Pelargonie
Zofia Mitosek

Z wielką radością publikujemy fragmenty książki prof. Zofii Mitosek – książki będącej zbiorem okruchów wspomnień Pani Profesor – Kazimierzanki. Świetna lektura, budząca tęsknotę…

Serdecznie dziękujemy Autorce i Wydawnictwu Literackiemu za możliwość publikacji tekstów.

Zofia Mitosek, „Pelargonie”, Wydawnictwo Literackie 2006

PRZYLASZCZKI

W marcu znika śnieg. Białe łaty są coraz mniejsze, jeszcze rano, kiedy idę do szkoły, rozbijam skrzypiące lodem kałuże, a w południe jest już ciepło, śpiewają skowronki. Gonię szukać przylaszczek. Są dwa miejsca, tuż przy domu i na górze, nad kirkutem. Odsuwam śnieg, trawę, zeschnięte liście i marzę o małych, srebrno-zielonych pączkach, w których prześwituje błękit. Są, już są! Zrywam jeden maleńki pączek, wkładam do kieliszka i czekam na ojca. Kiedy tatuś przyjedzie, będzie miał kwiatki.

Kiedy niebieszczy się już cała góra nad domem, chcę podpatrzyć, jak rosną. Całymi godzinami siedzę przy zanurzonej w liściach kępce i patrzę na łodygę, na której jest jeszcze nie rozwinięty przylaszczek. Inne już rozkwitły, a ten jeszcze nie. Muszę zobaczyć, jak się ruszają płatki, muszę podejrzeć duszę kwiatka. Matka woła na obiad. Zniechęcona wracam do domu. Łykam gorącą zupę, zostawiam buraczki i lecę na górę. Ale przylaszczek już rozkwitł, jego niebieskie płatki wchłonęły słońce, a ja tego nie widziałam. Tak szybko, w czasie obiadu…

STORCZYKI

Niedaleko mieszkał Bronek. Bronek – pogrobowiec, mój mleczny brat. Z matką wdową i babką dziwaczką. Jego ojciec zginął w Oświęcimiu, po urodzeniu ssał mleko mojej matki, bo jego matce z rozpaczy wyschły piersi. Chodziliśmy na górę, do lasu. Oglądał mnie z przodu i z tyłu. Ja jego też. Czasem głaskał kwiatkami. Rosły tam dzikie storczyki.

Raz przyszłam w opalaczu. A on zerwał pokrzywę i na dole, koło domu poparzył mnie. I śmiał się. Znienawidziłam Bronka. Podeptałam storczyki.

OGRÓD

W mieście, między rzeką a ulicą, był ogród. Czarodziejski ogród. Trzymała go wdowa po organiście. Jej córka była koleżanką siostry, chodziłam tam z Anką albo sama. Wczesną wiosną rosły w nim śnieżki, a wdowa kopała i sadziła. Potem w maju niezapominajki, konwalie, tulipany, narcyzy. W lipcu orliki i pantofelki Matki Boskiej. I truskawki, potem agrest i czarne porzeczki, potem wiśnie. I papierówki – od jabłek pachniała cała okolica. Potem śliwki, a we wrześniu wędzenie węgierek. Słodki dym, jem na wpół surowe śliwki. Pycha! Potem jeszcze chryzantemy na cmentarz i wszystko robi się szare. Ale ja dalej siedzę u wdowy. W głębi ogrodu jest szopa, a w niej wiszą zioła i dojrzewają jabłka. Przebieramy, do tej skrzyni renety, a tu kosztele. Jakie słodkie. Z zapachem jabłek i majeranku do szopy wkracza lato, zamiast wichury i gołych drzew widzę w słońcu przepełnione sokiem czereśnie.

