Pionierzy „eXtreme sports”
Paweł Lis

Wystarczy spojrzeć na zamieszczane na kazimierskich stronach internetowych oferty aktywnego spędzania czasu w okolicach miasteczka – różnego rodzaju „akademie przygody”, paintballe, samochodowe rajdy „4×4” (nie mylić z przejażdżkami jeepami po wąwozach) czy quadowe szaleństwa, aby skonstatować, że dyscypliny, które mniej lub bardziej zaliczyć można do „eXtreme sports”, coraz śmielej i obszerniej, doraźnie lub na stałe, wchodzą do oferty turystycznej i rekreacyjnej Kazimierza Dolnego i leżących w jego pobliżu miejscowości.

A zasadzie już weszły! Czy może raczej: dawno już tu były?!

Przecież od lat 80-tych nad wiślanymi skarpami Mięćmierza i Janowca unosiły się lotnie i paralotnie, a z górą pięćdziesiąt lat temu kazimierskie kamieniołomy i wąwozy przecinały szlaki rajdów motocrossowych. Relacje o przedwojennych wyczynach Tadeusza Pruszkowskiego i jego lądowaniach awionetką na wiślanych łachach brzmią dziś jak legendy…

Wielu kazimierzaków (i nie tylko) mogłoby w zasobach swojej pamięci znaleźć wspomnienia z wyczynów określanych dziś jako sporty ekstremalne, uprawiane w Kazimierzu i jego okolicach.

Gdy się zacząłem ostatnio nad tym zastanawiać, okazało się, że ja i Hania – moja Małżonka – też je mamy! I wspomnienia, i – mówiąc nieco „na wyrost” – swego rodzaju udział w „ekstremalnej eksploracji” kazimierskich okolic.

A było to tak.

Nasza młodzieńcza fascynacja Tatrami i turystyką wysokogórską spowodowała, że w roku 1983 zapisaliśmy się na wspinaczkowy kurs skałkowy, organizowany przez Klub Wysokogórski z Lublina.

Pierwsze wspinaczkowe drogi przechodziliśmy po wspaniałych wapiennych formacjach w Rzędkowicach, później były Podlesice, podkrakowskie dolinki: Kobylańska i Bolechowicka, w końcu przyszedł czas na sudeckie Sokoliki. Właśnie w Sokolikach, w „prawie tatrzańskich” granitowych skałach przeszliśmy swoje pierwsze drogi z „dolną asekuracją”. Fascynacja była ogromna! Nie zrażało nas nawet to, że na wyprawach w skałki spać musieliśmy na zwykłych gąbkach i w podwójnych anilanowych śpiworach (karimaty i śpiwory puchowe długo pozostawały w sferze marzeń…), za buty wspinaczkowe musiały wystarczyć „trampkokorki” z podklejaną podeszwą, uprzęże wspinaczkowe (tzw. dupowspory) szyliśmy – z taśm nylonowych, a jakże!, polskiej produkcji – sami wg wzorów, które nasi instruktorzy ściągali

z zagranicznych wyjazdów, „stopery” (metalowe kostki asekuracyjne) kupiliśmy od „prywatnego wytwórcy” – znajomego taternika z Warszawy, pierwsze alpinistyczne karabinki asekuracyjne nasi koledzy z kursu przywieźli nam ze Słowacji, a największym szczęściem był zakup w sklepie sportowym w Puławach „prawdziwej”, wreszcie własnej (!), liny asekuracyjnej, wyprodukowanej w Bielsku Białej… Tak wyekwipowani, taszcząc w swoich – niejednokrotnie ponad 20-to kilogramowych plecakach – puszki z pasztetem mazowieckim i paprykarzem szczecińskim, jako podstawą prowiantu, tłukliśmy się nocnymi pociągami na wyjazdy „w skałki” na Jurę Krakowsko-Częstochowską. To był największy problem – najbliższe, porządne skałki były w Olsztynie pod Częstochową, prawie 300 km od Kazimierza!!!

Nic więc dziwnego, że w końcu po dwóch latach przyszedł nam głowy – nie najmądrzejszy niestety! – pomysł prowadzenia treningów wspinaczkowych na wapiennych skałkach w okolicach Kazimierza…

Po wnikliwym rekonesansie terenowym, jako miejsce pierwszych prób wybraliśmy wapienną ściankę w jednym z wąwozów w Bochotnicy. Pierwszych, i jak się później okazało jedynych! Po zawieszeniu „wędki” (górna asekuracja) i „wejściu w ścianę” błyskawicznie doszliśmy do wniosku, że nasze „skałki”, zbudowane z wapiennej opoki, doskonale nadają się do paleontologicznych poszukiwań kredowych skamieniałości, a nie „łojanckich” wyczynów.

