Rodzice i dzieci
Opowieść Pani I.
To już jest za długo, teraz mam 80 lat i nic nie pamiętam. Co mogę opowiedzieć, jak wcale nic nie pamiętam?
Och, jak myśmy się słuchali ojca! Powiedział raz – i miało być zrobione. Jak powiedział drugi raz – to już bezwzględnie. Nie było żadnych dyskusji.
A matka nigdy się na nas do niego nie poskarżyła… Jak czasem naskarżyła, bo się chłopaczyska nie słuchały, to ojciec wziął pocięgra i chciał bić. Pocięgier to był taki pas szewski do podtrzymywania butów przy robocie. Jak już który bardzo był niegrzeczny, no to może z raz matka naskarżyła; na mnie, to w życiu. Ale jak naskarżyła, to też dostała, bo broniła brata. Stanęła między nim a ojcem i „Józiu, Józiu, nie bij!” – mówiła. To i ona dostała przez przypadek, bo ojciec chciał dosięgnąć brata, a ona stała między nimi. No i później, jak coś się nie słuchały, to się mówiło: „Niech mamusia naskarży, niech, to i tak mamusia dostanie.” I co robić?
Ale nie przeklęła nigdy! Nigdy na dziecko nie powiedziała czy cholero, czy małpo (ludzie to różnie wyzywają), a ona nigdy w życiu. Taka to była matka. Tylko najgorzej, że jej się myliło… W domu nie było wody. Nad Wisłą śmy mieszkali, a po wodę trzeba było chodzić na przystanek albo na rynek, ale przeważnie się chodziło na przystanek. Kluski raz gotuje, a przyszedł na przykład Gienek, to ona gotuje i mówi (bo jej się pomyliło, że to Seweryś): „Seweruś, idź szybko, przynieś wody, bo mi się skończyła, nic już nie mam, a kluski mi się gotują.” To on za drzwi.
– Przecież ci mówiłam, że przynieś wody.
– Mówiła mamusia Sewerysiowi, a ja jestem Gienek – zabrał się i poszedł. Tak było, jak Boga kocham. To matka łapała wiadro i leciała. Taka była dobra, mówię… Jak ja se teraz przypominam te matkę… Jak ona to wytrzymała? Ja to bym zwariowała, jak bym miała tyle dzieci; i wojna, i wszystko, a ono takie było dobre, spokojne, nigdy nie przeklęła, a 82 lata żyła.
Ojciec pracował, bo na te dzieci trzeba było zarobić. No bo jak?
Miałam 8 lat jak wybuchła wojna, a 14 jak się wojna skończyła. Teraz mam już 80 i nie pamiętam nic.
Wtedy to człowiek inaczej żył. Jak już się wojna zaczęła, to wiedziałam, że wojna, że samoloty, bombardowanie, to wszystko – co tu teraz jeszcze pamiętać? Nie pamiętam. Nic nie pamiętam. Jak wojna wybuchła, jak się zaczęły te partyzantki, to ojciec nas wywiózł za Wisłę. Co takie dziecko może spamiętać? Ja to nie pamiętam, bo byłam zajęta w domu, matce pomagałam przy dzieciach, i tak mi to zostało, bo byłam najstarsza. Te dzieci, jak czy matka gdzieś poszła – na przyjęcie czy na różne – to ja wiedziałam, że mam wszystkich pilnować. Ja ich tak pilnowałam! nie gorzej jak matka. Żeby im się coś nie stało. A później poszłam do szkoły, później znowuż jeszcze do krawcowej, to sobie zarabiałam, później na ognisko, na zabawy w harcerstwie – o tak, jak to młodzi. Inaczej się myślało jak teraz. A za komuny? Co się tam bardzo nauczyłaś za komuny? Historii nie było, języków nie było.
Wyszłam za mąż jak miałam 23 lata. Ale byłam niska, więc chłopak musiał być wysoki. Kurdupli goniłam, bo jak to: ja niska, on niski, a dzieci co? W piecu młócić? Mój mąż był wysoki.
Nieraz o tym wszystkim myślę, ale tak mi to ucieka… nie chcę myśleć.
Przed wojną mieszkaliśmy za Wisłą. Tu przyszliśmy w 42 roku.