TRAWA

Dzisiaj moje urodziny. Zapraszam po szkole koleżanki, mama upiekła szarlotkę i kupiła oranżadę. Idziemy ścieżką brzegiem ogrodu. Jest maj, mlecze, rumianki, macierzanka, wszystko ginie w wielkiej zielonej trawie. Józia mieszka za miastem, idzie, patrzy, pyta: skąd tyle trawy? Ja mówię: urosła, popatrz, już są dmuchawce… Hanka wije wianek z mleczów, ja wącham macierzankę. A Józia swoje: tyle trawy się marnuje, dopiero by się krowy najadły.

*

PLOTKI

Przyszła do nas ciotka Gienia. Jest gruba i różowa, ma policzki jak pączki. Siedzą z matką i plotkują. A to o Słomkowej, która nie wie, co robić z pieniędzmi, ale Bóg jej nie dał dziecka, bo jak była młoda, to popsuła… A to o Dąbrowskiej, co zakochała się w młynarzu i chce rzucić męża, a to taki porządny człowiek. Gienia opowiada: Celcia, ta Weronka to chyba zwariowała, wczoraj mówiła, ja go tak kocham, ja chyba oszaleję… A matka na to: a to rozpustnica. I o kierowniku szkoły, który jest bardziej partyjny od sekretarza, a córka ucieka mu do kościoła. I o sekretarzu, którego codziennie milicjant odwozi jego motocyklem do domu, bo taki pijany. Nagadały się, napiły, ciotka Gienia wstaje, mówi, najadłam się jak przed wojną, idę do domu, muszę zobaczyć, czy mnie tam nie ma…

SKLEP ŻELAZNY

W mieście jest sklep. Sklep żelazny. W pięknej, starej kamienicy, wchodzi się po schodkach. Ojciec kupuje tam gwoździe, matka garnki. I stoją wielkie beczki, chłopi przychodzą z kankami. Wszystko śmierdzi naftą. Nawet śrubki. W szkole też. Naftą zmywają podłogi na korytarzach. U ciotki na miejskich polach nie ma prądu, widziałam naftową lampę. A i moja matka kupuje, na wszelki wypadek. Jak złapię wszy… A poza tym, diabli wiedzą, Niemcy, czy Ruscy… zawsze ktoś może wyłączyć światło.

DZIEWCZYNKA Z ZAPAŁAKAMI

Na rynku, na miejscu starych żydowskich bud, zbudowano piękny wielki dom dla wielkich ludzi. Przyjeżdżają samochodami, chodzą w pięknych futrach, piękna dziewczynka jeździła na Wiśle na pięknych łyżwach, w krótkiej spódniczce. Jak tancerka z bajki Andersena.

Wielcy ludzie zapraszają dzieci z przedszkola na choinkę. Przez wielkie okna widzę wielki świerk, ozdoby, cukierki i pomarańcze. Pierwszy raz widzę pomarańcze. Muszą być wspaniałe, nigdy nie jadłam. Idą dzieci z przedszkola, ale nie ja, ja już jestem w pierwszej klasie. Bawią się, tańczą, jedzą. Ja nie, chcę powiedzieć, że jestem tylko pół roku starsza i że mogę być w tym czarodziejskim świecie. Nie ma komu powiedzieć. Dalej patrzę w okna, jest zmrok, pada śnieg, zimno. Myślę „dziewczynka z zapałkami”. Dziewczynka z zapałkami – nie, to nie ja, pędzę, uciekam od czarodziejskiego świata. W domu matka zrobiła pączki z różanym nadzieniem

WRÓŻBY

Idę do sąsiadki, Kusiowej, ona żyje z amerykańskich paczek, ale mama mówi, że stara Kusiowa to czarownica, bo wróży. Matka we wróżby nie wierzy, ale to nic, ja tak strasznie chcę, żeby mnie Leszek pokochał… Stara jest gruba, ma wiercące oczy, pachnie Ameryką. Wyciąga karty, przekłada, kombinuje. Wychodzą czarne serca i żołędzie. Nie wiem co to, nie znam kart. A ona mówi: Elka będzie miała męża i dwie córki. A ja: kiedy? Kiedy? I jak się będzie nazywał? A stara mówi: Pan Bóg się namyśla, niech Elka przyjdzie jutro, to powie.

