leżał poza miastem. Tamtego domu już nie ma.)
Jan Knispel miał gospodarstwo, miał żonę, dwójkę dzieci. Córka 15 lat, syn 17. Chłop pił, bił żonę, znęcał się nad całą rodziną; oni się go strasznie bali.
Kinispel za pieniądze zdecydował się nas przechować. (Ojciec urodził się w Tarnopolu, wychował się w Tarnopolu, dużo ludzi go znało, on też znał ludzi… Nie wiem, skąd ojciec znał, Knispla, musiał go jakoś znaleźć. Myśmy tego chłopa nigdy przedtem nie widzieli.)
Getto było już zlikwidowane. Dopóki więc bunkier nie był jeszcze gotowy, tułaliśmy się między ludźmi, których może znaliśmy troszkę, może troszkę więcej. Nie było dużo chętnych, żeby dać nam nocleg albo nas przechować.
Coś ze sobą zabraliśmy. Nosiliśmy, mieliśmy – choć niedużo. Pamiętam, matka ciągle prała. Gdziekolwiek myśmy byli – matka prała. I nas myła. Mydło, zimna woda – myła.
Przez jakieś dwa miesiące, nie pamiętam dokładnie, tak się tułaliśmy.
Jeden moment został mi w pamięci:
Poszliśmy do jakiejś kobiety, do chaty ze stodołą. Zdaje się, że to było rano. Ona otworzyła nam drzwi i zaczęła krzyczeć:
– Nie chcę tu widzieć Żydów! Precz!!! Nie wracajcie!” – A później powiedziała cicho matce:
– Idźcie do stodoły.
Krzyczała dla sąsiadów, dla nich to były wrzaski.
Dostawaliśmy mleko i chleb. Siedzieliśmy. Nie wiem, nie wiem, czy to było kilka dni, czy dłużej? Aż matka się przestraszyła, bo przyszedł listonosz i matka myślała, że to był policjant. Tośmy musieli stamtąd uciec. Ale ta kobieta chyba by nam pozwoliła zostać dłużej…
Poszliśmy stamtąd do rodziny, w której 15-letni syn miał padaczkę. No i widzieliśmy, jak ten biedak padał, jak się krzywił, jak się wił w konwulsjach. Zawsze wtedy musiano mu włożyć do ręki zimny nóż, coś zimnego. Jemu to widocznie musiało pomagać.
Inny moment: piwnica. Myśmy w niej siedzieli, ludzie do nas przychodzili, przynosili nam jedzenie.
Aż matka się dowiedziała, że bunkier u Knispla jest gotowy. Przyszliśmy do tego bunkra.
To była dziura, piwnica pod piwnicą. Jeszcze nie było w niej elektryczności, dopiero później ojciec załatwił ją wprost ze słupa i jeszcze wentylację do komina – ale na razie nic nie było, było tylko gdzie się schować.
Ci Knisplowie przynosili nam jedzenie, a myśmy siedzieli i dalej ulepszali bunkier.
To była tak naprawdę dziura 2m x 5m, w której siedzieliśmy przez prawie że rok.
Rodzice się między sobą zgodzili, że uratują kogoś z rodziny ze strony matki i jakiegoś człowieka ze strony ojca. Matka wtedy wzięła jako jedynego człowieka, który jej został, wujka, brata jej ojca, Leona Jabłońskiego. Z nim przeżyliśmy do końca, do kiedy nie weszli Sowieci.
Hela – mama Edzia i jego ojciec, a także kuzyn – to byli relatywnie młodzi, silni ludzie. Kiedy zlikwidowali getto, wzięli ich do obozu. Szefem tego obozu był niejaki Rokita – bandyta, który wykończył getto we Lwowie. Wykończył Żydów we Lwowie i go przenieśli, żeby wykończył Żydów w Tarnopolu. Grał na skrzypcach i lubił strzelać do ludzi. Ale lubił także kobiety. Moja kuzynka, Ania Godlewska, to była piękna kobieta. Ją i Helę, matkę Edzia, ten Rokita sobie wziął dla swojej przyjemności. One nigdy nie chciały o tym rozmawiać, albo mówiły o czymś innym, zmieniały rozmowę.