Za dużo to już upłynęło lat, już tak se człowiek nie przypomni… Może jak się co ogląda z telewizji… A tak to już wszystko człowiekowi ucieka, bo to za młoda byłam do tego wszystkiego…
Ojciec miał warsztat, dużo czeladników, był bardzo dobrym rzemieślnikiem, szewcem warszawskim, co na Marszałkowskiej mieszkał. Rodzie jego poumierali (na tyfus wtedy ludzie wymierali), a ich było dzieci chyba jedenaścioro. Ojca ojciec miał dwie żony, dlatego tyle tych dzieci. Później, jak ten ojciec umierał, to jego kolega, taki dobry, z Warszawy, mówi, „żebyś tego najmłodszego (bo mój tatuś był najmłodszy z rodzeństwa) posłał do szewca na naukę”. I wziął go do Warszawy, tam się nauczył. Później poznał matkę, to znowuż jej był w tym terminie. No i później dobrze zarabiał.
Ojciec miał tych takich, co ich uczył, robił buty – no i z tego się utrzymywaliśmy. Tylko z pracy rąk ojca.
Ano, tak kiedyś było… mój ojciec był jedenasty, moja babcia ze strony mamy miała dziewięcioro dzieci. A teraz – jeden, dwa… a moja matka miała ośmioro. Pamiętam, jak nas już było tak dużo, i jak już taka byłam, no już miałam tak z 17 lat, to chciałam polecieć, a to na ognisko, a to na obóz, no wszędzie, jak to młody. To mówię tak: „jak ja wyjdę za mąż, to będę mieć jedno dziecko albo wcale”. Bo już miałam dosyć tych dzieci. Ale jak się one rodziły mojej matce, no to jak? To się kocha, bo człowiek nie myślał.
Były wtedy takie babki, co przychodziły do domu, akuszerki. I na czas rodzenia nas wszystkich ojciec przeprowadzał do babci. Później nas zabierał rano, czy coś, i mówił „macie braciszka”. A to jeszcze jak się które urodziło, to nasz ojciec robił tak: musieliśmy wszyscy się zebrać, ono już było wykąpane, słyszymy „macie braciszka”. O kurczę! Jak się na przykład Józek urodził, noooo, już wykąpany, no to musieliśmy wszyscy podchodzić i go witać. Pocałować. Tak. A jak żeśmy jedno drugiego obraziło, czy pobiło, czy powiedziało brzydko „ty jesteś wariat” albo tam „głupi”, czy nawet uderzyło, to trzeba było przepraszać. Ja najbardziej byłam uparta, nie chciałam przepraszać, już wolałam jakąś karę, byle nie przepraszać. Bo jak? On mi coś zrobił, ja mu oddałam, jestem starsza? I co? Musieliśmy się przepraszać i pocałować, że więcej już nie będziemy sobie robić krzywdy. Matko, wszystko bym robiła, nie wiem co, najcięższą pracę wykonywała, aby żeby tylko nie przepraszać. Tak było u nas. Zaczęłam mówić, że dzieci te, co się rodziły, musieliśmy wszystkie przywitać. Zawsze. A Ryśka, tego mojego najmłodszego brata (wtedy miałam 15 lat)… Jak on się urodził, to śmy się tak namówili z moją siostra, że jeszcze jedno dziecko i znowuż trzeba pilnować, mama se pójdzie tam, tam, pojedzie wszędzie, wiadomo jak to jest. A my będziemy doglądać, żeby nie poszło do Wisły, żeby… no upilnować, nakarmić, wszystko. Mówimy tak: „tego to nie lubimy”. Ja mówię: „z nim to się chyba nie przywitam” – bo już był szósty za nami, nas było już dwie z siostrą, dużych i chłopaki. Ojciec nas wszystkich woła, a ja powiedziałam, że jeszcze nie mogę iść (bo w kuchni byłam, rumianek parzyłam temu dziecku; kiedyś przepajało się rumiankiem. Wszystko, co tam trzeba umiałam koło tych dzieci robić). A ojciec mówi tak: „wszyscy już przywitali, teraz Ircia, pozwól tutaj, przywitasz najmłodszego swojego braciszka”. A ja mówię: „jeszcze, bo jeszcze rumianek muszę tu wystudzić” – i tak zwlekałam. Pamiętam, przyniosłam ten rumianek, ale się na niego, tego braciszka, bardzo nawet nie spojrzałam. A później go najbardziej kochałam i tak do tej pory. Najmłodszy. Młodszy był dwa lata od Edzia, a przerósł tego Edzia i to ile! Teraz 140 kilo waży. Taki duży chłopisko urósł. I później tego najmłodszego najbardziej lubiałam – tego, co go tak nie chciałam, żeby się urodził.