WIATRAK

Wysoko, na górze, za sadem dziadka, stoi wiatrak. Pierwszy raz go zobaczyłam, kiedy sama wyrwałam się z domu i poszłam hen, na koniec świata. I patrzę, a tu stoi coś wysokiego, z drewna, i tak się kręci, taki wiatr, że mnie mało nie zmiecie. Boję się, wracam do domu, opowiadam mamie, a ta mi mówi, że to stary Czubiński trzyma wiatrak, i że trzeba do niego pójść z workiem tatarki, żeby zrobił kaszę. Jesienią idziemy z matką pod górę, pomagam jej nieść tatarkę, ale chyba nie ma dużo, bo mama daje sobie radę. Przychodzimy do Czubińskiego, a on: Pani Komorkowa, co mi pani głowę zawraca, trochę ziarna, tu chłopi przyjeżdżają z wielkimi worami jęczmienia, a pani te pare kilo… Matka nie odchodzi; tylko dla dziecka, żeby spróbowało. Jadł pan zsiadłe mleko z kaszą gryczaną? No pewnie, że jadłem, przecież z tego żyję. A matka: ale z usmażoną na boczku cebulką pan nie jadł, co? Czubiński jest chudy. Stary kawaler. Mnie napływa ślinka do ust, jemu chyba też. A matka: jak zmielemy te trochę tatarki, to przyjdzie pan do nas jutro na zsiadłe mleko? Człowiek się zwija, ja ganiam po polu, pełno wron, skrzydła się kręcą, a dwa dni później jemy z Czubińskim kaszę.

GAŁĄŹ

Wszystkich Świętych. Wieczorem idziemy z siostrą obejrzeć światełka. Cmentarz jak wielkie miasto, ale ludzi już nie ma. Przez dolny cmentarz idziemy na górny, w stronę grobu ciotki-samobójczyni. To na końcu, mama mówiła, że ją ksiądz wyklął. Lampek coraz mniej, świeci tylko wielki księżyc. Wracamy. Nagle słyszę trzask, z drzewa spada wielka gałąź. Ani wiatru, ani deszczu. Ciepły wieczór. Anka, słyszałaś, widziałaś? To pewnie dusza cioci Walentyny! Uciekajmy. Gonimy do domu. W Kalinach nad górą księżyc jeszcze większy. I w jesiennych drzewach dusze wszystkich świętych! Opowiadam matce o gałęzi. Nie wierzy. A ja na to: to było NAPRAWDĘ! Matka mówi: chodź, zobaczymy. W dzień zaduszny idziemy na cmentarz. Żadnej gałęzi, kasztan cały, przez resztkę liści prześwituje listopadowe słońce. No, widzisz, głupia – mówi matka. A ja nie mogę zapomnieć tego trzasku.

