Pani Krystyna Kozłowska

Moje wspomnienie Pani Krystyny Kozłowskiej

Kiedy zaczęła nas uczyć w szóstej klasie, od dawna była już na emeryturze. Wróciła do szkoły, bo – jak przypuszczam – uczący polonista miał zbyt wiele godzin lekcyjnych. I tak oto dwie klasy – 6a i 6b przypadły Pani Kozłowskiej. Pamiętam, że na początku było trochę niepewności – w końcu ta starsza pani uczyła jeszcze naszych rodziców! Dziś wiem, że 6a i 6b to po prostu szczęściarze! Udało nam się obcować z nauczycielem przez duże N, który swoją pracę traktował jak misję – z pełną powagą a nawet patosem, który przyznam czasami nas wtedy śmieszył, ale dziś wiem jak było to cenne.

Pani Kozłowska traktowała nas bardzo poważnie i każdy był dla niej indywidualnością: Halina, choć nie była najlepszą uczennicą, zachwycała Ją swoimi ekspresyjnymi wypowiedziami nawet, jeśli były nie na temat. Roberta ceniła za dziennikarski styl pisania – krótko i zwięźle. Raz nawet zaryzykował i w recenzji spektaklu „Dziadów”, na który pojechaliśmy do Domu Chemika napisał, że widział tylko pierwszy akt, bo pojechał do domu, żeby wysłuchać Listy Przebojów Programu Trzeciego. Wbrew naszym obawom, Pani doceniła jego szczerość i pasję, która zresztą przetrwała u Roberta do dziś (niedawno widziałam go w programie „Jaka to melodia?”)

Miała swoich pupilków klasowych. Całe szczęście, nikt nie otrzymywał tej roli dożywotnio. Była rotacja. Każdy mógł się „załapać” dzięki jakiejś ciekawej wypowiedzi czy wypracowaniu, które zrobiło na Pani wrażenie (mi też się udało!). To było wspaniałe uczucie! Byłam wtedy stawiana za wzór! Pani cytowała całej klasie fragmenty mojego wypracowania, suto je komplementując! Naprawdę potrafiła docenić! Ale można też było popaść w niełaskę i wtedy było nieprzyjemnie – tego też doświadczyłam. Na szczęście tutaj, podobnie jak z pupilkami również była rotacja…

Na lekcji zawsze było cicho, bo jakże mogłoby być inaczej, kiedy na każdą naszą subordynację był twardy argument – „Dzieci w czasie zaborów umierały za język polski!”. Z tego też powodu żadna lekcja polskiego nie mogła przepaść. Kiedyś Pani była chora – jeden dzień. Musieliśmy odrabiać j. polski w sobotę. Nikt z tym nie dyskutował. Nam też w końcu zaczął udzielać się Jej patos. Język polski był czymś ważnym. Nie tylko dlatego, że pisało się z niego egzamin do liceum, ale właśnie dlatego, że dzieci kiedyś za niego umierały, dlatego że był taki barwny i trudny. Często, kiedy na lekcji występowały jakieś wątpliwości natury językowej czy trudne do rozstrzygnięcia kwestie z ortografii, Pani wzdychała z prawdziwą lubością „Ach, ten nasz polski…”, jak matka czasem wzdycha nad dzieckiem „Ach, ty mój mały łobuziaku…”

Dzięki Pani Kozłowskiej mieliśmy okazję poznać Marię Kuncewiczową. Wyprawa do jej domu była dla nas wszystkich wielkim przeżyciem. Pani zastanawiała się długo, jaką niespodziankę przygotować dla pisarki. W końcu nadszedł ten dzień. Pamiętam jak dziś: Pani Maria oczekiwała nas na tarasie swojego domu, nasza spora gromadka weszła na taras i na podany znak obsypaliśmy Panią Marię kwiatkami, których naręcza przynieśliśmy ze sobą. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy zamiast wybuchu radości, zauważyliśmy na twarzy pisarki wyraz niezadowolenia. Poprosiła, żebyśmy pozbierali te kwiatki. Niestety tylko to pamiętam z tej wizyty…