Tak to było: dzieci się mają rodzić i trzeba ich kochać, trzeba ich pilnować, i opiekować się nimi…
Matka gotowała. No jak? Tylko gotowała. Nie pracowała, tylko nas wychowywała. Dopiero później poszła do pracy, jak miała 50 lat. 5 lat przepracowała i poszła na rentę. A jak mogła wcześniej pójść do pracy? Musiała się dziećmi opiekować. Przecież trzeba było uprać, ugotować, a tu co dwa lata dziecko! Najpierw ja, 11 miesięcy po mnie siostra, a chłopaki są wszystkie co dwa lata. Co dwa lata było dziecko. No to sobie wyobraźcie, jak ona mogła iść do pracy? Z dziećmi miała co do roboty. Nie było przecież pralek, tylko musiała prać na tarze, i ugotować wszystkim, i wojna, to wiecie jak to jest. Nie było prądu, nie było lodówek, tylko trza było świeże. A matka jeszcze nie karmiła piersią żadnego dziecka. Nie miała pokarmu. (Miała duży biust; matka moja była bardzo ładna, taka przystojna, i nie miała pokarmu). Trzeba było dawać świeże mleko. Czy od krowy czy od sąsiadów – zawsze świeże mleko, cztery razy na dzień; wszystko musiało być świeże. No bo gdzie? Tam u ludzi to jeszcze w wodzie trzymały, w studniach te bańki z mlekiem, w piwnicach, ale przeważnie małe dzieci musiały mieć świeże zagotowane. To nie było tak jak teraz. Trudno, bardzo ciężko było matce te dzieci chować jak nie karmiła piersią.
Matka zajmowała się wszystkim. No i tak pracowała… dobry był człowiek, zajmowała się nami wszystkimi; tak se pewnie myślała, że jej matka miała dziewięcioro, ojciec mój był jedenasty, tych dzieci tyle było… A teraz już takie mądrzejsze są i niby tak nie chcą. Aaaa, kto ma mieć, to ma.
Gotowała wszystko, to co miała. Z jedzeniem to żeśmy nie mieli takiej bardzo biedy.
Ojciec zarabiał pieniądze, z pracy rąk kupił sobie i dom i 5 ha ziemi. Tak biednie z jedzeniem to u nas nie było. Jak wojna, wysiedlenie, to tak. Ale w ogóle to nie. Tatuś pracował zawsze, zarabiał, chłopom robił buty za zboże, a to przywoziły mąkę, jakoś tam było, bez głodu, jakoś żeśmy się wychowali. Oj, mama gotowała… robiła i pierogi różne, kluski, kluski z serem, no tam, wszystko. Takie różne rzeczy. Kapuśniaki, kapustę. Na przykład ja to tak: lubię bigos, a nie lubię kapuśniaków, nie lubię krupników, lubię za to zupę pomidorową, rosoły. Mama to robiła, i jeszcze jarzynową, botwinkę – no takie wszystko jak teraz. Ale mięso było. Ja to jestem mięsożerna, mogę ciągle jeść mięso. I ojciec i ja, my we dwoje za mlekiem nie za bardzo, tylko za mięsem. I do tej pory tak.
