Niech cię odleci mara
Waldemar Siemiński

Autorem rysunku jest Waldemar Siemiński, natomiast projekt graficzny jest autorstwa Andrzeja Heidricha.

*

I. Dzień z wielkimi ludźmi

Śnił mi się Lubiś, pijak zatracony, stale w tym samym, sklejonym brudem ubraniu, jak wieprz nie golony, śnił mi siej niby Matka Boska, w girlandach kwiatów i w kwiatach luzem wyrastających mu z dziurek od nosa, powtykanych między palce rąk; na nogach miał kwietne łapcie.

A przecież nie dla niego rosły kwiaty naszego miasteczka. Na naszym małomiasteczkowym szczycie uwili sobie gniazdka pan doktor, aptekarz, znany u nas jako pan magister, oraz ksiądz proboszcz dobrodziej; i choćbyś nawet nie chciał, zawsze ta trójca święta objawiała się każdemu na wysokościach, które język wielbił.

Ja jednak zdecydowanie wolałem Lubisia, a za najpoważniejszych uważałem prefekta w liceum – księdza Odoryka, pana Burzę – przyjaciela ojca, i wariata Zakrzewskiego, mieszkającego na końcu miasta. Często przychodzili oni do naszego domu, który, nadziany pieniędzmi z naszego sklepu spożywczego, znany był z przyjęć urządzanych dla elitarnych, średnich warstw miasta.

Nie bywali na przyjęciach lekarz, aptekarz i proboszcz, o nie! Nie zaszczycali nas zaproszeniami, więc my ich także nie zapraszaliśmy. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, nie trzeba ich łaski! Co się nam będzie wypindrzać pani doktorowa w salopie z królików podszywających się pod gronostaje. I tak wiadomo, że aptekarz, gdy zdaje mu się, że jest sam w aptece, to puszcza tak burzliwe bąki, że aż słoiki z szarą maścią z półek lecą. Ksiądz proboszcz to osoba święta i nikt mu nie wypomina, że na reumatyzm naciera się spirytusem tak mocno, że aż mu z ust bucha. Obejdzie się bez nich.

Śnił mi się Lubiś, gdy nagle dzwony zerwały się do lotu. Któraż to godzina niedzielnego ranka, że hurtem, tak natrętnie, wciskają się w uszy miejscowych mieszkańców. Mimo alarmu jeszcze chwilę pośpię, jeszcze raz skoczę w osiemnastoletni dół pamięci. Widzę majora Protopopowa z Czerwonej Armii. Zupełnie świeży widok, jak szklanką wódki wychyla toasty na bankietach z okazji wyzwolenia miasta, a potem każe robić zdjęcia w ujęciu grupowym. Mężczyźni z tyłu, panie w pierwszym rzędzie, a wśród nich on, błogosławiony między niewiastami, z pistoletem w garści. Ach, widok małych grobowców w szklanych gablotkach, osłaniających przed kurzem pół hektara ziemi w pobliżu rynku. Pod gablotkami kawałki szarego granitu, znaczone każdy wypukłą gwiazdą. Gwiazdy rzucają ochronny cień na różaniec rosyjskich nazwisk ciągnący się bez końca. Szukam, iskam oczami nazwiska i jest to nazwisko. Major sowietskoj armii Iwan I. Protopopow – poległ na polu chwały z pistoletem w garści.

Niech nie rodzą się ci, co zamiast sadu zasiali tu granitowe pestki. Bo oto teraz, gdy kwiat lipca rozkłada na całe niebo swoje promieniste płatki, gdy słońce na dnie lipcowego kielicha leży jak gorąca pomarańcza, ja nie mam spokoju. Ta cisza, którą dzwony pozostawiły po sobie, nabrzmiała. Ćwir wróbli za oknem – niespokojny. Kroki rodziców osaczające moje leże coraz ciaśniej, moje uszy strzygące ich szelest, czy to nie ułamki z wybuchu w nieskończoność liczby ofiar bardziej szalonej od liczby wieszcza. Czterdzieści cztery. Już parę lat od tamtego roku. Tam, gdzie kończą się oficerskie kamienie znane z imion, otczestwa i nazwisk, zaczynają się sypać jak piasek suche liczby poległych bezimiennie. Pomnóż te wielkości przez liczbę lat ich dzieci, pomnóż życie swoje – to właśnie jest rachunek, na którym budujesz swój nowy dom niepodległy. Jeszcze śpisz, zamiast wstać? Już nie możesz spać dłużej. Otwierasz szeroko oczy i patrzysz przed siebie. Sufit muchy zanieczyściły. Pająk, czyścioszek, zagarnia ziarnka zwłok muszych w swoje przezroczyste torby. Już ponad trzy lata po wojnie. Wstań i odkurz sufit.

– Nareszcie – wzdycha z ulgą matka. – Nareszcie nasz syn wstaje.

– Wstaje gimnazjalny prymus – kpi ojciec, wściekły, że złapałem kupę trój na koniec roku.

Jestem u siebie. Na dębinie śniadanie. Pomidory z cebulą i tyle drewna dookoła. Deski do siekania mięsa pocięte jak świeżo golony policzek, rząd tłuczków do kartofli wydętych jak banie, drewniane solniczki, talerze, stolnica i wałki do ciasta, kopyście, stos szczap pod kuchnią, zalanych świeżą żywicą.

– To dlatego, między innymi, nikt nie mógł Polski wyrzucić na złom. Cała była z drewna – mówią cicho.

Zbliża się święto państwowe i w radio wre muzyka marszowa. W ryku blaszanych gardeł ojciec przekręcił gazetę do góry nogami.

