Michał Baliński o Kazimierzu

Był to jeden z najpiękniejszych wieczorów lata schylającego się ku jesieni, kiedym opuszczał Janowiec, udając się na przewóz do Wisły. Księżyc coraz mocniej posępnym blaskiem swojej tarczy rozjaśniał cienie nocne i posrebrzał nurty wspaniałej rzeki. Głęboka już cisz panowała nad górzestemi jej brzegami i małe tylko światełko błyskające zdala na tamtej stronie ostrzegało że jeszcze mięszkańcy karczmy Męczmierz, lub przybywający do niej podróżni czuwali, zapewne przy kieliszku, bez względu na bliską już północ. Tymczasem przewóz był na drugiej stronie Wisły, a stentorowy głos przewoźnika, któregom przez ostrożność wziął z sobą z Janowca, na próżno powtarzany rozlegał się po górach i wąwozach przeciwległych. Długo wszystkie wołania nic nie pomagały, ja tymczasem napawałem się rozkosznym widokiem tak wspaniałej nocy, aż na koniec po półgodzinnych hukaniach chrapliwy jakiś głos, i to w dali z drugiego brzegu w cieniach zupełnie zanurzonego zdawał się odzywać, a potem znowu ustawał jakby naigrywając się z naszych kłopotów. Już wreście i cierpliwości zaczęło brakować, już myślałem wracać do Janowca, gdy na stokroć powtarzane krzyki i pogróżki mojego woźnicy, odezwał się znowu ten sam głos: Cisej, cisej, bo gardło pęknie! Co to wam gore, albo co? – Prędko jednak po tej odpowiedzi przybił długo pożądany przewóz, a gdym zaczął wymawiać przewoźnikowi jego obojętność na nasze znużenie po całodziennej podróży: – O, mości panie, rzekł poczciwy starowina, łatwiejci pocekać jakę tam chwilkę nad brzegiem Wisły, jak pozwolić zeby te selmy wilki zagryzły powracające z pańskiego kobiety.” A gdy zadziwiony pytałem go co to znaczy? Zaczął mi opowiadać o srogiej klęsce, jaką zagnieżdżone w tych okolicach wilki tego lata zadały mięszkańcom. Dwadzieścia kilka osób, kobiet i dzieci rozszarpanych zostało, a nikt nie śmiał szczególniej wieczorami pojedyńczo wychodzić. Opowiadania te miałem za przesadzone, ale doszedłszy do karczmy, znalazłem liczną gromadę chłopów z żonami i córkami zbierających się tam umyślnie, ażeby razem do wsi za leśnemi wąwozami leżących, powracać. Zaledwo posłane na obławy oddziały wojska potrafią wyplenić te drapieżne zwierzęta w ich legowiskach. Długo jeszcze słuchałem z politowaniem tych smutnych powieści biednego ludu. Każdy należał do rozmowy, każdy coś miał do przydania: jedna tylko młoda kobieta siedząc na ustroniu w głębokiem milczeniu, zdawała się myślą i duszą nie należeć do tych, co ją otaczali. Częste tylko westchnienia podobne do żałośnego jęku, wyrywały się z głębi jej piersi, oczy jej były nieruchome , łza tylko czasami w nich zabłysła, a potem gorącemi kroplami spadła na blade i smutkiem zorane oblicze. Nie potrzeba było pytać co cierpiała. Była ona nieszczęśliwsza od innych. W powszechnej klęsce straciła podeszłą w wieku matkę, którą z pracy rąk swoich żywiła, a w kilka dni potem i straciła resztę co ją przywięzywało do życia, co miała najdroższego. Nielitościwe zwierze rozszarpało w je oczach prawie, pięcioletnią jej córkę. Skończył się wreszcie dramatyczny ten popas w Męczmierzu. Gromada wieśniaków zabrawszy kosy i sierpy, wyszła udając się krętą ścieżką wąwozu, a ja jechałem dobrze utorowaną drogą do Kazimierza, którą mi rozjaśniał księżyc, rozpraszając z jednej strony cienie od leśnych gór rzucane, a z drugiej łamiąc swe promienie w bystrych nurtach Wisły. Lecz zaledwo małe pół godziny ta nocna jazda trwała, kiedy osobliwszy widok uderzył moje oczy. Białe wielkie szkielety dziwotwornej postaci, na zakręcie drogi wysunęły się spośród gąszczu ciemnych zarośli okrywających góry nadwiślańskie. Konie moje leciały szybko, bo woźnica lękał się wilków. Zdawało mi się, że jak drugi Farys, mijam w pustyni zasypane wichrami kościotrupy. Szczęściem, że w istocie zamiast na pustyni, byłem naówczas w najromantyczniejszej okolicy: a szkielety owe były zwaliskami sławnych śpichlerzy, które Kazimierz Wielki z obu stron miasta przez siebie założonego powznosił. Gotyckiego kształtu gmachy, z białego piaskowcu pobudowane, sterczały ostremi szczyty odbijając się na tle dębowych i świerkowych konarów. Kiedyś przed laty, póki na zachodzie Europy nie rozwinięty jeszcze w zupełności nowy porządek towarzyski wstrzymywał postęp rolnictwa, Polska bogatemi plonami swoich niezmiernych łanów, karmiła zgłodniałe rycerstwo Niemiec i Anglii. Umiał z tak szczęśliwego położenia kraju swego korzystać Kazimierz, słusznie zwany Wielkim, i po odzyskaniu Halickiej Rusi do korony, rozszerzywszy państwo, założył miasto, któremu imię swe nadał. W niem prędko utworzył się port na Wiśle, z którego tysiące obciążonych przenicą statków wypływało co rok roznosząc skarby zbożorodnej ziemi w zamorskie krainy. Upadek feudalizmu, za nim podniesienie przemysłu rolniczego u postronnych, a nawzajem wojny i zamięszania w kraju, zniszczyły później dzieło wielkiego króla. Nie dosyć na tem, Wisła nie czując już więcej nad sobą hamulca żeglującej po niej łodzi, bystra i niesforna w bujaniu swem, rzuciła odwieczne łoże i część znaczną brzegów od strony, którą jechałem, opuściła lub piaskiem zaniosła. Opustoszały więc przedwcześnie piękne owe śpichrze, które się zrazu zjawiły przede mną. Gdy wkrótce wyjechawszy z manowców, ujrzałem się między murami tego starożytnego grodu, zdawało mi się, żem wrócił do wieku czternastego, do czasu owego Króla Chłopków. Gotyckie wystawy zgrzybiałych kamienic, które otaczały rynek, ponure gmachy wznoszące się po górach nad miastem, wzniecały dziwne jakieś uczucie w duszy. Blada jasność nocy ukrywała przed wzrokiem ruiny, zostawując wędrownikowi wiele jeszcze do oglądania w tym czarownym widoku. Ale znużony umysł i ciało potrzebowały spoczynku, po tak obfitym dniu w silne i nowe dla mnie wrażenia. Usnąłem pod ciemnem sklepieniem jakiejś starożytnej komnaty, ale drażniona całodziennem widokiem wyobraźnia, nie chciała się uspokoić we śnie.