SAMOBÓJCZYNIE

Na końcu cmentarza jest stary grób, orzeł ze spuszczoną głową, tuli w skrzydłach orlątko. Zdjęcie pięknej kobiety i chłopca ze smutną miną. Chodzimy się tam modlić, nosimy chryzantemy, palimy świeczki. Matka mówi: to twoja ciotka, Walentyna i twój cioteczny brat, Jasio. Samobójczyni i zabójczyni. Nie rozumiem. Mama opowiada. Byłam bardzo młoda, kiedy przyjechałam tutaj. Ona była żoną komendanta policji. Bogata, piękna, wesoła. Tylko synka miała garbatego. Moja cioteczna siostra, dużo starsza. Uczyła mnie malować, pomagałam jej w gospodarstwie. Mąż długo w pracy, niedobry był, wiadomo, policjant. Ona lubiła tańczyć, zawsze miała towarzystwo. Nawet z twoim tatą otwierała bale mazurem w pierwszej parze. Michał robił jej skrzyneczki, które malowała, nie tyle na sprzedaż, co dla przyjemności. Kiedyś wieczorem policjanta nie było, poszła na zabawę. Tańczyła pięknie, zawsze ktoś ją prosił, nie to, że jeden amant, wszyscy mężczyźni. Przyszedł policjant, wyrwał ją z tańca, prowadził przez cały rynek jak ulicznicę. Nie zniosła hańby. Rano ubrała się w najpiękniejszą bieliznę, w jedwabną brązową suknię. Była niedziela, poszłam do kościoła. Wracam, a tu krzyk. Wala się otruła, i dziecko też. Widziałam jej martwą, ciemniejącą twarz. Podobno wzięła trutkę na myszy, Jasiowi też dała, a potem uciekała w górę, żeby jej nie odratowali. Tyle mówiła moja matka. Potem dodała: ten komendant policji chciał się ze mną żenić, ale wtedy pojawił się Michał, ten od mazura. Rzucił wszystkie narzeczone i wziął mnie za. To było tak dawno, przed wojną, przeszło 20 lat temu. Jeszcze dziś widzę Walcię jak żywą – mówi matka.

Ale to nie koniec, naprzeciwko inny grób, też samobójczyni. To Klima, żona stryja Stacha. Najbogatsza panna w mieście. Miał z nią czworo dzieci. I służącą Kasię. Tej Kasi było za dużo w domu. Dzieci lubiły tylko Kasię. Stach lubił Kasię. Pewnego dnia Klima zeszła do piwnicy i powiesiła się. Została malutka Danka, moja mama ją karmiła razem z Bolkiem. Stryj ożenił się z Kasią, ale dopiero po śmierci babci. Nie pozwalała, jak to, ze służącą! I mama dodaje: jedliśmy śniadanie, na stole pękł talerzyk z masłem. Wtedy właśnie Klima odebrała sobie życie. Nie wierzę w duchy, ale ten jeden raz… Coś tam latało.

GRAMATYKA ŚMIERCI

Często chodzimy na cmentarz, ale bez babci. Jest dużo grobów, ciotki-samobójczynie, wujek – policjant, dziadek Roman. Dziadek z cmentarzem jest od dawna związany, robił trumny. Teraz ma piękny grób. Wokół wije się bluszcz. Napis na płycie: S. P. Roman Komorek, zasłużony obywatel miasta, członek Rady Gminnej, założyciel szkoły, 1880 – 1942.

Niżej puste miejsce. A jeszcze niżej: Pokój ich duszom!

Już wiem, dlaczego babcia nie chce chodzić na cmentarz. Przez to ICH. Nagrobek wy-budował stryjek – kułak już po wojnie. Babcia przyszła, spojrzała i mówi: to ja tu będę leżeć? Nie chcę. Jeszcze nie. Romciu, byłam wierną żoną. Urodziłam ci dwanaścioro dzieci. Spotkamy się w niebie. Ale tutaj spotykać się z tobą nie będę.

*

MECH

Jest późna jesień, opadają liście, wilgotno, ciepło, pochmurno. Idziemy z mamą na górę, do lasu po mech. Trzeba wstawić drugie okna, zbliża się zima. Między ramy matka sypie piasek, żeby uszczelnić przed zimnem, a potem układa mech, żeby było ładniej.

W lesie pełno żółtych liści, blisko wąwozu zielone kępki mchu. Berberys i muchomory, takie czerwone. Nie dotykaj, mówi matka, to trujące. Wyrywamy mech, wsadzamy do koszyka. Nagle matka wszystko rzuca, Elka, zobacz, ile prawdziwków. Gania jak szalona, cieszy się, zrywa. Jest prawie wieczór, robi się chłodno. Wracamy do domu. A w koszyku – las. Spośród kępek mchu wyzierają brązowe łebki grzybów.

