O zdrowiu i chorobie

Pani J., wieś kilka kilometrów za Kazimierzem.

Wtedy, za moich czasów to ludzie nie chorowali. Stare ludzie były zdrowe, to teraz my jesteśmy takie do niczego. Moja babcia miała 83 lata jak zmarła i nigdy nie chorowała. Nigdy. Ją nigdy nic nie bolało. Raz ją tylko kiedyś bolała głowa.

Moja mama miała mały sklepik, (to było dawno, na wsi). Miała sklepik – cukier, zapałki, sól, o takie tam, byle co. Miała też proszki od bólu głowy. Babka mówi: „Oj Wikta, jak mnie boli głowa… Dałabyś mi tego proszka od głowy”. Mama poszła i przyniosła. A te proszki to, były takie. „z kogutkiem” się nazywały. Nie tabletki, tylko papierek zaklejony i w tym papierku proszek. Wzięła babka rozdarła ten papierek, posypała sobie proszek po włosach, posypała, i mówi „nie przestała mnie ta głowa boleć”. A mama mówi „jak mama to wzięła? Wypiła mama?” „Nie, posypałam se po głowie” – babka myślała, że to trza se posypać, to przestanie boleć.

I takie to były choroby. Raz tylko ta babka była u lekarza, ojciec ją zawiózł, bo jak rżnęliśmy sieczkę, to ona kładła do słomę do sieczkarni. Był kierat, konie ten kierat obracały, a babka jakoś za daleko włożyła rękę ze słomą i ucięło jej kawałek palca. Wtedy ją zawieźli, a tak to przeżyła życie i lekarzy nie znała.

A dzieci? Może i dzieci chorowały, ale ja tam nie pamiętam… Ja nie byłam chorowita. Raz tylko, jak miałam 6 lat, złamałam nogę, bo lataliśmy po drodze. Takąśmy frajdę mieliśmy, że jak wóz przeleciał po drodze, to my w kurz – i przelecieliśmy na drugą stronę. Przelataliśmy jak fury jeździły. A wozy, te fury, to były żelaźniaki. Przejechał jeden, potem następny wóz – i nie zdążyłam przelecieć. Przejechał mnie chłop wozem, złamał mi nogę za kolanem.

Wtedy u nas na wsi wszędzie były ruskie, ale nie było lekarzy. Tylko w lesie były takie… blandaże się nazywały, pomoc doraźna przy skaleczeniach, tam pomagali wojskowym i lekarz udzielał porad.

A mnie woziły te ojce to tu, to tam… Zawieźli mnie wreszcie do lasu, odnaleźli ten blandaż i lekarza, ale on powiedział, że się nie da nic zrobić, trzeba operować, bo noga już się krzywo zrosła.. Powiedzieli, że musiemy się udać do szpitala.

Ojciec zaprzągł konie, na wozie zrobili mi posłanie, wzięli mnie na ten wóz, położyli i wieźli do Lublina. 2 dni… w nocy tylko trochę stanęli, żeby konie odpoczęły. A ja każde stuknięcie woza…bo to żelaźniak… każde stuknięcie, to ja… płakałam okropnie, bolało.

Zawieźli mnie do Dzieciątka Jezus. Tam był szpital, tam mnie zostawili. Lekarze dali mi na sen i tę nogę mi połamali. Potem uwiązali mi na wyciągu przy łóżku, ciągnęło, nie mogłam się ruszyć. Ale tak trzeba było, to się musiało dobrze zrosnąć, bo już jedną nogę miałam krótszą od drugiej o 11 cm. Tak leżałam pewnie z miesiąc. A w tym szpitalu – okropność… To był czas wojenny. Wszy tośmy mieli taaakie! Jak wsadziłam palce we włosy i podrapałam się po głowie, to za pazurami miałam na grubo wszy. W całym szpitalu były.

Jak poprali bandaże, to przynosili nam, dzieciom, żebyśmy te bandaże rozprostowywali i zwijali w trąbki. Pielęgniarki przyszły, przyniosły, pokazały jak, „weźcie – mówią – zwińcie”. I myśmy to robili.

Jak wróciłam ze szpitala, to nie umiałam chodzić, wcale nie mogłam. I raz mnie wzięły, postawiły na podwórzu, a tam na samym środku była jabłonka. Postawiły mnie pod tą jabłonką i jeden ruski, wołali na niego Batiusza, wziął karabin. (Ruskie wtedy mieszkały u ludzi, wszędzie. A ten Batiusza był taki starszy jakiś.) Pamiętam to do dziś. Wziął karabin i wydarł się do mnie „Idiosz czy nie idiosz, bo cię zastrelu!!!” A ja ciach ciach ciach – poszłam. Oni to zrobili specjalnie, postraszyli mnie w końcu i dopiero postawiłam pierwsze kroki. Zaczęłam pomału chodzić. I chodzę do dziś, chociaż mam już po osiemdziesiątce. Ale po tej operacji nie prowadzali mnie na żadne kontrole.

Kto chodził wtedy z dzieckiem do lekarza?

Pamiętam, jak myśmy byli mali, jak się kasłało (bo to się latało przecież po dworze i różnie było), to nagotowali mleka, włożyli masła, łyżkę miodu, czosnku ząbek posiekali, posiekali, wrzucili, i to piliśmy. To pomagało. Chcieliśmy, nie chcieliśmy – musieliśmy wypić. To naprawdę pomagało.

Takie były leki. I jeszcze zioła. Brzuch bolał, no to mięta, a coś tam, no to dziurawiec. Każdy se uzbierał przez lato ziół i miał je w domu. Nie było tak, że, o, już, pójść do lekarza.

Dopiero potem, po wojnie to inaczej, w każdym razie wtedy nie chorowało się tyle, co teraz się choruje. Gdzie kto ze starych chodził do lekarza i leki brał tak jak się teraz bierze? Przecież teraz bez leków to ja nie wiem, co by było. Czy pomaga, czy nie pomaga, ale lekarz przepisuje i się bierze.

Jak dzieci miały wszy, to się iskało. Brała matka dziecko, myła głowę, czesała grzebieniem – gęste takie grzebienie się kupowało – szukało się w głowach wszy.

A ruskie jak były, to jakie wszy były…! Wszędzie. Jak nas na wygnanie wysiedlili na następną wieś, a ruskie pozajmowały nasze mieszkanie, jak pojechaliśmy na obcą wieś, to spało się na podłodze. Słomy przywieźli, rozrzucili – i jeden koło drugiego. Tam to był rój! Ojciec w kożuchu miał tyle, że kożuch wywiózł i spalił na polu, bo nie było możliwości, żeby te wszy wyrzucić.

Jak się dziecko rodziło, to na wsi była babka, albo była na drugiej wsi. Jechali po babkę, przywozili i babka odbierała dziecko. Umiała przeciąć nożyczkami co tam trzeba, zawiązać pępek. Normalnie.

Dopiero jak już ktoś nie mógł całkiem, to nie szedł w pole. Ale dopóki się mogło, to się szło i się robiło.

Na wsi było życie, jakie było. W mieście może było inaczej, ale na wsi było trochę zacofania. Tak było, jak było. A jak już naprawdę było się starym, to się umierało. I na to ani wtedy, ani teraz żaden doktor nic nie pomoże.