Co się tam naprawdę działo – nie wiemy. Wiemy, że były to piękne kobiety.
Hela, w getcie zakochała się w lekarzu, Edwardzie Baralu. Była ona młodą, piękną kobietą, a Edward Baral przyjaźnił się z moim dziadkiem i ojcem. Poza tym, że był lekarzem, był też w ogóle takim zawadiaką z ogromną szramą Bismarcka przez twarz – co było wtedy bardzo sexy. Edward się z kimś pojedynkował i dostał cięcie – od studentów czy od innych, nie wiadomo od kogo. Mój ojciec chciał mieć w bunkrze lekarza dla swojej rodziny, więc się zgłosił do Edwarda. Edward powiedział, że nie pójdzie bez swojej Heleny…
Potem i tak trafili do naszego bunkra…
Dowiedzieli się o likwidacji getta, uciekli w ostatnim dniu przed akcją.
Rokita chciał uratować swoje piękne kobiety, miał widać troszkę serca. Powiedział, żeby uciekły. Raniutko, o piątej, szóstej… (naturalnie dla nas to było obojętne – rano czy w nocy, myśmy nie widzieli światła) …oni uciekli z obozu. Uciekli z szoferem Rokity w jego aucie. Przeszli przez pola, wszyscy. I oni wysadzeni przez szofera w polu, a tam, w obozie – strzelali, cały ten obóz… tragedia.
Szli polem i w końcu dotarli do domu, gdzie myśmy się ukrywali. Przyszła czwórka ludzi: ojciec, kuzyn Natan, Edward Baral i jego partnerka Hela. Ona była zawsze fajna, ta Hela. Zaraz się pokumała z matką, rozmawiały sobie po francusku, nikt nie rozumiał, tylko my dzieci, troszeczkę.
Hela zaszła w ciążę dosyć szybko, miesiąc – dwa po przyjeździe.
Mieliśmy radio nadawcze i radio odbiorcze, bo Knispel był w AK. Był patriotą, polskim, aktywnym, (coś takiego, nie wiem dokładnie), to i myśmy mieli wiadomości, co się dzieje na froncie. Już po paru miesiącach usłyszeliśmy o bombardowaniu: Rosjanie bombardowali Tarnopol. Wtedy wtargnęli do Tarnopola po raz pierwszy.
Niemcy zaraz otworzyli browary. Rosjanie się upili i Niemcy wymordowali dziesiątki tysięcy tych Rosjan. Jedna niemiecka dywizja załatwiła Bóg wie ilu Rosjan. Kiedy się wycofywali, do domu Knispla wpadło dwóch Ruskich w mundurach, którzy zostali za liniami. Byli z takim ogromnym karabinem maszynowym. Taaakie koło. Myśmy je wzięli… Tamci przebrali się, zostawili nam swoje łachy i w nocy poszli. Czy dotarli do swoich linii? Nie wiem. Nam został ten ogromy karabin maszynowy, rewolwery, to tamto.
Rosjanie atakowali drugi raz. Niemcy dali rozkaz, że się ewakuują, że wszyscy muszą odejść. Knispel nie chciał nam kupić ani łopaty (za więcej dodatkowych pieniędzy. A przyrzekł, że nam da!), ani kilofa. A myśmy się bali, że jeżeli jakaś bomba trafi w dom – a myśmy przecież byli w piwnicach – to że nie będziemy potrafili się wykopać.
W tym samym czasie Knispel pobił swoją żonę. Ta do nas zeszła, do bunkra. Artyleria gwizdała tu i tam, matka się pyta, co z tym kilofem…
– On wam tego nie kupi. On wam tego nie da. On by chciał, żebyście byli tutaj zakopani, bo on ma problem, jak on się z tego wszystkiego wytłumaczy przed sąsiadami.
