Pielgrzymka Beatyfikacyjna

Opowiedział Andrzej Pawłowski.

Nasza kazimierska parafia zorganizowała wyjazd do Rzymu, który nazwaliśmy Pielgrzymką Beatyfikacyjną.

Bardzo chcieliśmy uczestniczyć w ceremonii beatyfikacji Jana Pawła II, byliśmy więc szczęśliwi, że dano nam taką możliwość.

Organizatorem była parafia w Kazimierzu Dolnym, ale praktycznie w Pielgrzymce brali udział wierni z całej Lubelszczyzny. Grupa liczyła ok. 45 osób.
Naszym głównym celem było oczywiście uczestnictwo w tym wspaniałym wydarzeniu i jak najgłębsze przeżycie go, ale poza aspektem religijnym chcieliśmy także poznawać walory kulturowe i krajobrazowe napotykanych po drodze miejsc.

Wstąpiliśmy m.in. do Asyżu.

Dla mnie to było niesamowite, bo mogłem popatrzeć, jak funkcjonuje jedno z najpiękniejszych i najbardziej niezwykłych miejsc turystycznych na świecie. Przekonałem się, że słuszność ma prof. Kucza – Kuczyński, który mówi, że Kazimierz mimo wszystko się broni – bo rzeczywiście! Jest to coś nieprawdopodobnego. Porównując w jednym jedynym aspekcie Kazimierz i Asyż widzimy, że tam, w Asyżu, nie ma życia, wszystko jest ukierunkowane na turystów – pielgrzymów. Po godzinie 18 miasto zamiera, na uliczkach jest pusto, nie ma młodzieży, przewijają się jedynie grupy pielgrzymów. Rytm życia jest całkowicie dostosowany do rytmu ruchu turystycznego. Mimo uduchowienia i piękna tego miejsca, jest tam coś dziwnego: nie widać mieszkańców, nie widać autentycznych ludzi. Wszystko komercyjne, nastawione na turystów, Asyż jest jakby ukryty pod atrapą, nie widać życia normalnego miasta. W klasztorach – tak, ale w mieście – nie. Wyraźnie widać też kwitnący biznes dewocjonaliami, ale tu z kolei porównanie – jeśli chodzi o krajobraz wizualny, reklamę wizualną – wypada na naszą niekorzyść. Oni sobie lepiej z tym radzą, wszystko jest dobrze zorganizowane, reklama nie zasłania Asyżu ani nie zakrzykuje ducha św. Franciszka, którego obecność autentycznie się czuje.

Całą wyprawę pielgrzymkową wspaniale prowadził ks. Proboszcz Tomasz Lewniewski, który spełniał się znakomicie w kilku rolach: i duszpasterza, i przewodnika, i pilota, i komentatora. Był z nami również nasz krajan, ks. Andrzej Walencik i ks. Wojciech, nasz były wikary, przebywający obecnie na misjach na Ukrainie. Kapitalnie to wszystko prowadzili i dzięki nim można było pod każdym względem dużo skorzystać, zarówno w aspekcie religijnym, jak i poznawczym.

Wśród nas, pielgrzymów, panowała niezwykła atmosfera, czuliśmy, że jedziemy na tak podniosłą i wielką uroczystość, a dzięki księżom mogliśmy to głęboko i w pełni przezywać. We Włoszech, po drodze, widzieliśmy na każdym kroku zdjęcia i plakaty z Janem Pawłem II. Jadąc byliśmy pewni, że nie uda się nam dostać do placu Św. Piotra, ale to w żaden sposób nie umniejszało naszej radości.


A jednak udało się: z naszej 45 – osobowej grupy, 14 osób weszło na Plac, reszta z nas stała pod zamkiem św. Anioła nad Tybrem, przy samym telebimie.

Czuło się wszechobecny nastrój modlitewny, wokół wiele wspólnot, zwłaszcza młodzieżowych. Trud znalezienia się i pozostania na tym miejscu był ogromny, bo dokuczał jeden mankament: wydaje się mianowicie, że gospodarze nie do końca dobrze wywiązali się z organizacji, która pozostawiała wiele do życzenia. Błędem było przede wszystkim to, że na Placu Św. Piotra nie obowiązywały żadne karty wstępu, dlatego zapanował bałagan. Ze wszystkich stron masowo napływali ludzie, to było nie do opanowania i stwarzało zagrożenie. Chwilami robiło się naprawdę niebezpiecznie. Włoskie służby porządkowe próbowały zapanować nad chaosem krzycząc do pielgrzymów. Ale jak można tego dokonać, jak kontrolować tłum samym krzykiem i to w obcym języku? Nikt nie reagował, bo nikt nie jest w stanie się dostosować, wszystko dzieje się niezależnie, poza tym nikt nie rozumiał, co oni chcą przekazać… W tym tłumie organizatorzy nie wyznaczyli żadnych dróg dla służb sanitarnych ani medycznych. Ścisk panował niewyobrażalny i w pewnym momencie ludzie zaczęli masowo mdleć. Urządzono to więc tak, że przodem biegł sanitariusz z gwizdkiem i torował drogę, inni przybiegali, a za nimi… lukę od razu wypełniał napierający tłum.