– Wszystko na odwrót. Jak to czytać? – pyta i zatyka uszy.

Mama nie widzi jednak jego demonstracji. Gotuje obiad dla średniej warstwy miasta. Ojciec wysuwa odwróconą do góry nogami gazetę niemal na środek kuchni, ale gest ten więdnie w ciszy. Więc nagle drze gazetę i rzuca strzępy pod nogi krzywiąc się boleśnie..

– Czy oni w szkole mówią wam o Rejtanie? Jak przedstawiają tę rozdartą postać bohatera? – pyta mnie znienacka.

– Zawsze wyskoczysz jak Filip z konopi – budzi się raptem z kuchennego transu mama.

– Co?! – czarna krew zalała ojcu żyły na czole.

Za sekundę wojna domowa. Bombowce ciężkich słów zrujnują święty spokój. Samoobrona, w panicznym gaszeniu pożaru, może zamoczyć domowe ognisko.

– Kipi, kipi! – krzyczę jak opętany.

Rosół wprawia pokrywkę garnka w febryczne drgawki i brzęk gęsty jak bicie szyby. Mama podbiegła do kuchni i zza makatki „Dobra żona tym się chlubi, że gotuje, co mąż lubi”, ze słoika z półki w ścianie, wyszarpała pół garści soli. Więc spokój. Rosół zabłysnął w garnku jak sadzawka zarośnięta wodorostem zielonej pietruszki.

– To która godzina?! – krzyknęła pojednawczo do ojca, zagłuszając hejnał trąbki transmitowanej przez radio aż z Krakowa.

Ojciec znurkował w kaskadzie dźwięków tryskających mu spod gałki radioodbiornika.

– Niech to piorun trzaśnie! – wykrztusił, zbierając pot z czoła uwolnionego nareszcie z czarnej uwięzi poniemieckiego radia. – Nic słyszysz? Dwunasta. A tę starą jadaczkę rozbiję chyba w drobny mak. Nie mogę złapać Zachodu. Jak ja z księdzem będę gadać o polityce?

I dalej łapał mysie piski z eteru za ogon, przycinał grube, zagłuszające buczenia, aż coś zazgrzytało w radiu i wskazówka na skali skamieniała jak pomnik.

– Gawarit Moskwa – przypłynął z przestrzeni jedwabisty baryton. – Zdrastwujtie dorogije druzja. Siewodnia my budiem razkazywat’… – płynął zniewalający głos, a ojciec, oklapły jak przekłuty balonik, złapał się za głowę.

– Zepsuło się radio – wyszeptał.

Poderwał się i trzepnął pięścią w pudło. Rosyjski spiker zaryczał od tego na całe gardło.

– O Jezu, o cholera! – jęknął ojciec.

Rozcapierzoną dłonią złapał drugą gałkę radia i skręcił ją jak deko pieprzu w młynku. Suchy trzask zadrasnął nam uszy. Cisza nadpłynęła błyskawicznie. Z jej głębokości wynurzało się tylko parkotanie rosołu i, wtórujące mu, kwiki zgłodniałego żołądka ojca. Nerwy, jakie za chwilę wstrząsnęły mamą, z incydentem tym nie miały jednak nic wspólnego.

– Ziutku, nie wytrzymam. Spóźnię się z obiadem – zawołała płaczliwie, trzepocząc rękoma jak postrzelony ptak skrzydłem.

– Nie histeryzuj, moje złotko – załagadzał ojciec. – Nasi goście nie będą tu lecieli na wyprzódki z wywieszonymi ozorami. Czy wyobrażasz sobie księdza Odoryka, jak leci?

Parsknąłem śmiechem. Ksiądz Odoryk mignął mi przed oczami. Pękaty brzuch uskrzydlony rwał siej do lotu, szorował jednak grubym jak truskawka pępkiem po ziemi.

– Jak śmiesz śmiać się ze swojego prefekta! To herezja – ostro zainterweniowała mama. – Lepiej byś poszedł zobaczyć na rynek, czy ludzie nie wychodzą już z sumy.

Przebiegłem przez plac targowy, na którym lekki wiatr trącał leżące na ziemi śmiecie. Kopczyki końskiego łajna rozsypywały się w proch po ostatnim targowym piątku. Dalej był miejski wychodek. Nad wejściem tabliczka „Bądź kulturalny”, a w środku rój ornamentów wyciętych i narysowanych na ścianach symbolizował natrętnie żeńskie i męskie narządy płciowe w różnorodnych konfiguracjach. Falujące obłoki siarkowodoru wędziły węch. Wpadłem na rynek. I na nim chudy wiatr nie miał sił, by gryźć, lekko tylko skowyczał pod blaszanymi szyldami sklepów. Do środka rynku przyrosła trzyosobowa grupka. Byli to: pan Burza, półgłuchy Blicharski i jakiś chłop ze wsi. Podszedłem do nich. Rak, który zjadał od środka pana Burzę, nie dokuczał mu chyba dzisiaj. Pan Burza był w dobrym humorze. Może nie brał rano swojego lekarstwa, kąpieli w wannie lodowatej wody?

– Dzień dobry. Niech pan Burza nie zapomina, że u nas dziś obiad – powiedziałem z zuchwałym uśmiechem. Wtedy on zdjął z głowy granatową maciejówkę, zamiótł nią powietrze przed swoim zapadłym brzuchem i zwrócił się do mnie:

– A pamiętam, panie kochanku… A ojciec w domu? – zapytał.

– Siedzi. Zły. Przez radio Zachodu nie mógł złapać.

– Ot, głupek. – zirytował się pan Burza. – Zawsze nastawia uszy tam, skąd kamienie lecą. Aż po łbie oberwie.

