O niedostatkach
Chodził po mieście stary T. Przezywali go chłopaki, ganiali, dokuczliwi byli. A dlaczego? A bo od niego śmierdziało. Brudny chodził. Zawsze miał brudne ręce. Taki już był. Przyłapał raz T. młodego Z. jak go przezywał. Poszedł do ojca na skargę: „Panie, pana chłopok mi powiedział tak i tak, darł się za mną na całą ulicę, a potem uciekł”. Stary Z. wysłuchał, wysłuchał i mówi do syna: „Nie szanujesz starszego? Śmierdzi ci? Wąchać go nie musiałeś, nie kolega twój przecież. Nikt ci nie kazał za nim chodzić. Nie dam ci innej kary, tylko masz iść do T. i pocałować go w rękę”. Chłopak spodziewał się lania i lanie już by chyba nawet wolał, ale rad nierad, musiał iść… Wtedy się z ojcami nie targowało. Masz iść zrobić to i to i miało być zrobione. No to poszedł. Ucałował starego T. w rękę, przy samej studni, na oczach wszystkich. Powtarzał potem, że zapach długo jeszcze za nim chodził, ale za to on sam, za starym T., nie poszedł wykrzykiwać już nigdy.
Był jeszcze Julcio. Mieszkał chyba w Wąwolnicy, ale często przychodził do Kazimierza. Zawsze w przewiązanej sznurkiem, burej, połatanej na łokciach jesionce, nosił trzy, cztery, pięć par skarpet na kupę, a i tak zawsze miał dziurę na piętach. Miał też łysą głowę, duże uszy, łagodną twarz i jednego zęba na górze. Julcio był bardzo grzeczny. Przychodził do Kazimierza żebrać, to mu się zawsze coś dawało. Nigdy nie był nachalny. Cichy, pokorny – ot, biedny człowiek. Jemu się współczuło na sam widok… Nikomu krzywdy nie robił – to jego jakoś tak życie pokrzywdziło. To jeszcze mu dokładać? Nie pomóc, jak on nie chciał wiele, cokolwiek? Jemu chyba nikt nie dokuczał… tyle tylko, że Julcio miał duże usta. Jak dzieci płakały, wykrzywiały się w grymasach, wydymając wargi, matki im mówiły: „O, proszę, teraz wyglądasz całkiem jak Julcio!”.