Nikifor z Krzywego Koła, Edward Rodzik
Paweł Lis

Na ulicy Krzywe Koło, wciśnięty w zbocze Krzyżowej Góry, stoi mały, niepozorny budynek… To znaczy niepozorny on był kiedyś, zanim kupił go, wyremontował i na swój dom i pracownię zamienił malarz P. Ż. Ale to nie o tym malarzu będzie ta opowieść…

Kiedyś na ścianie budynku, obok masywnych, okutych blachą drzwi – zamykanych na noc na dwie potężne kłódki – widniał szyld informujący, że znajduje się tam sklep z artykułami metalowymi; w mieście mówiło się: „sklep żelazny”. Często do niego zaglądaliśmy – ja i moi koledzy z podstawówki – bo trzeba było wentyl do roweru kupić, albo zbrakło nam żelaznych gwoździ-haczyków czyli naboi do naszych strzelb „gwoździówek”, z którymi uganialiśmy się po uliczkach miasta albo okolicznych wąwozach. Dobrze pamiętam wnętrze sklepu: ladę z drewnianymi skrzynkami na śruby i gwoździe, regały z najróżniejszymi narzędziami, kuchennymi blachami, fajerkami i stojące pod ścianą żeliwne „kozy”. Pamiętam też specyficzną, wiercącą w nosie woń, którą wydzielały wiszące na ścianach skórzane elementy końskich uprzęży i rzemieni do batów, pomieszaną z metalicznym zapachem żelaza…

Ale najbardziej utkwiła mi w pamięci tkwiąca za ladą zwalista postać sprzedawcy, Edwarda Rodzika – który osobą swoją łączył tradycje przedwojennych kazimierskich kupców-sklepikarzy z epoką sprzedawców z gminno-spółdzielnianej rzeczywistości. W uszach brzmią mi słowa jego ulubionego powiedzenia, którym grzmiał zza lady, gdy nazbyt śmiało i przedwcześnie sięgaliśmy dziecinnymi łapkami do wnętrza drewnianych skrzynek w poszukiwaniu amunicji do naszych „gwoździówek”: – Towar MACANY należy do MACANTA!!! Co ciekawe, niedawno powiedzenie to „wróciło” do mnie jako ciekawostka lingwistyczna, zasłyszana i zapamiętana przez młodych ludzi w … Poznaniu (!?).

W którymś momencie – wyrosłem już pewnie z „gwoździówek” i może z tego powodu nie pamiętam, kiedy to było… – za ladą w sklepie na Krzywym Kole Pana Edwarda zastąpiła jakaś pani, zamiast żeliwnych piecyków zaczęto w kącie pod okienkiem ustawiać pralki, a nawet lodówki, ze ścian zniknęły końskie uprzęże, na półkach pojawiły się tranzystorowe radia…

Na początku lat 80-tych w pokoju moich dziadków zawisł na ścianie nieduży obrazek: schematycznie, trochę „po dziecinnemu” wyobrażony widok na ścianę szczytową kazimierskiej fary, otoczonej kasztanami w jesiennej już chyba szacie. Sposób malowania tego barwnego listowia mógł wzbudzić uznanie, gdyż wymagał benedyktyńskiej wręcz cierpliwości w pokrywaniu powierzchni obrazu niezliczoną ilością drobniutkich, kolorowych plamek. Jakoś wówczas nie skojarzyłem małej sygnatury „E. Rodzik”, umieszczonej drukowanymi literami w rogu obrazka, ze sprzedawcą z „żelaznego sklepu” …

Z Panem Edwardem spotkałem się ponownie w 1986 r. Byłem wówczas świeżo upieczonym pracownikiem Muzeum Regionalnego PTTK w Puławach. Wraz z moją szefową, Panią Janiną Chajkowską głowiliśmy się nad powiększeniem kolekcji tej placówki i, jakoś tak chyba przypadkiem, wpadliśmy na pomysł, aby zacząć gromadzić dzieła działających w okolicy artystów spod znaku sztuki prymitywnej, czy też jak kto woli – naiwnej. Przypomniałem sobie wówczas, że jakiś czas wcześniej zauważyłem w miesięczniku „Literatura” artykuł napisany przez Janusza Jaremowicza, ukazujący szerokiemu światu obrazy malarza-prymitywisty z Kazimierza – Edwarda Rodzika!