Pożegnał się i poszedł tam, skąd przyszedłem.

*

Z kościoła zaczęli wyskakiwać chyłkiem ci, którzy nie dotrwali do końca sumy. Kiedy organy zamilkły, z bramy wypełzł tłum wyglądający w ciemnych garniturach i sukniach jak stado krów czarnobiałych. Syte, powoli ciągnęły z pastwiska. Zapuściłem żurawia w tę gęstwę. Szukałem pani w kapeluszu zielonym z czerwoną jarzębinką wielkości kapusty, drugiej pani – siwej, oraz trzeciej – żony kamasznika.

Jarzębinka drgała rytmicznie pośrodku tłumu jak jego pracujące serce.

– Niech panie nie zapominają o dzisiejszym obiedzie – rzuciłem w ich stronę i z powrotem znurkowałem w czarną rzekę rwąc do domu.

Być może obiad zaczął się beze mnie, może większość gości już nadeszła i żuje. Przeniknął mnie widok pustego jak lodowiec stołu.

„Muszę się śpieszyć – rozkazałem sobie. – Zjedzą wszystko do czysta. Znam skromny apetycik księdza Odoryka!”

Na ekran w głowie wszedł mi film o głodnym człowieku. Pojawił się długi i ruchliwy, jak psi język oblizujący puste wargi. Potem ręka trzymająca zapalczywie kawałek suchego chleba zaczęła machać do mnie. Tak, tak, dziś w dniu sytości i obżarstwa, w niedzielę, nikt nie będzie pamiętał o zdychającym z głodu.

Zakradłem się jak mysz do kuchni i z rondla wyciągnąłem, za sterczące kości, dwa kurze udka moknące w śmietanie. Ojciec, pan Burza i ksiądz Odoryk, rozmawiając w sąsiednim pokoju o białych koniach i generałach, zagłuszyli zgrzyt nakrywki rondla.

– Zaraz wracam! – zawołałem i wypadłem na dwór.

*

Na końcu miasta mieszkały duchy wojny. Czarniewy – ile ludzi tam padło na granicy lasów. Tam szedłem, do cienia, złożyć mu ofiarę. Po drodze minąłem dom mojego koleżki Romusia, cichy, jakby w nim nikt, oprócz pamięci o ojcu Romusia, spalonym w Majdanku, nie mieszkał. Za zakrętem płot zdekompletowany jak szczęka boksera. Skok przez rów przydrożny. Za rowem dziko wyszczerzony żywopłot. To ja, tylko ja wiem, że jest w nim pajęcza ścieżka, w którą się wplątuję i przeciskam na drugą stronę. Cisza. Czego tak patrzę z rozhuśtanym sercem? Dom pośród sinych świerków, zabite na krzyż deskami, wypatroszone oczodoły okien. Mieszka tam wariat łagodny jak jagnię, cień człowieka, który boi się własnego cienia. Ale mimo to mam pietra. On jest z drugiego świata, w tym zaplątany jak nietoperz we włosach. Na sygnał trzeba zakukać. Ze zdrewniałego gardła wydziera mi się ryk krowy. On teraz nie otworzy. Przeraziłem go, zapadł pod łóżko i leży sztywny jak nocnik. Marzy, żeby stać się deską od podłogi. W głowie jeżą mu się sęki i zadry ze służby w granatowej policji. Na głowie włos staje dęba. O Jezu! Muszę zdradzić swoją tajną misję, inaczej mnie nie wpuści.

Panie Zakrzewski, mam dwa kurze udka! – wołam. – Kurze udka moczone w śmietanie.

To cię zaraz wpuszczę – cedzi szept. – Nie idą po mnie? Rozejrzyj się dokoła.

Zluzował łańcuchy i przepuścił mnie przez szparkę w drzwiach jak przez sitko.

– Uważaj na spodnie – ostrzegł.

A przecież już prawie tak jak on umiem tutaj linieć z miękkiej skóry wypieszczonej przez poduszki i przyoblekać się w pancerz żółwia, by wijąc się jak wąż, przebrnąć przez dwa pokoje zastawione ochroną zasieków z kolczastej tarniny.

– Panie Zakrzewski – wyrwało mi się wbrew woli jak czkawka.

– Ciszej, na miłość boską – syknął. – Mam złe przeczucia, bardzo złe przeczucia.

Patrzę na niego: wysoki jak słup telegraficzny, połatany jak strach na wróble. Czuję coś niby rajd mrówek po plecach. Grdyka zaczyna mi chodzić samoczynnie.

Oni przyjdą po mnie jutro – szepcze, a oczy w ciągu jednego pulsu mojej krwi sinieją mu jak śliwki w occie.

– Co też pan gada – strząsnąłem z siebie dziki nastrój chwili.

– Dziś śniło mi się całe moje głupie, zmarnowane życie. Takie sny ma się przed śmiercią. W granatowym mundurze policjanta szedłem do pierwszej komunii, a potem…

– Co potem?

– … rwali mi mięso z pleców i nacierali twarz żelaznym zmywakiem do naczyń… za niewykonanie rozkazu.

– Co pan, panie Zakrzewski – zaskowyczałem jak pies nadepnięty.

– Byłem w granatowej policji. Moja żona i syn…

– Głupstwo, głupstwo – złapałem go za rękę. – Przyniosłem panu dwa kurze udka w śmietanie.

– To daj. Dawaj – raptem zapomniał o wszystkim, wybuch głodu spryskał mu twarz gejzerem śliny, dłonie wyskoczyły do przodu otwarte jak psie pyski, gotowe do chwytu.