O lekcjach z Panią Kozłowską naprawdę mogłabym pisać bardzo dużo, bo ja z nich do dziś bardzo dużo pamiętam. Łącznie z tym, w jaki sposób podkreślaliśmy poszczególne części zdania w rozbiorze logicznym. Dość często zdarza mi się, że na lekcji j. niemieckiego przepytuję moich uczniów, na jakie pytania odpowiada dopełnienie, przydawka czy okolicznik. Robię to „dla sportu”, bo ja uwielbiam gramatykę! Nie tylko na mnie lekcje z Panią Kozłowską odcisnęły takie piętno. Ostatnio, koleżanka z 6b pytała mnie, czy ja też w sms-ach używam zawsze znaków przestankowych, dużych liter i unikam powtórzeń („Unikaj powtórzeń!”). Tak, oczywiście! Ja też tak mam i choć czasem chciałabym pójść na skróty to nie potrafię, bo źle bym się z tym czuła!

Ostatni raz byłam z wizytą u Pani Kozłowskiej w 2003 roku. Podarowała mi wtedy książeczkę z cytatami pod tytułem „Dla kogoś wyjątkowego”. Znów mnie doceniła…

Agnieszka Stachyra-Świderska

Bożena Gałuszewska

*

Historia Pani Kozłowskiej i klasy 6a jest dowodem na to, jak przypadek może zaważyć na całym życiu. I jak przypadek należy czasem w sposób uprawniony nazywać szczęściem.

Gdyby nie Pani Kozłowska, NA PEWNO byłabym kimś innym. 6a dawno, oj dawno, już za mną, a Pani Kozłowska ciągle mi towarzyszy. „Język polski jest bogaty” – pisaliśmy grubymi, kolorowymi literami. Opasłe dzienniczki lektur. Czytanie wierszy na lekcjach (niektóre ciągle pamiętam). „Od <że> nie zaczynamy zdania”. „Nie wiesz, jak się pisze żółty – pisz kanarkowy” (j. polski jest bogaty). I drobiazgi: pamiętam Jej malutki zegarek i drobne, wypielęgnowane dłonie, pierścionek i skórzaną teczkę.

Staram się zawsze pisać, mówić tak, żeby ta piękna, starsza Pani, ta Dama w sukni lila, ozdobionej szydełkową koronką, nie wstydziła się, że mnie uczyła. Jest jednak taka jedna rzecz, która u mnie wygląda trochę inaczej, mianowicie… no mówiąc eufemistycznie – wyrażanie złych emocji: w 6a, kiedy ktoś z nas doprowadził Panią do zdenerwowania, eksponowała swe ostateczne wzburzenie: patrzyła na winowajcę z niesmakiem i z równym niesmakiem zwracała się doń, odrzucając z czoła siwy kosmyk „Powiem brzydko: fe, małpko!!!”

*

Dopisek Jurka Kuny,
czyli jak kolega T.
przy okazji
I Światowej Wojny
rozbroił Panią Kozłowską.

Pani Kozłowska uczyła nas w ósmej klasie historii powszechnej. Był początek listopada, 1967 rok, przerabialiśmy akurat I Wojnę Światową. Dwie lekcje Pani Profesor poświęciła na wykład i zapowiedziała, że na następnej będzie pytać z całego materiału. Nadeszła ta straszna lekcja, na uczniów padł blady strach. Pani wymieniła imię i nazwisko pechowca, który miał odpowiadać i rzeczony kolega (drugo– czy trzecioroczny, bo i tacy byli w naszej ósmej klasie) wyszedł na środek sali.

– Broń Boże nie patrz tam na nich – rozkazała Pani Kozłowska – na nikogo, tylko na mnie, na mapę i na tablicę. I teraz powiedz mi, mój chłopcze, jakie były przyczyny wybuchu I Wojny”.

Po chwili ciszy rozległa się teatralnym szeptem podrzucona podpowiedź mojego sąsiada:

– Tadziu, zamach w Sarajewie! I na to Tadzio, pełnym głosem udzielił Pani odpowiedzi:

– Zamach w Celejowie! Gruchnął śmiech, jakiego szkoła nie słyszała od czasów ojca Odoryka, Pani Profesor też nie wytrzymała i śmiała się serdecznie mówiąc litościwie:

– Siadaj, siadaj ty zabójco z Celejowa… Już was dzisiaj nie będę pytać, ale następnym razem…