Tośmy zrozumieli, że jesteśmy na naszych własnych… że jesteśmy zdani na siebie. Matka to nam zaraz powiedziała i już nic nie mogliśmy zrobić, jego nie można było konfrontować. Myśmy się go bali! Mógł nam zrzucić granat do piwnicy i nas wykończyć w ten sposób…
Nic nie mówiliśmy.
Dosyć szybko po tym on schodzi na dół i mówi:
– Jutro jest rozkaz ewakuowania i ja was tutaj nie chcę widzieć od jutra rana! Jutro rano wszyscy stąd wychodzimy!
Przyszło rano, matka nas ubrała. Nie miałem szelek, nie miałem paska, gdzieś zgubiłem, a dostałem bochenek chleba i może coś jeszcze innego.
Ubrani – zima, śnieg wszędzie – wychodzimy. Szósta rano. Idziemy w ten mróz. Ciężarna Hela i jej mąż poszli z Knisplami, a myśmy ich zgubili. Oni się od nas jakoś odłączyli i pędzili z nimi.
Idziemy: ja z mamusią i z wujkiem Leonem, ojciec z Natanem i z bratem.
Wujek Leon był już starszym człowiekiem. Wątły, mały… Idziemy, a ludzie po drodze zaczynają podnosić kapelusze do ojca: Panie Aszkenazy! – raz, dwa, trzeci raz… matka staje, my jesteśmy obok, ojciec trzydzieści metrów dalej. Matka krzyczy:
– Wracamy!
Ojciec zaczyna nazywać matkę wariatką, co ona znowu sobie wymyśliła?!
Matka mnie bierze za rączkę, wujek Leon za mną, ona się odwraca i ona idzie. Co zrobił ojciec? Za nią. Wracamy. Ojciec do niej wykrzykuje:
– Co to?! – jest w tyle z Natanem i z bratem – co ty znowu sobie wymyślasz?! Jaką ja żonę wziąłem!!! – był zdenerwowany.
Wracamy za matką. Docieramy, okazuje się, że Knispel zabił otwór do naszego schowka. Ojciec był silny, Natan też – dwóch mocnych Żydów Ukraińców.
Odbijają deski, czyszczą, żeby nie widzieć, że były, dają na to ziemię – tak oblepili to wejście, że stał się z niego antyk. I wchodzimy. Jest w domu troszkę chleba…
Przechodzimy przez cały dom, coś tam po Knisplach zostało – wszystko zabieramy. Mamy kartofle. Knosplowie zrobili ogromną oporę w swojej piwnicy, bo musieli włożyć gdzieś glinę wyciągniętą z bunkra. Sięgała do dużej wysokości, ale żeby nie było widać, o co chodzi, to włożyli tam pół metra kartofli. Mamy więc kartofle, nie ma za to wody. Ojciec i wujek Natan wychodzą w nocy na dach, tu tam – studnie
już są patrolowane przez Niemców, tam nie możemy już iść z wiadrami. Zbierają więc śnieg i lód, żeby robić wodę. Wiadro śniegu daje pięć centymetrów wody. Zbierają, zbierają, zbierają, zbierają tę wodę, już się boją, już Niemcy, już to, już tamto, a my – siedzimy w bunkrze. W końcu zebrali kilka wiader wody, już się boją dalej pójść, zamykamy bunkier. Zamykamy i ojciec daje rozkaz… są takie duże naparstki i ojciec coś mierzy. Wymierzył sobie mniej więcej, ile wody człowiek potrzebuje dziennie. Trzy razy dziennie po trzy naparstki czy ile tam, żeby przeżyć. Wujek Leon rozumie, że… On już nikogo nie ma. To uratować dzieci. On często oddaje bratu i mnie tę wodę, a Natan w nocy się budzi i wodę kradnie. Ojciec go przyłapał. Jest nas sześcioro. Duża scena, pamiętam. Ojciec go zaczął wyzywać bandytą, chamem, że całą rodzinę ma na swoim sumieniu. Przyrzekł najpierw… ale – mówi – on jest tak strasznie duży – to ojciec mu dodał jeszcze dwa naparstki, czy jeden.