Zaraz pożre to, wpuści w puste rury pokarmowe i przemiele na miazgę. Nie patrząc podałem mu okruch jedzenia.

Przed oczami skakał mi szary film beznadziejnie udźwiękowiony marszem granym przez jego kiszki. Nie patrząc, jak je, słysząc klapnięcia szczęk jak bicie młotków w kuźni, wycofałem się ostrożnie przez cierniową drogę. Otworzyłem drzwi i wyskoczyłem na zewnątrz. Tak leci kamień uwolniony z procy, ptak, co odzyskał władzę nad zranionymi skrzydłami. Leciałem lekki jak skorupka jajka. Prosto nad ciężki od potraw stół w domu.

*

Nie ma to jak w domu. Dom to grunt, a grunt to rodzinka, gniazdko uwite przez ojca, słynnego na całą okolicę cukiernika, i mamę – pszczółkę spijającą miody z „Artykułów Spożywczych, Słodyczy, Lodów i Wody Sodowej”.

Nasz mały sklepik pod powyższym szyldem to fenomen natury. Szklane drzwi, zastawiane na noc drewnianymi połówkami opancerzonymi sztabą, dwa, przed progiem, pokruszono schodki, nie sklep, to psia budka – pomyślałby ktoś nie zorientowany w mechanice naszego miasteczka. Wytrawni znawcy zacierają jednak ręce i aż świszczą z podziwu. To, co doprowadziło tylu wynalazców do domu wariatów, perpetuum mobile, działa u nas sprawnie, bez niepotrzebnego, a nawet wprost unikanego rozgłosu. Tak, tak. To właśnie nasz mały sklepik i jego bracia – sklepy, i siostry – budki, wszystkie z wielodzietnej rodziny inicjatywy prywatnej. To, co genialne, jest proste. Skupuje się wiejskie produkty, trochę sprowadza po niższych, hurtowych cenach ze składu w powiecie, a potem, w sklepie, sprzedaje się to tylko trochę drożej. Mowy o wyzysku nie ma. Nikt nie chce przedwojennego zdzierstwa człowieka, każdy boi się potępionej już w Ewangelii lichwy.

Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka – to raczej jest naszą, wypraktykowaną przez polne myszy, zasadą działania. Gdy ktoś mówi u nas „handel”, drugi od razu cmoka: „to dopiero życie”. Gdy ma się do tego „dobry punkt”, lokal na sklep przy głównej ulicy, w rynku lub przy targowicy, to tak „jakby los na loterii wygrał”. W niedzielę, gdy po głównej ulicy spływa z kościoła tłusty strumyk naszej towarzyskiej śmietanki, jak nabita jest skóra torebek żon kupców! Nie rozdyma ich urojona ciąża obrazków Matki Boskiej, różańców, modlitewników i innych dewocjonalii. Tam, w miękkim i ciepłym wnętrzu, zwinięta ciasno jak osesek, leży żywa gotówka, nie poroniony płód tygodniowej spekulacji. Dziadek pod kościołem, jak betlejemski pastuszek, wyciąga drżącą ręką do żłobu. Pokrusz, dobra niewiasto, troszeczkę swego złotego blasku, kapnij paroma kroplami bilonu na dłoń spragnioną. Jak łatwo kupisz sobie w ten sposób „Wieczne odpoczywanie” i spokój na ziemi. Wlatuję do rodzinnego gniazdka. Oto ciepło i. blask domowego ogniska. Grzeję zmrożony wzrok ciepłem czerwonej kartki kalendarza. Namaszczam uszy słodkim miodem głosów średniej warstwy miasta sproszonej na obiad. Wszyscy zadowoleni. Ręka rękę myje. Nikt nie kłuje żądłem uwag, że coś niesmaczne, że nie dosolone. Przeciwnie. Cała średnia warstwa znęcona rosołem czeka z tęsknotą na kurę w potrawce i sałatkę świeżą, jak uśmiech poranka opryskanego rosą cytrynową. Nareszcie podano. Powściągane zęby, przyczajone języki startują jak do stumetrówki.

– Pyszna kurka! – zawołała, przerywając sobie mlaśnięcie, żona kamasznika.

Wypluwając do popielniczek drobniutkie kosteczki kurczaków wszyscy szeroko wyszczerzyli zęby w uśmiechach. Pochyleni nisko nad talerzami wiosłują tak szybko sztućcami, że ksiądz Odoryk, zasapany, musi na chwilę odpocząć. Jego pauza paraliżuje strumień wódki, jaki mama przelewała z butelki do karafki. Mama wiedziała, że ksiądz Odoryk ma, gdy się zmęczy, chroniczną zasapkę.

– …Hm… hm… – wyjąkał ksiądz, a jego usta drgały przez chwilę jak gęba karpia pozbawiona wody.

Wszyscy zaczęli zgadywać w przestrachu: zasapka czy – daj Boże – początek świętych słów?

– Hm… hm… są dwa rodzaje przyjęć – wysłowił się wreszcie ksiądz Odoryk i ulga owionęła serca.

Więc nie będzie zasapki, lecz słowa, mądre drogowskazy.

– My po wojnie i w nowszych warunkach – ksiądz chrząknął znacząco – zmuszeni jesteśmy urządzać przyjęcia raczej skromne.

– No to może wódeczki – wkroczyła mu w pół zdania mama biorąca wszystko na serio. -Śliwóweczka własnej roboty, na pestkach.

– A jakże. Bogu dzięki – podziękował ksiądz mamie i stęknął dając przykład wszystkim.