Mieliśmy duży stół, taki jak ława, każdy miał stołek i żeśmy zasiadali wszyscy razem do jedzenia, wszystkie dzieci. Trzeba było zasiadać, jeszcze jak małe, to trzeba było pacierz mówić na głos, żeby się nauczyć, bo potem jak do komunii, czy coś, to żeśmy musieli klękać, przeżegnać się; teraz to tam różnie… Powie się „smacznego” czy coś, a kiedyś było inaczej. Tak były wychowane rodzice, potem dzieci – i tak było. Grzecznie zasiadałyśmy wszystkie o jednej godzinie, a ja to lubiałam warkocze. Siostra ciągle sobie lubiała podcinać włosy, a ja warkocze miałam zawsze długie. Nie umiałam se zaplatać, no to ona się nauczyła. Tak nie było jak teraz, że mają te włosy rozpuszczone do ramion i tak chodzą. Tylko jak się siadało do jedzenia, to musiały być jak nie zaplecione, to choć związane. Kokardą jakąś, wstążką, Przeważnie granatowe, czerwone lubiałam. Nie można było tak se siąść do jedzenia z włosami nie uczesanymi. Włosy musiały być uczesane. A jeszcze ojciec to lubiał warkocze dwa w koronę, tak jak to dawniej, albo warkocz gładko żebym miała. Do dzisiaj tak noszę.
Mama gotowała, wszystko koło nas robiła, tatuś zarabiał pracą rąk. Dobry był dla mamy.
O, taka byłam kiedyś szczuplutka, teraz siebie w lustrze nie poznaję. Ooo – taka byłam. Moja siostra zawsze mówi: ty to Irka miałaś powodzenie u chłopców… No bo byłam ładniejsza. A teraz sama się nie poznaje w lusterku. Co to się zrobi z człowieka?
Jak partyzantki zaczęły grasować, to nas tatuś wywiózł, żebyśmy mieli spokój. I gdzieś tam nas wojna zastała… i tak żeśmy szli… Najdalej doszliśmy do Zwolenia. W Zwoleniu nas wyzwolili.
Ojciec najpierw sam przyszedł do Kazimierza, przez most, bo chciał zobaczyć na oczy jak to wygląda, a tu wszystko spalone, dom po Gutcie, cośmy w nim mieszkali… wszystko było spalone, zawalone, rozkradzione, co było w domu. A za Wisłą – też wszystko zrównane z ziemią. Tam był front. Potem żeśmy przyjechali wszyscy do Kazimierza i już żeśmy tak zamieszkali. Ile miałam lat? Już mi się mylą te daty.
Mówiłam wcześniej, że jak tutaj ojciec wrócił, do Kazimierza, to poszedł do domu po Gutcie, bo tam miał warsztat. Wszystko w nim zostawił. Dużo było zostawionych rzeczy. Dużo ludzkich butów. Wszystkiego. Zdjęć. Bośmy mieli trzy mieszkania, to znaczy trzy pokoje śmy zajmowali. Chciał pojechać pierwszy, przed nami, żeby zobaczyć, czy co zostało. Jechał przez Wisłę, przez most, pontonowy, czy drewniany? Jak tylko przyjechał, to już tylko ruskie szły. Mówił, że go nie chciały przepuścić, mało go nie zabiły. Przechodził przez ten most, a my żeśmy wtedy jeszcze byli w Zwoleniu, a tatuś, jak już front ruszył, jak poszli już na Berlin – to chciał od razu przylecieć i zobaczyć, czy nie ma domu. Za Wisłą nic nie było, spalone. 20 bunkrów ruskich było na naszym polu. To dużo. Domy porozbierane, bunkry porobione.
W Kazimierzu przyszedł do domu, a tam nie było nic. Wszędzie nabrudzone. Całe mieszkanie to było kopa przy kopie. Ruskie wojsko tak narobiło. Zobaczył tylko zdjęcie nasze od komunii, moje i siostry, podniósł i musiał pół udrzeć, bo było w kopie. Wszystko. To było tak – mówił – że nie było gdzie nogą stanąć. Jeszcze stało trochę murów, ale dom był zawalony. Może kula upadła czy coś. Jeszcze tylko znalazł te zdjęcia. Mówił, że coś tam stało – dach? – ale się później i to zawaliło.
Czekaliśmy jakoś tak do wiosny, na Wielkanoc dopiero śmy przyjechali tutaj, do Kazimierza. Mieszkaliśmy na Senatorskiej, a później żeśmy już poszli nad Wisłę do domu i tuśmy już mieszkali cały czas. Tam umarła matka. A dzieci? – każdy coś se tam powynajmowała i o tak śmy mieszkali.
