Porywacze spod Dęblina

Wsiadamy do autobusu na przystanku PKS w Kazimierzu. Autobus jak najbardziej normalny, rejsowy, odjazd 14.05, do Warszawy, przez Dęblin – Wilgę. To, co nam się wtedy przytrafiło, nie zdarzyło się ani wcześniej, ani później. Była to jedyna niepowtarzalna historia, ewenement w skali bloku komunistycznego.

Ruszamy. Porwali nas gdzieś za Dęblinem.

Na wsi, jak to na wsi, w sobotę – wesele, w niedzielę – poprawiny. Popili się faceci z orkiestry, goście się popili, a mimo to weselnicy odprowadzili muzykantów na przystanek PKS. Czy to były Maciejowice? Przystanek jak najbardziej normalny, kursowy, słupek z literką A, kierowca musiał stanąć, tym bardziej, że czekali ludzie. Zatrzymał się.

Pożegnali się z orkiestrą weselnicy, jeszcze wałówkę dali, a grajkowie ciągle grali. Wsiedli z muzyką, żegnani przez gości w sile jakichś 20 osób. Mieli bałałajkę, gitarę, saksofon, perkusji nie mieli, ale inne różne instrumenty mieli ze sobą. Popakowane, i luzem, a że było ich 5 albo 6, to jak weszli do autobusu – nie było gdzie stanąć w przejściu. Drzwiami klapnęli, rozstawili się na środku, jedziemy. Pomyślałem, że będziemy mieli wesoły kurs: weseli muzykanci, to i wesoło się będzie jechało (a tu od cholery wesoło było…) Wsiedli elegancko, ale biletu nie kupili i się zaczęło. Kierowca ruszył, myślał, że w międzyczasie ci się zorganizują finansowo. Ujechał facet kilometr, ci biletu nie kupują, mało tego, rozkazują: „proszę nas zawieźć tu i tu”. Potraktowali go zupełnie jak taksówkę. Kierowca, że absolutnie, „ja was mogę gdzieś tam dowieźć, ale dalej musicie sobie radzić sami”, ( cały czas jedziemy). I awantura! Jeden z tej orkiestry uderzył kierowcę. (A jechało nas tam troje z Kazimierza: ja, H., narzeczony H. i W. H. zaczęła do nich przemawiać, że „panowie, trochę kultury, uważajcie jak się zachowujecie, z nami jedzie gość z RFN, obywatel Niemiec Zachodnich!”. Jak oni to usłyszeli – dawaj szukać, „który to ten Hitlersyn?!” A to nie, nie, nie ma, sami swoi – (dali jakoś spokój.)

Trzasnął jak mówiłem, jeden muzykant kierowcę, tłumaczył mu z przekleństwami, że tu i tu jedziemy. Kierowca stanął w szczerym polu. Lasy, pola, pomiędzy miejscowościami. „Panowie proszę wysiadać”. Skandal. Nie było przecież telefonów komórkowych, awantura w autobusie, tamci robią co chcą. Kierowca był gotów ich wyrzucić, ale jak zahamował, to w tej samej chwili podniósł się niejaki W., pracujący w milicji, (chyba odrabiał wojsko, czy jakoś). A wtedy nikt inny nie miał gazu poza milicją. Kto mógł mieć? Człowiek systemu tylko, nikt więcej. Więc on miał gaz, ale my o tym nie wiedzieliśmy. Tyle, że to był dureń. W zamkniętym autobusie zużył całą fiolkę gazu. Wszyscy płakali: kierowca, muzykanci, on, pasażerowie i tragedia, bo małe dzieci jechały. Maleństwa. Potworny płacz dziecięcy dochodził do nas z tyłu (myśmy siedzieli bliżej kierowcy). Sytuacja patowa. W autobusie nie było otwieranych okien, tylko w dachu dwie klapy, jedna zepsuta. Koniec, nie ma siły, że uchylisz i przeciąg zrobisz. Jak kotów by nas wydusił.