– Nasza gospodyni robi zresztą wiele, żebyśmy o powojennej, nowszej – ksiądz Odoryk znowu chrząknął znacząco – skromności kulinarnej nie pamiętali, ale – zamyślił się i jak we śnie ścisnął nóżkę kieliszka za kolanko – pamiętam śniadanie, zwykłe zimne śniadanie przed wojną, w posiadłości.

Ostatnie słowa tkliwie wyszeptał. Wszyscy, oprócz pana Burzy, odłożyli sztućce, by jakiś ostry nóż nie zazgrzytał przykro wśród lubych wspomnień. Słuchali. Słuchali źródła naszego tryskającego z opoki grubej i solidnej jak metr zboża, jak worek kartofli złożony w piwnicy na zimę.

– Stół zastawiało się wtedy kwiatami – śnił na jawie ksiądz Odoryk – dookoła zaś, wyobraźcie sobie, ryby – w majonezie, baumkuchen lub tort jaki, dalej pieczeń, a wreszcie pasztety zimne – gorąco wyliczał.

Tracił aż oddech z emocji. Jego podniecenie ze zdwojoną siłą działało na słuchaczy. Przerażająca wizja chronicznej zasapki oraz niemożliwy do opanowania ruch soków trawiennych, rozjuszonych przez gastronomiczną wyliczankę księdza.

Raz po raz rozlegały się alarmowe wprost burczenia brzuchów. Skruszone „Przepraszam” padały gęsto jak grad. Nikt nie śmiał jednak uśmierzyć żołądka kęsem potrawki z kury. Jedzenie byłoby ordynarnością wobec księdza, który, niestety, ani myślał kończyć opowiadania. – Po zimnych pasztetach dawało się poncz rzymski zamrożony, a po ostrygach białe francuskie – kontynuował.

– Toż to wstręt, ostrygi – pisnęła żona kamasznika, tracąc na moment ślinkę, jaką ksiądz wyczarował na wszystkich językach.
– Mają konsystencję marynowanej śliwki – z dobrotliwą wyższością pouczył ksiądz. – Jak zresztą w nowszych czasach – tu chrząknął znacząco – sprawdzisz to, o siostro? Wtedy podawało się, poza tym, do smaku gorzkie wódki. Potem zaś kawa i likiery. Maraschino, cura-cao, anisette… Słyszał dziś kto te zacne nazwy?

W ciszy wielkości Sahary wypełzły z ust spragnione ślimaki języków. Ich koniuszki drgały nerwowo.

– Kiedyż koniec tej męki? – donośnie szepnęła pani Szymańska do kamaszniczki.

Też miała zachciankę! Ksiądz znowu przecież otworzył usta.

– Po skończonym śniadaniu, w miseczkach, podawało się do płukania ust letnią wodę zaprawioną smakiem skórki cytrynowej, Wyobraźcie sobie, drodzy moi! Dziś chamstwo żłopałoby taką wodę jako lemoniadę!

Zapanowała wieloznaczna cisza. Była w niej ulga dotarcia do końca wspomnień księdza, ale, równocześnie, każdy intensywnie zastanawiał się, czy nie miał przypadkiem jakiejś styczności z wodą zaprawioną skórką cytrynową. Na niektóre twarze wśliznęła się niepewność.

– Z chamstwem nie wygrasz – zauważył kamasznik, na siłę próbując zatrzeć jakieś przykre skojarzenia.

Wielki jak niedźwiedź, rudowłosy jak lis, na próżno usiłował wsadzić głowę przynajmniej w naparstek cienia. Jego mała, czerwona jak koguci grzebień twarz płonęła wprost ze wstydu. Długo patrzyliśmy na te żywe kolory. Pan Burza skończył w tym czasie ostatni kęs, jak zawsze wymierzony starannie; otarł usta oraz wąsy dłonią.

– Lebioda, panie kochanku – odezwał się nieoczekiwanie.

– Co, panie Burza – aż zatknęło ze zdziwienia żonę kamasznika. – Co pan powiedział?

– A to, pani dobrodziejko, że w posiadłościach, o których ksiądz tak pięknie prawił, lebiodę albo pokrzywę siekaną chłopstwo na przednówku żarło. Kmiotek na Polesiu miał słodkie życie, bo w ogóle soli nie znał, i pożarów przed wojną na wsi mniej było niż teraz. Zapałkę dzielono na czworo.

Zapanowała konsternacja. Wszyscy byli ugotowani niby jajka na miękko. Purpurowe twarze jak raki cofały się w głąb dekoltów i kołnierzyków. Co za nietakt wobec duchownego! Wstyd, wstyd, panie Burza! Pan zmącił naszą krynicę, pan nasrał po prostu w to źródło!

Pierwszy zahartował się kamasznik i z twarzy uodpornionej jak podeszwa wojskowego buta wypluł na pana Burzą błoto.

– Wszyscy wiemy, panie Burza, że pan jest socjalista, a kto wie, czy i nie komunista. Wiemy jednak, że socjalista dupą śwista.

Tylko żona kamasznika uznała to za wyborowy żart rozśmieszający do łez. Reszta towarzystwa udrapowała twarze w blade uśmieszki dwuznaczności i patrzyła na Burzę i na kamasznika jak na dziwne owady. Pan Burza pokraśniał. Siwe wąsy opadły mu na dół jak lodowate sople.

– Jesteś pan gbur – odwrócił się do przedmówcy. – Nie na darmo, za przeproszeniem pań dobrodziejek i księdza, nazywają pana Zwierz. A ja, czy się to komu podoba, czy nie, faktycznie jestem socjalista i to, chwalić Boga, od czasu jak pana jeszcze na świecie nie było.

– Za co tu chwalić Boga – zauważył kwaśno ksiądz.