Ale i tu widać było kapitalne zachowanie młodzieży, głównie z krajów Ameryki Południowej. Oni do wszystkiego podchodzili entuzjastycznie i dzięki nim, dzięki ich śpiewom i żywiołowości następowało rozładowanie napięcia, jakie musiało się ujawniać. W ogóle panowała atmosfera radości, choć brak organizacji mógł trochę psuć wrażenie.

Ale z chwilą, gdy zaczęliśmy oglądać na telebimie sceny z życia Papieża, to łzy jak groch poleciały nam z oczu. To było tak wzruszające… Nawet młodzi ludzie, którzy nie mogli dobrze pamiętać Jana Pawła II – ci też byli bardzo wzruszeni. Na telebimach oglądaliśmy filmy pokazujące Jego drogę do Stolicy Piotrowej i kluczowe momenty z pontyfikatu. Polacy się wyróżniali, rzucali się w oczy, bo mieli transparenty i flagi, a my dodatkowo mieliśmy nasz kazimierski Krzyż Papieski, nasz niezwykły, wędrujący symbol. Tu przy okazji wspomnę, że miałem szczęście uczestniczenia w pierwszej Pielgrzymce do Rzymu, w roku 1984. Sytuacja w Polsce była wtedy trudna, działy się straszne rzeczy… Niedługo po naszym powrocie miało miejsce zabójstwo ks. Popiełuszki. Uczestnicy tamtej pielgrzymki ufundowali przepiękny krzyż wykonany przez Kazimierzaka, Radka Skrzeczkowskiego. Niezwykle misterny, detale tak dopracowane, że aż niewiarygodne… W centrum krzyża, na skrzyżowaniu belek znajduje się duża bryła inkrustowana bursztynu ofiarowanego przez Kazimierzaka, p. Materka, obwiedziona koroną cierniową w kształcie konturu Polski, będąca nawiązaniem do stanu wojennego. Z jednej strony belki pionowej herb papieski, z drugiej – herb Kazimierza. Arcydzieło.

Pierwotnie był zamysł ofiarowania krzyża Ojcu Świętemu, ale stało się inaczej. Mieszkaliśmy wtedy przy Domu Pielgrzyma, gdzie odwiedzał nas ówczesny prałat watykański ks. Ryszard Karpiński i to chyba on doradził, żebyśmy tego krzyża nie zostawiali. Opowiedział, że wszystko, co jest ofiarowywane Ojcu Świętemu, wszystkie pamiątki czy obrazy są przekazywane dalej. To nawet logiczne, bo przecież gdyby chciano przechowywać wszystko – Watykan pękł by w szwach. Procedura więc była taka, że Papież ofiarowywał te dary albo kościołom w Rzymie, albo nowopowstającym parafiom. Zasugerowano, że szkoda tego przepięknego i bardzo wartościowego, cennego krzyża, bo nie wiadomo dokąd on trafi. Lepiej – poradzono nam – żeby Papież go pobłogosławił i żebyśmy wrócili z nim do Kazimierza. I tak się stało; Papież dokonał tego aktu w Auli Pawła VI.

Wtedy, w 1984 roku rzeczywiście przywieźliśmy go z powrotem do domu. Odtąd – jeszcze cenniejszy ze względu na błogosławieństwo – służy pielgrzymom albo wisi w farze. Jak dotąd razem z wiernymi przewędrował bardzo daleką drogę po wielu krajach …

Potem, na następnej pielgrzymce w 2005 roku, znów byłem z tym krzyżem w Rzymie. Pamiątką z tamtego czasu jest zarejestrowany przekaz telewizyjny, na którym widać, jak trzymam nasz krzyż.