Wujek Leon się wtedy skazał na śmierć. On już zrozumiał. Odmawiał sobie, tylko ciut ciut, żeby dychał, żeby matka nie widziała. Żeby dzieci przeżyły.
Po kilku dniach słyszymy, że ktoś wchodzi do domu. Była drabina – schody, wejście do z domu do piwnicy. Dalej – półki, półeczki, gdzieśmy trzymali terpentynę, pastę do bucików, takie różne rzeczy, od których psy traciły węch. Słyszymy – ktoś schodzi i puka.
– To ja, Hela, otwórzcie.
Boimy się. Strach. Co nam przechodzi przez głowę? Niemcy ich złapali i są tam z nią. Myśmy sobie wyobrazili, że ten ruch na schodach jest… uznaliśmy go za większy, aniżeli spowodowałaby jedna osoba.
– Wiem, że tam jesteście, otwórzcie drzwi, jestem sama.
Więcej się jeszcze boimy. To ona tam siedziała przez godzinę, a my, w końcu
po godzinie, nie słyszymy żadnego ruchu. Ojciec przytyka ucho do tej atrapy, słyszy, że Hela płacze. Jęczy, jak strasznie:
– Wiem, że się boicie… nikogo ze mną nie ma, przysięgam… Zabili Edzia, jestem sama. Otwieramy drzwi. I strach. Ale Hela naprawdę była sama.
Opowiedziała, że poszli razem z Knisplami, byli gdzieś w jakimś hangarze.
I Ukrainiec, który był pacjentem Edwarda przed wojną, który był biedny i od którego nigdy Edzio nie brał grosza, wydał go. I zaraz ich złapali.
Dwóch Niemców prowadziło Edwarda, a Ukraińcowi jakiemuś dali, żeby prowadził Helę. Ona go błagała, Edzio do niej krzyczy:
– Idź z powrotem do nich!
Wybłagała Ukraińca, żeby gdzieś zniknął i ten to zrobił. A Edwarda wzięli i męczyli, żeby się dowiedzieć, gdzie my jesteśmy. Hela do nas wróciła, jego zabili. Hela w ciąży.
W bunkrze jesteśmy jeszcze miesiąc.
W międzyczasie atakują Rosjanie. Niemcy otworzyli studnie i ktoś coś powiedział, że były one zatrute. Że Rosjanie zatruli… I znowu ich wycięto. Odepchnęli Ruskich.
Dopiero trzeci raz jak zaatakowali Tarnopol, a już chyba był kwiecień – tym razem zdołali go utrzymać.
Wujek Leon wpadł w śpiączkę i umarł, jak byli już Ruscy i mieliśmy jeszcze wiadro czy dwa wody. Pochowaliśmy go gdzieś niedaleko. W dziurze, po żydowsku.
Ojciec poszedł zobaczyć komendanta. Rozmawiał z nim pewnie po rosyjsku i ten komendant powiedział, że ojciec zapewne musi być szpiegiem. To się ojciec zdenerwował, rozwalił krzesło na biurku, komendant chce go zastrzelić. Wchodzi major, lekarz, Żyd, ojciec z tym majorem rozmawia po hebrajsku. Major tłumaczy temu: to jest Żyd. Ojciec zostaje przy życiu.
Jakoś wychodzimy z bunkra, zamieszkujemy u nich, u Rosjan, Hela nadal w ciąży.