– Proszę księdza – z wielkim samozaparciem poparł pana Burzę jego największy przyjaciel, mój ojciec. – Burza to człowiek ideowy. Nie robi niczego dla pieniędzy.

– Idea idei nierówna – mruknął ksiądz Odoryk.

– Czy ksiądz wie, co Burza ma nad łóżkiem? – napytał ojciec słabym głosem. – Święty Jerzy przebijający smoka włócznią. A oprócz tego marszałek Piłsudski wisi i wisiał tam przez całą okupację.

– No to ładnych sobie pan patronów dobrał – zwrócił się ksiądz Odoryk bezpośrednio do pana Burzy.

Trzymanym w ręku widelcem z kartoflem zakręcił ósemkę.

– Jeden patron od Sasa, drugi od łasa – kontynuował spokojnie, aż kartofel, jak wystrzelony z procy, uderzył w biust pani Szymańskiej.

– Nic, nic – wyjąkała ofiara.

Policzki księdza rozżarzyły się jak węgle. Żeby tego nie widzieć, wszyscy pozgarbiali się nad talerzami i przełykali zimne pozostałości drugiego dania. Tylko pan Burza, który skończył już jeść wcześniej, wyprostował się i zachichotał dyskretnie.

– Ha … to ksiądz powiedział „od Sasa i od łasa”? Ciekawe… – wesołym głosem darł na strzępy sztuczne tworzywo ciszy. – Ja Piłsudskiego, panie kochanku, szanuję za jego pierwszy okres, z PPS-u, za legiony i niepodległość. Potem się zbłaźnił. Dyktatura go wykoleiła.

– A święty Jerzy? – pisnęła, żeby przerwać krępującą ciszę, pani Kulanowska, żona prezesa Banku Rolnego.

Wierzę w Boga – zadeklarował się pan Burza. – Czy pani dobrodziejce nie przyjdzie na myśl, że Bóg, gdyby chciał, mógłby stworzyć świat według idei socjalistycznych?

Zbaranieli wszyscy. Oddech im zakorkowało w tchawicach. Oczy szybko zatrzasnęli szczelnymi okiennicami powiek, jakby nie na Burzę patrzyli, a na szaloną trąbę powietrzną z piorunami zdolnymi oślepić.

– O… o… o… wypijmy lepiej – wystękał mój ojciec nie otwierajcie oczu.

Tyle już chwytów za szklaną nóżką widziałem, ale ten był wyjątkowy; gwałtowny jak wylanie sobie na łeb kubła, zimnej wody po to, żeby się orzeźwić. Po głębokim hauście niesłychane słowa odleciały jak natrętne muchy. Zapanował radosny nastrój. Mama, szczebiocąc szybko jak młockarnia, zebrała ze stołu wyglansowane do połysku niedzielnych pantofli talerze. Różowa jutrzenka kompotu rozbłysła w szklankach. Brzuchy biesiadników nabrzmiały jak wiosenne pąki roślin. Sytość rozlała się po ciałach i, obciążając powieki, zmrużyła oczy do rozmiarów szparek. Nikt nie podrywał się z miejsc, nikt nie wznosił toastów. Kto miałby ochotę i siłę dźwigając swój zwiększony ciężar z ciepłego, Wysiedzianego w krześle dołka, ozdabiać ten samogwałt wyszukanym słowem?

– Bomba – pogładził swój brzuch ojciec, ale ten porywczy zryw ręki ze stołu kosztował go

drogo; aż jęknął z wysiłku.

Po takiej nauczce nikt więcej nie podnosił głosu. Brzmiały raczej ciche wyrazy uznania.

– Chyba pęknę – nie ukrywał kamasznik.

– Przyznam się państwu, że musiałem popuścić paska – oznajmił, jak zawsze skromny, prezes banku.

Nic poza tym nie wybijało się ponad ogólny, wysoki poziom ukontentowania. I właśnie wtedy ksiądz zwalił się ciężko na stół, jakby nie miał w piersiach serca czułego na ludzką wytrzymałość, a pięć kilo stali nierdzewnej.

– O Boże! Boże – jęknął w biały obrus jak w ucho najczulszego powiernika. – Oto Polacy: paw i papuga narodów! Oni tu piją i nie myślą, że Boga może szlag trafić. Gorzały! – zakrzyknął nagle pełną piersią, a gdy mama odruchowo schwyciła za karafkę, machnął lekceważąco ręką – dusze w czyśćcu cierpiące. Słuchajcie, wierni – zawołał, rozrzucając ręce ruchem żołnierza trafionego kulą na kinowym ekranie – ja wam objawię. Ja was nauczę. Z duszpasterskiego obowiązku nie zostawię zbłąkanej owieczki Burzy w ciemnym lesie grzechu.

Przerwał i umocnił swą pozycję. Podobnie wspierał się o kant ambony i tak jak tam wysunął głowę do przodu – taran przebijający niewidzialne mury. Sodomy i Gomory.

– Cóż są te lansowane dziś „izmy” – ustawił przed sobą przeciwnika.
– To masoneria – osadził go w dogodnej dla siebie pozycji i przygotował się do zasypania gradem ciosów.

Słynął z argumentacji miażdżącej swą siłą.

– Masoneria rozsiana jest wśród nas jako ten kąkol wśród zbóż – ciągnął. – Komendę zaś nad nią ma Rada Starców. Cóż to jest owa Rada? Nikt tego nie zna, ale są to oczywiście Żydzi. To oni – ksiądz poderwał głos w wysokie rejestry – rozsyłają szatańskie polecenia na świat cały. To ich słuchają tak zwani ateiści. Wierni! Czy komunizm, socjalizm i inne izmy, czy to są przykazania kościelne?