PIENIĄDZE

Jesienna zimna niedziela. Przyjechał stryjek, wybieramy się do kościoła. Ojciec włącza kołchoźnik. Mocny męski głos mówi: Dzisiaj rano rząd Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej podjął uchwałę o wymianie pieniędzy. W trosce o dobro obywateli i o prawidłowy rozwój gospodarki naszej ludowej ojczyzny towarzysz Bierut poparł uchwałę. I tak dalej, i tak dalej… Nic nie rozumiem. Nagle patrzę na stryja. Wyciąga z kieszeni nabity portfel i rzuca nim o podłogę. Niech krew zaleje komunistów! Wczoraj sprzedałem łąkę, żeby mi nie zabrali. Stryjek – kułak! Kolorowe papierki latają po podłodze, stryjek je depcze i drze. Gieniek, uspokój się, przecież można wymienić – mówi matka. Ale nie tyle, straciłem wszystko… Co innego my. Ojciec nie jest kułakiem, jak zamknęli warsztat, nie starcza do pierwszeg       o. Czworo dzieci. Matka pociesza się: przynajmniej nic nie straciliśmy… W poniedziałek idziemy wymieniać: za sto złotych dostajemy trzy. A matka na to: cukier jak przed wojną, znowu kosztuje złotówkę.

RANO

Jesień. Budzę się późno. Pada deszcz. Ciemno. Śnił mi się bandyta, o którym opowiadała sąsiadka. Schodzę do kuchni. Ojciec hebluje. Mówi: Wstało? I nie płacze? I właśnie zaczynam płakać. Bo tak ciemno, i ten bandyta, i trzeba iść do przedszkola… Tatuś bierze mnie na ręce i zaczyna się kręcić. Tanu, tanu, do mazura, do mazura wszystkie pary, czy to młody, czy to stary. I podskakuje, jakieś dziwne kroki, jedna noga do tyłu, druga do przodu. Przestaję płakać. Ciemna kuchnia zmienia się w salę balową, gra orkiestra, panie w długich sukniach, a w pierwszej parze ojciec z ciocią Bolą, przy marynarce kwiat, jak zawsze wodzirej, a tu zamiast cioci Boli ja, już zima, biało, śmieję się i śpiewam. Czy to młody, czy to stary…

DZIAD

Listopad, wszystko we mgle, nie widać kirkuta. Idę do przedszkola, wpadam na słup, coraz gęściej, słyszę głosy na Kalinach, nic nie widzę. I nagle czuję kostur. Z mgły wychodzi stary dziad, obszarpany, z torbą, coś mamrocze pod nosem. Zdrowaś Mario, Matko Boża, słyszę, Zdrowaś Maria, powtarzam. To chyba czarownik, z mgły się urodził… A co ma w tej torbie? Wyciąga fujarkę, we mgle słyszę „Gdy strumień płynie zwolna…”. Śpiewam z dziadem. A on pyta: ojciec dalej hebluje? Czarownik, wszystko wie… Nie chcę iść do przedszkola, biorę go za rękę i prowadzę do domu. We mgle, kostur postukuje, jakoś trafiamy. Matka sama. Pochwalony pani Komorkowa… A matka: to wy jeszcze żyjecie? Wojna była, Żydów wymordowali, mężowi zabrali warsztat, a dziad proszalny jak był, tak jest. I szybko nalewa zupę, i daje pajdę chleba, i szuka grosików. Przecież dziad to szczęście dla domu.

BERBERYS

Wieczory jesienne są długie, matka robi zapasy na zimę. Chodzimy do lasu i na pola. Zbieramy berberys i czarny bez. Od berberysu mam pokłute ręce, ale z tego mama robi konfiturę do herbaty. Dusi czerwone jagódki z cukrem, trzeszczą pestki, a potem wychodzi coś kwaśno-słodkiego, na przeziębienie, podżeram po kryjomu, bez herbaty, zamiast cukierków. Z czarnego bzu robi się dżem do chleba. To trochę mdłe i za słodkie, ale jak pachnie. Najlepiej pachną suszone grzyby.