Wybraliśmy się więc z Panią Niusią do Kazimierza. Pan Edward – pełen życia emeryt, choć „na nogi nieco nie domagał” – przyjął nas w dużym pokoju swego domu przy ul. Lubelskiej, nieopodal sklepu na Krzywym Kole. Choć nasza wizyta wyraźnie go zaskoczyła, chętnie poustawiał pod ścianami pokoju swoje obrazki: znów pojawiło się znane już ujęcie fary, jakieś widoczki, kolorowy kazimierski Rynek… Rozczulające wręcz były, spacerujące po tym Ryneczku malutkie ludziki i pieski (!). Dowiedzieliśmy się wtedy, że do malowania zmotywowała Pana Edwarda jego wnuczka – zaniepokojona nadmiarem wolnego czasu emeryta – od której na urodziny dostał… pudełko farb i pędzle. „Wszystkie obrazy maluję w domu, z pamięci… Nie będę się wystawiał na śmiech ludzki i rozstawiał ze sztalugami na Rynku. Niech sobie tam Kmita staje!” – zwierzał się dawny kupiec.

Pani Niusia, historyk sztuki, dokonała wyboru obrazków do kolekcji puławskiego Muzeum, ustaliliśmy cenę – obyło się bez większych targów, gdyż ceny były (kwot już nie pamiętam) raczej symboliczne. Chyba nawet nieco je podwyższyliśmy, bo wyraźnie usatysfakcjonowany Pan Edward podarował nam po małym obrazku; mnie przypadł w udziale malutki widoczek na jakiś anonimowy – czy też raczej abstrakcyjny – górski pejzaż.

Po jakimś tygodniu – już sam – zgłosiłem się do domu na Lubelskiej z umowami kupna-sprzedaży i wyliczoną kwotą pieniędzy po odbiór wybranych obrazów. Po dokonaniu niezbędnych formalności, zapakowaniu w gazety zakupionego towaru i przeliczeniu pieniędzy w malarzu-prymitywiście obudziła się kupiecka dusza: „No, to ile z tego panu się należy?” – padło w moim kierunku zaskakujące pytanie. Równie zaskoczony był wyraz twarzy Pana Edwarda, gdy – mimo ponawiania propozycji – odmówiłem przyjęcia „odsypu”. Widać jednak sprawa „nierozliczonej transakcji” nie dawała dawnemu kupcowi spokoju, a może raczej tzw. ciąg dalszy dopisała wrażliwość artysty-samouka… Po kilkunastu dniach – była to sobota, w moim domu zamieszanie wywołane weekendowymi porządkami i dwójką rozbrykanych latorośli – usłyszałem skrzypienie stromych schodów do naszego mieszkanka na piętrze i wyraźnie zdyszany trudem wspinaczki po nich oddech gościa. Okazał się nim Pan Edward, dzierżący pod pachą otulone – a jakże! – gazetami zawiniątko. Tym razem wykręty nic nie pomogły – zostałem obdarowany obrazkiem przedstawiającym widok na Rynek, wyjątkowo licznie zapełniony ludzkimi figurkami, malutkimi pieskami i zabawnymi samochodzikami… Moje protesty i zażenowanie darem zostało skwitowane tubalnym śmiechem schodzącego po schodach „Nikifora z Krzywego Koła” – i tyle Go widziałem. Niestety, już po raz ostatni…

*

Patrząc na wiszący na ścianie widok Rynku w kierunku ulicy Klasztornej dostrzegłem jakiś czas potem, że jedno z okienek kamienicy na rogu Senatorskiej jest większe od pozostałych, Czyżby się malarz pomylił? Jakież było moje zdziwienie, gdy stojąc na Rynku i patrząc w tym kierunku, odkryłem że to nie żadna pomyłka – dwa są mniejsze, a trzecie większe! A przecież Pan Edward malował wszystko z pamięci! Ach, ta dusza artysty uzbrojona w „kupieckie” oko i pamięć…

Paweł Lis

fot. Aleksander Lis

PS. Obrazy Pana Edwarda Rodzika znajdują się – oprócz Muzeum Regionalnego PTTK w Puławach – w zbiorach Muzeum Nadwiślańskiego oraz w kolekcjach prywatnych.