Grzmiał i pryskał śliną jak Niagara, a ja, wychyliwszy po kryjomu z pięć kieliszków, zacząłem, coraz lżejszy, lecieć do tyłu, w przedwojenne czasy, kiedy to Żydzi stanowili ponad połowę ludności naszego miasteczka. Stara Siejwa przypłynęła ku mnie przez krwawą rzekę Majdanka. Zanurzałem się za nią coraz głębiej w czasie, aż osiągnęliśmy dno, jej przedwojenne mieszkanie, ciemną i wilgotną norę piwnicy w naszym domu. Jak ona mogła w tym mieszkać? Pewnie należała do Rady Starców i nade wszystko ceniła swoje incognito?

Obryzgał mnie kolejny przypływ piany na ustach księdza Odoryka. Ocknąłem się akurat, gdy ksiądz zaczął się podpierać faktami.

– … kiedy wielkiego komunistę Trockiego zabito – dowodził – to jego córka od razu dostała, z jakiegoś tajemniczego funduszu, olbrzymią posiadłość w Meksyku. A Marks czyż nie był Żydem? Czy pan o tym nie wie, panie Burza? Czy pan dziecko jesteś? – zapytał retorycznie i opadł z trzaskiem na krzesło.

Pan Burza kwaśniał nam w oczach jak gąbka zanurzona w occie.

„To tak – przemknęło mi przez głowę. – Historia powszechna w szkole to komedia. Żydzi od wieków rządzą jak chcą światem, a ja dostaję dwójkę za to, że nie słyszałem o klasowych uwarunkowaniach wybuchu Rewolucji Francuskiej.”

Spojrzałem na pana Burzę i przestraszyłem się. Nagle zgarbaciał i pobladł jak pobielony wapnem. Podniósł się i podreptał do mojego ojca,

– To nie na moje lata, panie kochanku – zwrócił się do niego z rozłożonymi rękami.

Odchodził osuszając spocone czoło wachlowaniem maciejówki. Przechodząc obok mnie szepnął rozzłoszczony: „Ciemnogród”. Chociaż miałem czwórkę z geografii, wyleciało mi z pamięci, gdzie leży to miasto. Ciekawość wiedzieć. Ale ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Cóż zresztą warte jest jej pokuszenie, gdy szy– kuje się właśnie bomba dnia, gwóźdź obiadu, wyrosła na stole waniliowa góra, wulkan tryskający lawą czekolady, czekoladek i migdałów. Prawdziwa eksplozja tej góry cmi się jednak W jej wnętrzu. Nikt, kto nie jadł tortu wyrobu mojego ojca, nie ma pojęcia o podskórnej, słodkiej wodzie nasączającej każdą tkankę tortowego biszkoptu. Ksiądz Odoryk wie jednak i docenia. Nakłonił nawet ojca do poprawki normalnej receptury tortu na rzecz właśnie „wody”. Wlać w tort dodatkowo z pół litra spirytusu z rumem – zarządził. Teraz wzrok mu rozbłysnął.

– Bliżej tort do mnie. Ja dziś będę dzielić! – krzyknął.

– I panować? – zapytałem.

Ksiądz zaklaskał puchowymi poduszkami dłoni.

Zgadłeś, baranku boży – zawołał i zamrugał do ojca. – Gdzie są nasze panie? – spytał ochoczo i zaczął sadzić na ich talerzykach porcje wielkości dyni.

Kobieto, puchu marny, ty jesteś jak zdrowie, wiem, ile jesteś warta, bo tęsknię ku tobie – ni stąd, ni zowąd zacytowała wieszcza ze swojej fenomenalnej pamięci pani Szymańska.

Spodeczek z tortem wymyka się. jej z rąk, a ksiądz, aby go złapać, musi w skłonie nagnieść czubki jej górzystych piersi.

Dziękuje księdzu – mówi pani Szymańska.

*

Święta Agnieszka Egipcjanka, żeby czynić miłość bliźniego, oddawała się nieraz bliźnim. Tak twierdzą nieumiarkowani w zdrożnych podejrzeniach. Ale nie jest zdrożną radosna sympatia braci i sióstr – ogłasza ksiądz nakładając mężczyznom porcje rozmiarów pchełek.

Co za smak? Panie poruszają najpierw wargami lekko jak motyle skrzydłami. Co za smak! Rozpędzają zawiasy szczęk do niepohamowanego biegu kół lokomotywy.

– Toż to sama słodycz – zachwyca się kamaszniczka.

A jednak mocna – dodaje pani Kulanowska.

Nie wytrzymam już dłużej – szepce pani Szymańska rozrywając najwyższy zatrzask sukienki.

Jej twarz zmienia się jak widoki za oknem ekspresu. Grad ciężkich myśli ustępuje słonecznemu uśmiechowi rozmazującemu się zaraz w mroku, jaki zamglił zmarszczki pod jej oczami. Ta zmienność kontrastuje z zachowaniem się panów. Kamasznik upił się i chrapie. Sędziwy prezes, pan Kulanowski, zwiesił nad nim smutną jak klepsydra twarz. Też się upił, jak zawsze, na smutno. Nic w świecie, nawet huczne ogłoszenie przedterminowej sesji Sądu Ostatecznego, nie zbudzi teraz kamasznika. Prezesowi twarz więdnie jak liść jesienny; centymetr po centymetrze coraz niżej opada na ciężki padół jego piersi.

– Kotuniu – szepcze nieśmiało do żony – ja już pójdę sobie… Dwa bilanse dla banku, sprawdzę zamek i zasuwki…

– Odprowadź prezesa, Ziutku – prosi ojca mama, troszcząc się już dziś o jutro, w którym ojciec załatwiać będzie w banku pożyczkę.