Tata przeważnie to robił buty damskie. Damski szewc. Opowiadał, że przed wojną robił na przykład buty damskie z atłasu, to się mówiło „wywrotki”. Jak suknia była z atłasu na bal, to z tego samego materiału były i buty. Francuskie obcasy różne, i taka cienka skóra podeszwy, że się aż człowiek wywracał. Nie było szpilek w bucie, nie było nic, tylko szyte! Takie buty porządne robił tatuś! A później, jak wojna, to musiał się nauczyć wszystkich, i męskich też. Oficerki przeważnie były modne, potem tyrolki, to znaczy takie szyte, z białym kordonkiem – takim szpagatem, całe białe, szyte wkoło, o tutaj, sznurkiem, a tu sznurowane. Na skórze. Sportowe, eleganckie, nazywały się tyrolki. No wszystko ojciec robił, nauczył się.
I nam robił buty: i tyrolki, i oficerki, i damskie. Oficerki to miałam takie, że… już miałam wtedy z 18 lat i tatuś zrobił mi wysokie oficerki, całkiem jak wojskowe, jak mają na konie, takie dopasowane. Ale to były buty!!! Robił nam, robił, pantofelki, różne, białe, na paski sandały. Takie i takie. Z siostrą byłyśmy ubierane jak bliźniaczki. Ładnie.
Ojciec umiał robić wszystkie buty. Jak już człowiek umie jedno, to i drugie się nauczy. Sam musi, z siebie. I robił męskie, i damskie – i zarabiał pieniądze. Warsztat miał w domu i uczniów, po pięciu, po czterech, Nie pamiętam już ile to trwało, czy dwa lata musiał być na takim szkoleniu u ojca? Za naukę tatusiowi płacili rodzice uczniów. Jak to się mówi?: „Jak coś nie umiesz robić, to idź za szewca. Albo za nauczycielkę”.
Miał tych uczniów, ale jak widział, że się który nie nadaje (bo i takie były), że chce robić, ale nie ma pojęcia, to wiedział, że z niego nie będzie szewc i już. Wtedy ojciec mówił do rodzica, „że proszę go zabrać, bo z niego nie będzie szewca”. Bo ten uczeń tak się wymigiwał. Nie chciał na przykład robić, tylko chciał pomagać matce – to po wodę pójść, to coś podać pani majstrowej, (czeladnicy mówili „majster” i „pani majstrowa” na matkę). No to taki wszystko by robił: drzewo by rąbał, po zakupy latał – tylko nie robić. A, to już się nie nadaje. Bo się mówiło: ojciec płaci – musisz się uczyć, żebyś umiał, jak chcesz już mieć taki zawód. A on nie. No to zabierać, „niech pan zabiera, bo szkoda pieniędzy, z niego nic nie będzie. Niech już gdzieś indziej coś inne sobie wybierze”. Powiedział tatuś zawsze na wstępie uczciwie, czy się nadaje, czy nie.
Tata kupował całe skóry, gdzieś tam po nie jeździł i sam z nich wycinał. Potem do kamasznika nosił – cholewki wszystkie szył kamasznik, a on tylko wyrobił toto. W Kazimierzu kamaszników było ze trzech. Szewcy dawali zamówienie – co jakie tam, fason czy coś. Oni sami też mieli żurnale, to wiem, bo nieraz chodziłam, przynosiłam te cholewki i widziałam.
Ojciec to był bardzo dobry szewc. No i dużo ludzi wyuczył.
Do nocy pracował; od rana do godziny dwunastej.
O dwunastej, przy lampie, czytał książki do godziny drugiej. Spał dwie godziny, trzy, cztery – dziennie. Strasznie dużo książek czytał, po tej robocie jeszcze, dużo, bardzo. A ja to tak: jak zaczęłam książkę, to chciałam ją skończyć. Bo musiałam od razu wiedzieć, co będzie na koniec. Ojciec mi tłumaczył dużo książek. Trędowatą” to przecież znałam już jak miałam ile wtedy? 10 lat? 12? Nieraz mi opowiedział jakie tylko książki chciałam. Mówił, żebym sama czytała, a ja „nie tatusiu, jakbym teraz wzięła jakąś książkę, to tak czytam, że aż się zmęczę.”