Wreszcie – drzwi pootwierane, wszyscy z autobusu po omacku, awantura jak diabli. Muzykanci się wściekli. Jeden położył się pod przednie koło z przodu, drugi pod to samo koło z tyłu. (Dlatego, że kierowca chciał odjechać). Znowu mówią „pan nas zawiezie”, kierowca znowu, że nie ma mowy, ale wygląda to tak: my pobici, spsikani gazem, zdenerwowani. Wtedy jeden z nich, nygus, wyjął z kieszeni kozik, podszedł do rury wlewu paliwa, dziurę zrobił, wyjął zapałki, a my w środku. Twarze przerażone. „Jedzie pan czy pan nie jedzie?” Oni na zewnątrz, a pasażerowie się boją, bo to normalni terroryści, nie do końca może sprawni, ale jednak. I jeszcze ten jeden zapałkę trzyma. Kierowca zbaraniał mówi „panowie wsiadajcie, ja was zawiozę gdzie tylko chcecie.” (Wystarczyło, żeby tamten podpalił opary, nie musiał rzucać zapałki. Wylecielibyśmy w powietrze jak nic). Wpuścił facetów, zamknął drzwi, „gdzie chcecie jechać?”. Tu i tu. Dobrze. I już bez awantury, bez agresji uległ, bo widział, że siłą nic nie wskóramy, dojdzie tylko do tragedii. Jedziemy. Kierowca zaczął kluczyć autobusem: zjechał z głównej drogi w jakąś podrzędną którejś kategorii, potem w jeszcze bardziej podrzędną, a później normalnie w polne drogi. A tu lato, przepiękna sceneria, zboże, brzozy – jechaliśmy jak na majówkę. Pięknie było wokół, maki, chabry kwitły, brzozy, i te wierzby… Gdzieś jakaś wioska, tam jakaś chałupa. Wcale nie wiedziałem, gdzie jestem. Tak pokręcił, tak ten kierowca zawirował samochodem, że nie było wiadomo czy my w stronę Warszawy, czy do Puław, czy wracamy. Jechał, przecinał główną asfaltową i wjeżdżał w las. Kierowca był cwany lis, facetowi się wtedy należał medal. Powinien dostać nagrodę. Ze 40 minut kluczyliśmy po tych dziurach, po wertepach, po drogach zakurzonych, i nagle wyjeżdżamy z polnej dróżki na brukowaną, przecinamy asfaltową i stajemy pod samym murowanym budynkiem komendy milicji. Do jakiegoś chłopa kierowca mówi „trzymaj pan drzwi”, inne drzwi pozamykane, na środku pokrywa na silnik, (stary jelcz) i – na klakson.

A to niedziela, godzina gdzieś około czwartej – piątej, cud, że jakiś trzeźwy milicjant się znalazł. Jakby nie było nikogo, a ci faceci by się zorientowali, że to podstęp, to by nas wysadzili w powietrze, tak byli zdesperowani. Otwierają się drzwi od komendy, przed drzwiami cztery schodeczki, a milicjanci w gotowości, jakby czuli, że jest draka. Kilku wyszło, od razu widzą, co się dzieje. Ci z orkiestry chcą uciekać z tymi klamotami, kierowca mówi „porwani zostaliśmy normalnie. A tu pasażerowie, dziecko zestresowane”. No to milicjanci za chabety, na komendę. Samochód stał jakieś 10 m od budynku, ale w autobusie było słychać, jak ich tam leją na komendzie, aż autobus podskakiwał. Głuche łup – łup. Naraz jeden z tych grajków mówi „proszę mnie zostawić, mój ojciec jest ministrem sprawiedliwości (czy tam wsw), ty już nie pracujesz, i ty rudy też.” Najpierw milicjanci stanęli, ale zaraz ochłonęli; nie uwierzyli, że syn szefa msw jest muzykantem weselnym. Bandyci działali psychologicznie, myśleli, że jakiś sierżancina ze wsi kucnie przed nimi, ale nie. Nie pieścili się z nimi władza. W godzinę ich obili, do kozy zamknęli, a kierowca mówi: „no to już sobie jedziemy spokojnie do Warszawy”.

wysłuchała Bożena Gałuszewska