Pranie
Pani Zosia:
Przed wojną było mydło do mycia i do prania, ale sam se człowiek musiał je zrobić. Na przykład jak zdechła jakaś świnia, czy prosięta, to się całe to prosię gotowało garnku, co się go nie używało do gotowania jedzenia. Gotowało się tak długo, aż się wszystko rozpadło. Najlepiej jak zdechło tłuste zwierzę, a już całkiem najlepiej to prosięta, bo były miękkie i się dobrze rozgotowywały. Jak już się całkiem rozpadły to się to przecedzało i dodawało sodę i z sodą razem się jeszcze gotowało. Potem się wylewało w michy. To się zsiadło, zgęstło i wtedy się kroiło w osełki. To było mydło. A gdzież tam, gdzież dobrze się tym prało! Ale się prało. Jak nie było czym, to się prało tym mydłem. Nie śmierdziało ono, ale swój zapach miało.
Bielizna przeważnie była konopna, lniana. Ale zanim było płótno na bieliznę, to najpierw siało się len, konopie, potem się zrywało i moczyło w specjalnych sadzawkach. Trzeba je było moczyć dwa tygodnie, nieraz i trzy tygodnie, żeby obgniły. Potem się je wyciągało (a były powiązane w snopki), wypłukało się w rzece, porozkładało i jak trochę obeschły to się wiozło do domu i suszyło pod ścianą, czy pod jakąś wystawą – gdzie kto mógł. Aż wyschło. Potem były międlice. Łodygi się wkładało między międlice i się międliło. Międliło się, międliło, leciały wióry, a włókno zostawało. Potem to włókno się brało na deski z gwoździami i się czesało. Robiłam to zawsze z babką. Jak się wyczesało, to potem na kołowrotek – i się przędło nici. Babka siadała i przędła. Jedną nogą, jedną nogą popychała… Modliła się i przędła. Wcale jej się ta nić nie plątała. Ja się dorwałam i wircholiłam, jak babka. Nie było to takie ładne jak jej, bo ona przędła cienko, a ja na początku nie umiałam, ale potem przędłam dobrze.
Na kołowrotku była kądziel, wełnę się przywiązało i dobrze było mieć do tego skórę z węgorza. Tą skórą się obwiązywało konopie na kądzieli i wtedy było dużo lepiej. Ta skóra to było takie trzymanie. Pomału się wyciągało po trochu z kądzieli, wyciągało się i przędło. Potem nici – na motowidło. Motało się na nie, motało, a jak się zdjęło, to nici już były proste. Prało się je znów, żeby były bielsze. Prało się nici i płótno z nich zrobione, ale też i pościel i bieliznę – wszystko się prało jednakowo. Do tego mieliśmy potaczkę.Była to balia, beczka z dziurą w spodzie i w tą dziurę się wsadzało uciętą, związaną słomę. To była zatyczka. W te balie układało się bieliznę, posypywało się popiołem z drzewa i następną warstwę bielizny, popiół i następną. Gotowało się wodę na kominie i gotowaną wodą lało się to wszystko po wierzchu. Woda gorąca leciała po wszystkich warstwach i spadała przez słomę. Ta woda to był ług. Zbierało się go spod balii, znów się gotowało i gorącym zalewało. I znów. I tak cały dzień albo i dłużej. Odparowywało to ta bieliznę, prało tak jakby. Woda co się wylewała spod beczki była śliska, jak mydlana, i to ona prała. Z płótnami jak obsiąkły szło się do rzeki. My z baką we dwie, a chłopy nam zanosiły to pranie do rzeki.
Na desce klękałam ja, klękała babka, miałyśmy kijanki (wszyscy ludzie tak robili). I łupu cupu – łupu cupu – tymi kijankami. Potem się to płukało i jeszcze raz się waliło, i znów, parę razy tak. Jak się położyło pięć koszul i kaleson chłopskich to się ze trzy razy tak waliło, żeby wypłukać łóg. Po każdym praniu bielizna i płachty ( pierzyny czy poduszki to były z towaru, ale płachty to były z tkanego płótna) i one były za każdym praniem coraz bielsze. I bielsze i bielsze i delikatniejsze.
I takie to było pranie.
Potem uprane przyniosło się do domu i wieszało na płocie. Nie było sznurków. A u nas dziadek wyskrobał długie tyki, zdjął z nich korę, do plota postawił i na tym schło. Jak było podeschnięte to się wnosiło do domu i dosuszało na piecu. Potem się rozpościerało, składało na dwoje albo na troje, na tym złożonym kładło się wałek i się ciasno zwijało. Specjalny wałek był do tego. Takie zwinięte na tym wałku wałkowało się innym specjalnym kawałem drewna z zębami. Płótno się prostowało i gotowe. W takim się chodziło, spało, to było bardzo zdrowe.
Zapomniałam powiedzieć, że płótno robiło się z nici konopnych, na warsztatach tkackich. U mojej teściowej był duży warsztat, ona bardzo sprytnie tkała płachty. Potem jak ktoś umiał szyć ubrania, to malował farbką to płótno na czarno czy na granatowo i szyło się spodnie, kurteczki, marynarki. Szyło się na maszynie albo ręcznie. Popruło się stare, od tego się wykroiło z nowego płótna na wzór i się szyło. Tymi samymi nićmi, co się je uwiło z konopi.
A żelazko to było na węgiel. Potem mąż mi kupił żelazko na duszę, ale pierwsze było na węgiel. Sypało się gorące węgle do środka i one rozgrzewały żelazko. Ciężkie było takie żelazko. Po bokach miało małe dziurki, żeby było powietrze i że jak się prasuje, to żeby się rozżarzało.
A znów duszę się rzucało do ognia i dopiero rozgrzaną – do żelazka.
Ciężkie były żelazka, ciężkie kijanki, ciężka mokra bielizna. Ciężkie to było życie, ale zdrowe.