Pan Stasio Stachyra
Do dziś nikt nie mówi o nim inaczej niż „Stasio”. Żaden tam Stasiek albo Stacho – zawsze „Stasio”. I nikt nie mówi o nim inaczej niż – „uroczy”, niektórzy idą jeszcze dalej: „czarujący”. Zawsze uśmiechnięty, dowcipny, błyskotliwy; sama radość wpaść do Berensa i zapytać „Co tam dzisiaj, panie Stasiu, pan poleca?”
Ktoś z rodziny Berensów przywiózł z Wojciechowa chłopaka szesnasto– może już siedemnastoletniego, do pomocy w kuchni. Dostał pokoik w hotelu, przy restauracji i stał się Stasio chłopcem od wszystkiego: przynieś wody, wynieś kartofle, nałóż węgla, a to, a tamto. Był bystry i sympatyczny, żal go było trzymać na zapleczu – ruszył Stasio pomagać kelnerom. I znów: zabierz brudne naczynia, przynieś czyste, znów a to to, a to tamto. I znów Stasio – bystry i sympatyczny – został przez samych kelnerów wciągnięty do kelnerowania. Zdał stosowne egzaminy w Lublinie i stał się fachowcem, legendarnym kelnerem od Berensa.
Klienci go uwielbiali. Rozmawiał z nimi tak, że posiłek był ucztą nie tylko dla ciała. Śmiał się Stasio w taki sposób, że wszyscy inni też musieli się śmiać (dar, nota bene, dziedziczny, co widać w osobie wnuczki). Wtajemniczeni wiedzieli, że swoim „nie dolicza” do rachunku i to było wyróżnienie: pan Stasio skasował jak trzeba. Ale już przyjezdni musieli cośkolwiek nadpłacić, w końcu byli obcy, należało się, żeby coś zostawili w mieście. Kiedyś padło na starszego Pana J. Przyjeżdżał wprawdzie od lat, ale – co by nie powiedzieć – jeszcze nie wiadomo, czy już swój, czy jeszcze obcy. Pan J. zobaczył rachunek, spojrzał na tacę i powiedział „Panie Stasiuuuuu…” Odtąd był swój, co oznaczało pozytywne skutki finansowe. Zresztą i tak, mimo wszystko, zawsze goście chcieli Pana Stasia. Jakże mogło być inaczej, skoro nikt od niego złego słowa nie usłyszał? Nigdy żadnej krytyki, uszczypliwych uwag, a przecież w restauracji bywało różnie. Nie jeden zasnął na stole i nie było siły, co by takiego zawlokła do domu. Pan Stasio wtedy pytał grzecznie: „Jak tam, kumie, się macie? Słabo? A to trzeba sobie tu podrzemać, oprzytomnieć.” Resztę obsługi pouczał:”Dajcie człowiekowi spokój, niech śpi.” Gdy inny klient chwiejnie, ale stał na nogach albo bardzo się już nad talerzem kołysał, Pan Stasio nie wyganiał, lecz łagodnie perswadował: „Trzeba iść się przejść, w łóżku poleżeć, w domu czekają.”
Nikt nie pamięta, żeby na kogoś warknął, albo żeby się zniecierpliwił. Kelner z powołania, do kelnerowania stworzony. I w eleganckim Berensie i w świetnej (tak tak!) później Gospodzie. Czysty, schludny, z kelnerską ściereczką przewieszoną przez ramię – ściereczką, będącą li tylko atrybutem fachu, nigdy do czynności porządkowych nie używaną.
Na spotkanie „swoich” wśród gości, Pan Stasio zawsze był przygotowany: na piersi, w małej kieszonce marynarki miał obowiązkowo kieliszeczek – na wszelki wypadek, znaczy się na wypadek „za spotkanie”. Lubił sobie – jak to się mówi – podgazować.
O to się piekliła Pani Marysia, bufetowa od Berensa, z którą połączył się małżeńskim węzłem.
Inżynier Siciński zaprojektował im dom, pobudowali się i zamieszkali pięknie, z widokiem na słońce zachodzące za Wisłą. Na żoniny spokój „gazowanie” Stasia nie wpływało dobrze, ale mąż był doprawdy czarujący.
Przeżyli ze sobą całe życie i byli potwierdzeniem banalnej prawdy o przeciwieństwach, które się uzupełniają. Ten uroczy, miły, towarzyski mężczyzna miał kobietę groźną. Bali się jej wszyscy, dzieci i dorośli. Pan Stasio się nie bał. Umiał, jak to się mówi, rozładować atmosferę. Przytakiwał grzecznie i cichutko robił swoje. Zasadnicza i oschła Pani Marysia, nie znała kurtuazji. Wraca mąż kiedyś z pracy, jak zwykle kogoś zabawia, czaruje rozmową. Tak się zagadał z przygodnymi letnikami, że minął własny płot. Żona, stojąca na szczycie ścieżki prowadzącej do domu (nie było jeszcze schodów), krzyknęła, a grozą powiało: „Panie Stachyra! Do domu!”
Przy Stasiu, dla odmiany, powiewało łagodnie ciepłem, pogodą, czymś dobrym i krzepiącym. Niezapomniany człowiek, kelner urodzony. Ale emerytury nie doczekał. Zmarł w pełni życia, nagle, na serce, ono go zawiodło. To dobre, wesołe serce. Tłumy żegnały Pana Stasia. Smutne tłumy modliły się za Jego wieczny spokój. Przynajmniej kilku z tłumu miało nadzieję, że się ze Stasiem jeszcze niebiańsko uśmieje.
Bożena Gałuszewska
Fotografie z archiwum rodzinnego Państwa Stachyrów.