W czasie Pielgrzymki – podróży na ceremonię beatyfikacji, krzyż papieski był złożony; z pracy wypożyczyłem worek ogniotrwały na wypadek pożaru. Gdyby się wydarzyło nieszczęście i wszystko by spłonęło, to krzyż by się uratował…

Wracając do Pielgrzymki Beatyfikacyjnej:
Gdy dotarliśmy do Rzymu padał deszcz. Już w sobotę byłem na Placu Św. Piotra, a wokół nieprzebrane rzesze ludzkie. Obraz beatyfikacyjny – portret Jana Pawała II był zasłonięty, do końca pozostawał nieznany. Nikt nie wiedział, jaki on będzie.

Roiło się od parasoli, w alejach na stojakach i na ścianach – zdjęcia papieskie z sentencjami. Potężne tłumy, spośród których wyróżniali się co bardziej żywiołowi, np. grupa seminarzystów z Libanu – tańczyli, krzyczeli „Joanni Paolo”, klaskali. Tacy jak oni tworzyli atmosferę. Udaliśmy się na jakiś czas do Domu Pielgrzyma, żeby odpocząć, a potem, ok. g. 23.00 przyjechaliśmy z powrotem. Zapadła decyzja, że czuwamy. Wybraliśmy miejsce pod telebimem pod zamkiem św. Anioła. Te osoby, które postanowiły być na Placu, stały od g. 23.00 do 6 rano, przez parę godzin trwały w oczekiwaniu. Jeśli ktoś chciał przez chwilę spocząć, mógł się położyć na karimatach, mieliśmy też śpiwory, ale te w pewnym momencie przestały wystarczać, bo było zimno. Na szczęście zdobyliśmy pudełka z okolicznych pawilonów pamiątkarskich, z kartonów robiliśmy sobie nakrycia, które chroniły przed zimnem i przedstawiały niecodzienny widok. A tłumy ciągle napływały. Atmosfera niezwykła, młodzież z całego świata, cały czas trwała zabawa – śpiewali, grali na bębnach, radowali się. A tłumy napływały, napływały… robiło się coraz gęściej. W pewnym momencie prawie wszyscy mieliśmy na sobie te kartony, ale i to w jakiś sposób tworzyło atmosferę. Kulejąca organizacja dała znać o sobie również tutaj: telebimy nie bardzo duże, umieszczone zbyt nisko, na oczekujących ludzi wciąż napierały tłumy ze wszystkich stron.


Od 6 rano staliśmy już cały czas. Patrzyliśmy na ludzi z całego świata i widzieliśmy, że nie tylko nam, ale wszystkim lały się z oczu łzy. W powietrzu latały balony z napisem Deo Gratias, z podziękowaniem.

Głęboko przeżyliśmy całą ceremonię beatyfikacyjną. Na początku emitowano filmy, o których wspominałem, a potem rozpoczęła się transmisja. 14 osób z naszej grupy stało na Placu Św. Piotra. Ja też bym się tam przedostał, ale miałem odpowiedzialne zadanie – zajmować się krzyżem. Nie mogłem zostawić go innym osobom, bo się bałem, że w tym całym wielkim tłumie i zamieszaniu mogłoby się zdarzyć coś złego. A to przecież niezwykle cenna pamiątka, uświęcona przez błogosławieństwo Papieża i całą drogę, którą krzyż przebył.
Odsłonięcie obrazu beatyfikacyjnego zobaczyliśmy na telebimie. W czasie całej ceremonii, bardzo, bardzo wzruszony, stałem z krzyżem papieskim. Było to dla mnie, ale na pewno i dla nas wszystkich wielkie przeżycie. Bardzo prywatne, wzniosłe, niezapomniane. Każdy z nas przeżył je po swojemu, ale wszyscy czuliśmy, że uczestniczymy w wielkim, duchowym wydarzeniu.

W drodze powrotnej postanowiliśmy zajechać do Wadowic – miejsca, gdzie to wszystko się zaczęło. W kościele wadowickim mieliśmy mszę. Odprawiali nasi księża, ks. Walencik głosił kazanie. Niesamowite wrażenie, czuliśmy, że jesteśmy tak blisko Jana Pawła II, niedaleko dom Wojtyłów, obecność wszystkich pamiątek i znaków… Poszliśmy oczywiście i do kawiarenki, na kremówki.


Potem, już na drodze dopadła nas śnieżyca, błoto pośniegowe, korki.

Nic jednak nie mogło umniejszyć naszego szczęścia, że dane nam było wziąć udział w tak wspaniałym historycznym i religijnym wydarzeniu.
Dzięki naszym księżom, dzięki temu, że zorganizowany został ten wyjazd, odbyliśmy prawdziwie duchową Pielgrzymkę.