Grzybów koło naszego domu jest pełno. Mama wyskakuje rano sama i zawsze coś przynosi. Po południu idzie ze mną i Stasiem i już mają wielkie prawdziwki. A ja nic. Zazdroszczę im, tak bym chciała znaleźć borowika. Szukam we mchu, pod krzakami, ale tak naprawdę to oglądam się za ptakiem, który skrzeczy i za muchomorem, bo taki piękny. Do grzybów trzeba mieć szczęście, mówi matka.

*

ZAJĄC

Zima, mróz, zamknęli z zimna szkołę. Sanki mi się połamały, nie ma co robić. Stryjek przynosi z polowania zające. Jasio mówi: my też zapolujemy, z Milkiem. Milek to jest duży kundel, zastąpił u ciotki foksteriera. Idziemy w górę. Brniemy po zaspach, Milek węszy, zająca ani śladu. Gonimy po wszystkich polach, aż do sadu Snopka. Zimno, w nosie zamarza, nie ma zająca. Ale Jasio się upiera, musi być, przecież myśliwi łapią. Nagle Milek ginie w krzakach. Gonimy, pod miedzą jest nora. Milek strasznie ujada i coś wyciąga. To coś drga, pełno krwi, Milek szczeka i nie puszcza. Mamy zająca! Mówię do Jasia: bierz. A on: to ty bierz. Stoimy. I nic. Uciekamy. Milek za nami, puszcza zdobycz. Wracamy do domu, niby dumni, ale coś nie tak. Złapaliśmy zająca, prawdziwnego! Matka pyta: gdzie go macie? A my: został w polu. A matka: to ci myśliwi. Po zająca poszedł ojciec, następnego dnia. Uciekłam, nie oglądałam zdobyczy. Matka zrobiła pasztet, ale nie chciałam go jeść.

*

SĘDZINA

Ojciec wyjechał, dom stoi pusty, w długie zimne wieczory chodzimy do ciotki na kominki. Często jest tam sędzina, gruba, z czarnym kokiem, w okularach ze złotymi ramkami. Jej mąż siedzi z wujkiem w więzieniu, ciotka przeklina: ci cholerni komuniści, złodzieje, bandyci. A stryja Władka, przedwojennego policjanta, zabili w Katyniu. Nic nie rozumiem, wiem, że komunizm to Katyń i więzienia. Jak to połączyć z dziadkiem Stalinem, który daje na gwiazdkę cukierki.? Matka rozmawia, ja z Jasiem i Stasiem huśtam się w wielkiej izbie. Puszczamy bańki mydlane, opowiadamy o czarownicach. Stasio mówi: one są takie jak ta sędzina.

Wychodzimy, ciemna noc, czeka nas dom wielki i zimny. A sędzina pyta: nie boi się pani wracać z tym dzieckiem, a jeśli na progu czeka na was bandyta? Matka się śmieje. Bandyta? Przecież oni wszystkich pozamykali, bandytów też.

*

WIŚNIE

W domu są dwa gąsiory. Matka co roku robi sok z malin, na przeziębienie, i z wiśni, do wódki. Najpierw stoją na oknie, przykryte tylko gazą, przed muchami. Grzeją się w słońcu, pachnie w całej kuchni. Potem za szafą, na zimę. Do wiśni ojciec dolewa wódki. Na Boże Narodzenie przychodzą goście, tata wyciągał gąsior, podstawia butelki i lejek, wyciekł sok, zostawały wiśnie. Piją nalewkę, ojciec gra, śpiewają, jest wesoło. O wiśniach nikt nie myśli. Dorwałam się kiedyś, pyszne, wiśnie w zimie. Goście na górze, ja sama w kuchni. Wiśnie coraz lepsze, za oknem już nie ma zimy, zrywam nabrzmiałe słońcem szklanki, słońce, słońce, za dużo słońca.