Major i ojciec się skumali, wszyscy już widzą, że ojciec jest matematykiem. Major tłumaczy ojcu, że oni strzelają, że mają kilka tysięcy sztuk artylerii, ale jest bałagan, nie ma nikogo, kto by nastawił artylerię, więc strzelają na oślep przez dzień dwa, później posyłają skautów, żeby zobaczyli czy trafili. Jeżeli ci skauci w ogóle wracają, to mówią że na przykład za daleko. Wtedy oni to zniżają, i znowu. Czy może ojciec by wiedział, jak nastawiać artylerię?
– Nigdy nie stawiałem artylerii, ale popatrzę. Macie dokumenty?
– Tak, wszystko mamy.
Mają tam nawet armaty z pierwszej wojny światowej, wszystko ci Rosjanie ciągną za sobą. Major przekonuje generała, Bóg wie kogo, żeby spróbować. Ojciec pracuje dwa – trzy dni, chodzi tu – tam, patrzy się na te katiusze i mniej więcej nastawia
to wszystko, ten cały bałagan, w jakiś przemyślany sposób.
Bombardują. Wysyłają skautów – cud! Trafili. To oni już ojca nie chcą się pozbyć, już go potrzebują, już jest wszystko w porządku. Major słyszy, że matka gra na fortepianie – to już posłał swoich ludzi, żeby znaleźli fortepian. Matka już ma fortepian, Hela też gra na fortepianie, fantastycznie śpiewa…
A ojciec? Znowu się męczy z tą artylerią. I jest szczęśliwy. Żyją. Nie głodują.
Umawia się, że kiedy dojdą do Krakowa, major go musi zostawić w spokoju.
Jesteśmy we Lwowie.
Ojciec przynosi do domu daktyle. Daktyle! (Rosyjscy oficerowie albo złapali się do jakiejś niemieckiej spiżarni albo coś innego – są daktyle). Jadłem je wtedy po raz pierwszy w życiu.
Naturalnie Niemcy bombardują, samoloty lecą, nie mamy minuty spokoju, bo jesteśmy tuż za frontem.
Naraz do ojca przyjeżdża zapłakana żona Knispla. Co się stało? Knispel był „włączony” w AK czy w coś takiego, Rosjanie go mieli oczywiście zaraz na liście, przyszli zrewidować dom i już – już mieli odejść, kiedy jakiś żołnierz kolbą dotknął jeszcze raz szafę, do której już przedtem zaglądali. I jest jakiś dźwięk. Otwierają szafę. (A Knispel sobie zrobił w tyle schowek, gdzie było wszystko, co myśmy mu dali. Było dużo. Złoto.)
Zaaresztowali go, wszystko zabrali.
Pomóc – prosi ojca, matkę jego żona.
Ojciec jedzie z powrotem do Tarnopola, idzie do prokuratora, który jest Żydem, jego znajomym sprzed wojny. Tamten jest szczęśliwy, że go zobaczył. Nie wie na razie dlaczego ten przychodzi, ojciec więc mówi:
– Przyjechałem, bo mam parę ludzi, którzy nam uratowali życie. Prawda, że myśmy im dobrze płacili, ale oni nas trzymali. Wyście go teraz zaaresztowali. Wszystko, co on ma – myśmy mu dali.
I wtedy ten Żyd, ten znajomy ojca jeszcze chwilę wcześniej szczęśliwy, że zobaczył kogoś ze swoich wstał od stołu, odwrócił się i mówi:
– Dolek, wychodź natychmiast! Ciebie tutaj nigdy nie było. Odwróć się i wyjdź. Natychmiast! Ja ciebie nigdy nie widziałem.
Ojciec protestował, to ten jeszcze raz powtórzył. I ojciec zrozumiał. On by jego też zaaresztował, bo skąd niby były te pieniądze? Wszystkich bogatych, z wysokich sfer, brali na Syberię.
Ojciec wrócił, spotkał się jeszcze z tą Knisplową w Tarnopolu, ale nic nie mógł już zrobić.
Jaki był koniec Knispla nie wiemy do dzisiaj. Ironia losu.