Na łeb sypał się nam skalny gruz ze szczytu zbocza, chwyty kruszyły się w rękach, a spod nóg wylatywały bloki skalne wielkości sporego radioodbiornika! Ale żeby nie być posądzonym o defensywny „wycof” już na samym początku, jakoś tam – ze strachem w oczach i wapiennym pyłem w zębach – „zrobiliśmy ryskę i ściankę”! I w momencie, gdy już oddychaliśmy z ulgą, że nie wystawiliśmy na szwank naszej, mizernej zresztą, „łojanckiej” reputacji, z ogromnym zdziwieniem spostrzegliśmy, że w wapiennej skale tkwią dwa wielkie, zardzewiałe haki!? Najwyraźniej: taternickie!!! Czyli nie my byliśmy tu pierwsi i nie tylko my na własnej skórze przekonaliśmy się, że nasze skałki nie nadają się do wspinaczki!!!!

A więc kto?????

Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, pytanie to już wkrótce znalazło odpowiedź. Gdy usprawiedliwiałem kolejnym wyjazdem w skałki (chyba do Olsztyna?) swoją nieobecność na wykładach z archeologii późnośredniowiecznej, Pani Profesor I.K. zadumała się na chwilę i powiedziała: – My też się kiedyś wspinaliśmy! Ale nie jeździliśmy tak daleko. Trenowaliśmy na skałkach w Bochotnicy. Gdy minęło pierwsze zdumienie, zacząłem oczywiście wypytywać, kim byli owi „my”?.

Z informacji, które wówczas uzyskałem wynikało, że tam gdzie nam w roku 1985 sypał się na „budowlane” kaski wapienny gruz, już w latach 50-tych wspinaczkę skałkową ćwiczyli taternicy z Lublina! Nie wykluczone, że byli wśród nich późniejsi uczestnicy jednej z pierwszych polskich wypraw w Himalaje (te właściwe, nie Karakorum!), którą w roku 1973 zorganizował Lubelski Klub Wysokogórski! Jak dobrze liczę, to po pionierskiej wyprawie na Nanda Devi Est z 1939 r. to była to druga polska wyprawa! Choć monograficzne opracowania jakoś o niej zapominają . Może dlatego, że nie wyprawa ta nie zdobyła 7 czy 8-tysięcznik, ale „tylko” szczyt o enigmatycznej nazwie CB13a o wysokości 6180 m.n.p.m. Wyprawie, która – niestety! – miała tragiczny finał .

Do dziś zachodzę w głowę, jak w terenie, gdzie my ledwie daliśmy radę poruszać się z górną asekuracją, można było stosować asekurację dolną, wbijając potężne haki – ewidentnie ślusarskiej lub nawet kowalskiej roboty (w latach 50-tych zaopatrzenie w taternickie „szpeje” stwarzało jeszcze więcej problemów niż 30 lat później!) – i wpinając do nich linę (zapewne: sizalową) za pomocą ciężkich, „strażackich” karabinków? Toż, na wypadek „lotu”, całe to „żelastwo” „wyprułoby” ze skały, przy okazji odłupując pewnie bloki wielkości już nie radioodbiornika, a co najmniej lodówki!!! To musiał być bez wątpienia „eXtreme sport”! Cóż, jak widać, ówcześni taternicy na bochotnickich skałkach po prostu nie „latali”!

Jeden z haków wybiłem ze ściany i zabrałem na pamiątkę, drugi tkwi chyba na swoim miejscu aż do dziś.

Paweł Lis

P.S.

Powodowany poczuciem odpowiedzialności muszę powyższy tekst zakończyć słowami, jakimi opatrzony jest dokumentalny serial „Szkoła przetrwania” w pewnym popularnym kanale telewizyjnym: „Nie próbujcie robić tego sami! To niebezpieczne!”. Przynajmniej na wapiennych skałkach w okolicach Kazimierza.

Sokoliki 1983: Niby tylko „trójka” (czyli „trudno”), ale Hania po raz pierwszy prowadzi z dolną asekuracją (Duży Sokolik, „Komin Adeptów”)
Bochotnica 1985: Hania próbuje.
Bochotnica 1985: dylemat Hani – rysą czy ścianką?
Bochotnica 1985: refleksja Hani – ta ścianka to już chyba „piątka” (czyli „nadzwyczaj trudno”)?…
Bochotnica 1985: konkluzja Hani – rysą też „puszcza”! Dałam radę!!!!
Bochotnica 1985: doświadczenie Pawła – w rysce sypie się jak cholera!!! (w czerwonych kwadratach „zagadkowe” haki…)
Hak z Bochotnicy – ślusarskie (kowalskie?) dzieło z lat 50-tych. Takich „szpejów” używano sześćdziesiąt lat temu razem z „strażackimi” karabinkami i sizalową liną.