Kładę się na chodniku w kącie, tak dobrze, dobrze…

Budzę się. Nade mną ojciec. Goście poszli. Mama wściekła, a nie mówiłam, żeby przy dzieciach nie pić wódki. Głowa mi pęka, z przerażeniem patrzę, czy ojciec nie ściąga pasa. A on bierze mnie na ręce, moja malutka pijaczka!

I potem: żeby to było ostatni raz, z tymi wiśniami. A mnie ciągle się śnił ten czerwony smak i słoneczny kolor wiśni z soku.

KOT

W domu zawsze był kot. A właściwie kocica, bo łapie myszy. Czarna, nieduża, była naszą jedyną towarzyszką, kiedy ojciec mieszkał z rodzeństwem w dużym mieście. Mama nazywała ją Stara. Co roku były małe kotki, zostawał tylko jeden, nikt się nad resztą nie litował. Nie tak jak kocica. Ona się litowała. Wychodziła po nas na drogę, kiedy nocą wracałyśmy z kominków. Grzała bolącą nogę mamy. Potem Anka wyszła za mąż i mieszkała z dzieckiem u nas. Kiedyś mała strasznie płakała. Zanim doleciałyśmy, Stara już była przy dziecku. Zamarłam z przerażenia. A ona mruczy i głaszcze Asię łapą. Dziecko przestaje płakać.

Stara była mądra. Kiedyś zostało jedno kociątko: to był kot. Urósł, wielki, gruby. Nazywał się Paweł. Paweł został mężem Starej. Małe koty przychodziły teraz na świat dwa razy do roku. A właściwie nie przychodziły. Paweł je zjadał. Matka się nie wtrącała, sprawa zostawała w kociej rodzinie, ale Pawła nikt nie lubił. Stara wymyśliła, jak przechytrzyć Pawła. I moją matkę też. Kiedyś w czerwcu długo jej nie było. Aż tu w lipcu, w upały, patrzymy, jak z góry, po drabinie z małego domku, schodzi Stara. A w zębach ma kocię. Zostawia na dole. Potem jeszcze raz na górę, na siano. I znów kocię. Razem było cztery. Skaczą, bawią się. Są duże. Paweł oniemiał. Poszedł w świat, na zawsze. Matka rozdała koty sąsiadom. Stara została. Rano, kiedy się budziłam, przychodziła do łóżka. Ona miau, ja miau, potem ona, potem ja… Kiedyś przyszedł Stasio. Pokazuję, jaka ta Stara jest mądra. Ja miau, ona miau. Stasio woła Hitler, a Stara miau. Już nie wiem, czy Stara jest mądra.


Zofia Mitosek jest profesorem teorii literatury na Uniwersytecie Warszawskim. Kieruje także Ośrodkiem Cywilizacji Polskiej na uniwersytecie Sorbonne IV. Jest autorką wielu prac z zakresu teorii literatury. Wydała m.in książkę cieszącą się dużą popularnością „Od Balzaka do Masłowskiej”. W 2006 roku, nakładem Wydawnictwa Literackiego, ukazał się jej debiut literacki- zbiór miniatur wspomnieniowych i poetyckich „Pelargonie”. Narratorka, Elka Komorkówna, w której bez trudu rozpoznajemy autorkę, żyje w Kazimierzu nad Wisłą. Jej dzieciństwo przypada na pierwsze lata komunizmu w powojennej, zniszczonej i ubogiej Polsce. Wspomnienia Zofii Mitosek są krótkie, zdania proste i z pozoru szorstkie. Żadnego nadmiaru, żadnego gadulstwa, efektów. Pozwala to autorce niemal z każdego wydarzenia zrobić historię niezwykłą i tajemniczą. Profesor Zofia Mitosek, dyrektorka Ośrodka Cywilizacji Polskiej przy Sorbonie.