Ogród kobiet. Posadzone na krzesłach jak piwonie pałające, czerwone, spryskane rosą potu. -– Moje panie, moje panie – śmieje się ksiądz Odoryk. – A toście mężów na dudków

wystrychnęły.

– Ach, te gbury, te nasze prostaki – wali prosto z mostu kamaszniczka.

Te łapska to nie to, co księdza ręce białe – rzuciła się podskubywać tłuste gęsi jego dłoni pani Kulanowska.

Ksiądz wie wszystko. Przecież Bóg to widzi – wpadła w spazm pani Szymańska, a kiedy ochłonęła, utonęła w bystrych oczkach księdza i wydobywając się z ich głębi mogła tylko westchnąć: ,,Ratunku”.

Raptem, jakby drewno krzeseł zjeżyło się drzazgami, panie poderwały się i zaczęły piszczeć.

– Ci… i… cho… o… o – syknął zgorszony ksiądz Odoryk. – But mi się rozwiązał.

Złapał skuwkę sznurowadła w palce, ale nie wtykał jej w dziurki kamasza. Zwlekał ze sznurowaniem; może wzrok nie mógł trafić w odpowiednią dziurkę? Pobiegłem oczami za jego spojrzeniem i niespodziewanie zaplątałem się w damskich udach, bielejących w półmroku, pod stołem, jak konary brzóz wśród nocy.

A to ty tutaj – spostrzegł ksiądz. – Co on tu robi? – zapytał ostro mamę celując palcem w jej kolano.

Skaranie boskie z tym chłopakiem. Śpi jak lord, próżniaczy się w łóżku do południa – poskarżyła się matka.

Wszelki młodzieniec pozostający w łóżku godzinę po obudzeniu lub dłużej jest nieuchronnie znałogowanym – stwierdził kategorycznie ksiądz. – Takiemu znałogowanemu młodzieńcowi niejasne obrazy zaczynają, stawać przed oczami, żądze nieokreślone przechodzą w czyn.

Młodzieniec nabiera wyglądu staruszkowatego, następuje uwiąd mlecza. Już ja cię wezmę w karby w szkole, po wakacjach – zwrócił się bezpośrednio do mnie. – A teraz na powietrze.

Zażywać ruchu. Spacerów – rozkazał.

– Ruchu, spacerów – jak echo powtórzyła mama.

Drzwi zatrzasnęły jej czoło, na którym przerażenie nieomal wykaligrafowało wyrok: „Nie będziesz już więcej wałkonić się w łóżku, szczeniaku”!

– O nie mogę już… – czy to moja myśl była, czy jęk pani Szymańskiej?

Na powietrzu odetchnąłem głęboko po gorącej duszności bankietu. Słońce już zachodziło zwijając za sobą purpurowy dywan ostatnich promieni. Poprzez plac targowy, środkiem czerwonego dywanu, posuwał się cień długi jak słup telegraficzny. To Zakrzewski szedł urąbać nam drzewa na rozpałkę i zjeść za to kolację. Ominąłem rynek i poszedłem za miasto, za którym wiły się ścieżki zapomniane i nie zdeptane jak ugór. Ich przerywanej, nierównej linii nie wykreśliła prosta myśl urzędnika komunalnego z prezydium, lecz te myśli niewysłowione, które, gdy nieraz napadną na kogoś z mieszkańców miasteczka i gdy nie mogą znaleźć sobie upustu w rękoczynie, wódce, kartach, kościele lub na rybach, wtedy każą iść precz, byle dalej od ludzkich oczu, i krążyć, krążyć, aż zmęczone nogi odmówią posłuszeństwa. Człowieka ze ścieżki zamiejskiej łatwo poznać. Wzrok ma niby bezmyślny i mętny, ale gdy natknie się na wiewiórkę, gdy jakiś dziwny ptak się pokaże, gdy zachód słońca wyjątkowo się natęży, człowiek taki potrafi stanąć jak wryty i wpatruje się w te zjawiska jak w alchemiczny kamień kryjący w sobie rozwiązanie wszystkich zagadek. Te ścieżki to nasze klapy bezpieczeństwa. Dlatego właśnie jabłoń przy ścieżce, schylona nad trawą jak garbata babka, ma tak dokładnie wygładzony, duży jak talerz sęk przebijający korę pośrodku drzewa. Gdy serce nie chce chodzić posłusznie, jak dobry zegarek, gdy w głowie krzyczy, dobrze jest oprzeć się plecami o garbatą jabłoń i, prawie na niej leżąc, patrzeć w niebo. Po takim odpoczynku mięśnie się rozkurczają, stąpa się swobodniej. Z takim wsparciem człowiekowi lżej.

Już godzinę bezmyślnie spacerowałem po ścieżkach, zanim natknąłem się na zupełnie osamotnionego mojego koleżkę Romusia. Jak męczennik Sebastian stał z nogami splątanymi, przybity do jabłoni zatrutymi alkoholem strzałami. Z wyrazem bólu na twarzy recytował słowa naszego szlagieru „Starosta srał z mosta”. Twarz Romusia, a szczególnie jego nos, czerwieniła się jak zachodzące słońce. Ucieszyłem się tym podobieństwem. Słońce jest wspaniałe, ale jest w nim przecież coś z Romusia – pomyślałem sobie. Niektórzy mówią, że mieszkamy w dziurze zabitej dechami. Ale czy i w naszym miasteczku nie ma czegoś ze wspaniałego świata? Czy nie ma w nim czegoś z powiatu lub z województwa, a może nawet, strach pomyśleć, z całego kraju?