Myśmy jemu jeszcze oddali ziemię, tereny, bo jemu nie było dosyć tego złota za nas wszystkich. Myśmy płacili jeden twardy na osobę tygodniowo. Osiem tygodniowo, 32 miesięcznie – wyobraź sobie co oni tam mieli…
Tak się kończy nasza wiedza o Knisplu. Hela jest dalej w ciąży. Mieszkamy w mieszkaniu we Lwowie. Zaraz, jak Rosjanie weszli do Lwowa, wzięli najlepsze ulice, najlepsze mieszkania. Jesteśmy tam i my. Nawet wracamy do szkoły, już jest szkoła, wszystko w niej po rosyjsku. Później się znajdujemy w Krakowie. Hela też tam jest.
A Hela była taka seksowna i taka piękna, że mężczyźni w ogóle tracili jakikolwiek sens wokół niej. Ona była najseksowniejsza z całej grupy! Matka była najładniejsza, a Ruta Buczyńska – najinteligentniejsza. To była taka trójka przepięknych Żydówek, nie do zapomnienia. I zaraz się do Heli kopali mężczyźni.
Dziecko się urodziło, to był Edzio. Hela znalazła jakąś Polkę (która zdaje się była lesbijką i która też się w niej zakochała). Ta kobieta została z nimi do końca swojego życia. To była druga mama dla Edzia.
A do Heli się kopali najbogatsi… Był niejaki Freingals, który się do niej kopał w Krakowie. Ale jakie on snuł plany… opowiedział jej, co zrobią z dzieckiem, że jak tylko podrośnie, to go poślą do szkoły z internatem. Hela się na niego strasznie pogniewała, że chce się pozbyć dziecka. Tymczasem zdaje się, że on niczego złego nie miał na myśli, on tylko planował, że Edzia wykształcą w jakichś dobrych okolicznościach.
Później był jakiś bardzo poważny komunista, którego tak poważano, że nie mogli mu pozwolić wyjechać z Polski. A on był bardzo chory i Hela nie chciała go zostawić. To był jej przyjaciel.
Później był chłopak Welner, Martin Welner, który mieszkał w Australii i tam prowadził jakiś interes. Martin kochał się w Heli od dzieciństwa i w końcu się z nią ożenił. Wylądowali w Australii. W międzyczasie Edzio studiował tutaj medycynę, ona też skończyła medycynę, była pediatrą. Bardzo inteligentna kobieta. Ja ją kochałem, ty wiesz? Ja spałem na jej brzuchu, kiedy Edzio ja kopał, kiedy był w jej brzuszku. Pamiętam jej głos. Ja ją bardzo kochałem.
Co było w Krakowie?
W Krakowie znów: na Krowoderskiej 6 fortepian, najpiękniejsze mieszkanie, zaraz urządzone wszystko dla ojca Biedermeierami.
A ojciec zaczyna swoje interesy. Z ojcem kuzynki stworzył firmę eksport-import.
I nagle pewnego ranka, zaledwie się zainstalował, przyjeżdża mercedes z otwartym dachem, ciemnoniebieski samochód, beżowy dach, z szoferem i z tajniakiem wysłanym z Warszawy po ojca. Ojciec zawsze był gotowy, nawet zbudzony, gotowy iść do więzienia. Wnet więc był gotów.
Tajniak przywiózł go do Warszawy, a tam ojca znajomi: jeden jest ministrem spraw wewnętrznych, drugi jest ministrem ekonomii – i go potrzebują.
Do czego go potrzebują?
Potrzebują, żeby jechał do nowo podbitych krajów. Wojna zaledwie była skończona… Wytłumaczyli mu, że Stalin nigdy nie wierzył, że alianci dadzą mu tereny pod jego wpływy. Nie pozwolą, by tam była strefa wpływów Stalina. Mieli na myśli Niemcy Wsch., Jugosławię, Czechy, Węgry, Rumunię, Bułgarię… Alianci się na to nie zgodzą. Wiedzieli natomiast, że mają Polskę. Polska została im oddana już w Jałcie.