A ojciec czytał, bardzo dużo było czytane. To była jego cała rozrywka. Kiedyś nie było światła, tylko stały duże lampy z takiiiimi kloszami, przy tym się robiło, żeby było widno. No to se brał lampkę i czytał; wszystko spało, cisza była. A, i jeszcze nam bajki opowiadał. Jak śmy go męczyli… Te dzieci biedne.. tak śmy spali: jak mniejsze – to po dwoje, czy tam po troje, później to już i więcej w jednym łóżku. I było: „Tatusiu, niech nam tatuś bajki opowie” (tatuś czytał, różne bajki umiał na pamięć). Jedna. „Jeszcze jedną, tatusiu, a dwie a trzy,” „Już teraz śpijcie, bo już koniec”. Ale zawsze nam opowiadał. Ile ja umiałam bajek! A teraz to już nic. Może umiałam z 50 albo i więcej. A teraz już nic nie pamiętam, czasami se tak przypominam, to ten ojciec… kto by to teraz tak… tym dzieciom dziś nie opowiadają. Bo idzie spać matka zmęczona, a ten nasz ojciec bidny jeszcze nam bajki opowiadał.
A później jak już siedział, jak się orobił, to czytał. „Tatuś tak czyta? Tatusiowi chce się tak czytać? To niech mi tatuś opowie”. Później zaczęłam sama czytać, ale nie bardzo lubię, do tej pory, no bo nie mogę. Bo bym chciała zaraz przeczytać do końca.
Ojciec mało spał, ale dużo pracował. Już taki był pracowity. Musiał przecież te dzieci wychować, wykarmić. A jeszcze nami się zajmował. Oj, wszędzie jeździliśmy, pamiętam na odpusty, na wszystko takie nas woził. Do kościoła, do Puław…
Pamiętam też dziadziusia, mamusi ojca. Pamiętam go, bo był taki dobry… Zawsze miał parę koni, zaprzęgał i woził nas, lubiał nas ten dziadziuś jak nie wiem, pamiętam go najbardziej, bo jak się tak kogo kocha, to się zapamięta, a i on kochał nas, dzieciaki. Zdaje się, że było mu Józef. Matki rodzice tacy byli dobrzy. Babcia była Agnieszka.
Ojciec ojca pochodził gdzieś z Baryczki czy coś. Mojego tatusia ojca żona druga (bo to miał dwie żony), to była Sapiehówna. Z tych hrabiów córka, co to tam byli w Krakowie. Pierwsza to nie wiem, jak się nazywała. A ojciec mój z której był żony, no to właśnie już nie wiem. Pracował we dworze, ten ojca ojciec, u Sapiehów, i się zakochała w nim córka, ta hrabianka. I wyszła za niego za mąż. Z nimi dwiema tych dzieci miał w końcu 11, tak było kiedyś.
Teraz to już tak się nie pamięta, ani tych nazwisk, ani nic, każdy w swoją stronę poszedł.
Miałam chyba 6 czy 7 lat jak umarł dziadziuś. Dziewięcioro dzieci, ten umiera młodo! Na nerki wtedy chyba umarł. Ja jeszcze nie rozumiałam co to znaczy. Mam taką ciocię (bo moja babcia miała dziecko, co miało dwa lata jak moja mam urodziła mnie, tak, że w jednej kołysce śmy się chowały). No i we dwie tak zaglądałyśmy do pokoju i zaglądały, że ten dziadek spał, a wcale się ni budził. Przegonili nas, że nie wolno odkrywać prześcieradła. Na pogrzebie, to jak płakali! Ale ja jeszcze nie rozumiałam co to jest, tylko później tęskniłam, pytałam, dlaczego tego dziadka nie ma. Czemu z nami nigdzie nie jedzie?
Ojciec mówił potem nieraz: „jak ty dziecko to pamiętasz?” Zawsze go, tego dziadziusia wspominałam, a ojciec mówił, że mam taką pamięć. A to, wiecie, tak jest: jak się kogoś bardzo kocha, to jakoś tak się go wspomina…