I ojcu zaraz wyznaczono zadania. Wnet stał się plenipontencjarnym dyplomatą, ambasadorem, miał jechać do tych krajów, żeby skupować tam fabryki i przywozić je do Polski.
Podczas jednej z takich podróży – on jest zawsze biznesmanem – znalazł się w Amsterdamie i podpisał z Shell’em umowę, że będzie reprezentował firmę w Polsce.
Zaledwie przyjechał na stację do Krakowa, zaraz go zaaresztowali za szmuglowanie: siedem par pończoch i trzy kartony papierosów. Wielki szmugiel. Dyplomata, ambasador…!
Do więzienia. W międzyczasie, jak aresztują ojca, bardzo szybko matka nas organizuje i na dyplomatycznych paszportach zawozi nas do Paryża, do swojego brata, który studiuje medycynę we Francji. On nas posyła do sierocińca, który był zbudowany przez Rotszyldów niedaleko Paryża. Tam nam było bardzo dobrze; rozmawiamy po francusku.
Matka wróciła do Polski. Przy wejściu z powrotem do kraju zabierają jej paszporty dyplomatyczne. Ona tutaj, ja z bratem Arnoldem, Noldziem – tam.
I jest proces, ojciec dostaje 5 lat.
Nastał grudzień, święta.
Ten sam kapitan, który był ojca kolegą i który go zdradził, (wydał, że był w Amsterdamie, a potem z dwoma żołnierzami go odprowadzał), zjawia się i oznajmia, że to on ma go odprowadzić do obozu. Mówi:
– Wie pan, panie Aszkenazy, nie będę pana odprowadzał teraz do obozu. Są święta, jedź pan sobie zdrowo do domu – robi mu oczkiem – ja przyjadę po pana po świętach.
Odprowadził ojca do samego mieszkania.
Rodzice się pakują, przechodzą przez rzekę do Czechosłowacji i tam siedzą przez dłuższy czas, aż dostają dokumenty, żeby móc wyemigrować do Francji.
Ja z Arnoldem przez rok jesteśmy w sierocińcu żydowskim. Żydowskim, choć tam tradycji żydowskiej było tylko troszkę, nie za dużo.
Taka mniej więcej jest historia…
*
Czy myśmy w czasie tułaczki byli blisko żydostwa? Nic już z tego nie było.
Kiedy przyszła wojna, religia jeszcze była ważna, jeszcze były piątki… Ale w bunkrze już nie. Nie praktykowaliśmy. Och, przepraszam: w piątki w nocy matka paliła świece, w bunkrze też, i się modliła.
Kiedy ojciec przyjechał do nas, z wielkim respektem złożył swój tallit, swoją kipę i coś jeszcze…modlitewnik. Ja to dotychczas mam. On wtedy powiedział: „nie ma Boga”. Ale z wielkim respektem to wszystko złożył.
Potem mieliśmy chrześcijańskie dokumenty, nasze nazwisko brzmiało „Jabłoński”, a ja już we Lwowie modliłem się do Jezusa. Już były krzyże u nas w domu… Rodzice nie wiedzieli dokładnie, co z tym zrobić. Czy żeby uratować dzieci zapomnieć o żydostwie?
Ale w Krakowie ojciec powiedział: „nie da rady. Nie możemy tak żyć”.
I we Francji już byliśmy znowu Aszkenazy, zrobiono nam z powrotem dokumenty na nasze nazwisko.
Zawsze potem ojciec używał swojego tallit.
Jego ateizm trwał rok. Nie wiem, czy wrócił do Boga, ale wrócił do kultury żydowskiej.
Były szabasy, były święta, były błogosławieństwa, była chała, były rozmowy z rabinem.
Ojciec odbudował synagogę w Los Angeles, naturalnie zostawił mnie z tym wszystkim i potem to ja musiałem się tym dalej zajmować…