Przez całą noc rozmaite marzenia nasuwały się tłumnie jedne po drugich: zdawało mi się naprzód, że widziałem dumny gród Kazimierza zaraz po jego wzniesieniu napełniony kupcami i flisami różnych narodów, zamek, mięszkanie potężnego monarchy, wspaniały obronną postawą otwierał bramy i podwoje swe dla rycerstwa i bogatych panów, wszystko oddychało życiem, jaśniało bogactwy. – Lecz wkrótce znikło przyjemne marzenie, a nowe fantastyczne widziadło zastąpiło dawniejsze. Zdawało mi się znowu, że widzę też same mury, też same warownie, ale pierwszych szczyty spalone, drugich baszty zgruchotane, przedstawiały upadek i zniszczenie. Na ulicach był ruch i wrzask, ale nie widziałem już owej przemyślnej ludności: bandy tylko obcego ze Skandynawii żołdactwa snuły się tłumami, powtarzając stokrotnie imię Karola XII, a wybladłe lica, wyglądających nieśmiale z domów swych mięszkańców, świadczyły, że głód i nędza zaległy miejsca, z których niegdyś rozwożono chleb i dostatki w odległe krainy! – Pod niebem cień Kaźimierza Wielkiego olbrzymiej postaci, zdawał się unosić nad ulubionym sobie grodem i potężną prawicą rozciągając purpurę królewską, osłaniał je, jakby chcąc bronić od pocisków nieubłaganego i wszystko niszczącego czasu. – Wtem ocknąłem się zmęczony przykrem widzeniem, a pierwsze promienie pałającego wschodu bijąc w okno mego pokoiku, odkryły oczom obraz rzeczywistości. Niecierpliwy poznania tego, co mi wczoraj cienie nocy jakby w tajemniczem oddaleniu ukazały, pobiegłem do miasta, – i w kilka chwil stałem w zachwyceniu przed dwoma domami na rynku, nad które mało coś osobliwszego w kraju znaleźć można. Niech kto sobie wystawi dwie odwieczne budowy jednopiętrowe z przejściem na dole pod arkadami, nad któremi wznoszą się tak prawie wysokie szczyty jak dół i piętro, w rozmaite wzory wyrabiane u góry. W tej kamienicy, która jest po lewej stronie, są trzy arkady na dole i trzy okna na pietrze, z nich dwa są zbliżone do siebie, a między drugiem i trzeciem znajduje się framuga równej z niemi wysokości, gdzie jest wyrobione z muru wyobrażenie biskupa z pastorałem, kolorowane, a pod spodem napis: S. Nicolaus. Po obu krawędziach kamienicy idą od dołu aż do szczytu, dwa pilastry, na jednym z nich jest podobneż wyobrażenie Sw. Jakóba z napisem: S. Jacobus major, na drugim znowu innego świętego.

Był ten dom niegdyś własnością bogatego mieszczanina Mikołaja Przybyły, a teraz mieści się w nim Urząd Municypalny. Druga kamienica obok stojąca, bardzo podobnego kształtu, prócz innych wzorów na szczycie, tem się szczególniej odróżnia, że od wierzchu dolnych arkad aż do gzemsu między oknami, stoi w całej postaci na ścianie wyrobiony z kamienia w kształcie jakby płaskorzeźby Sty Krzysztof z dziecięciem Jezus na barkach, a w ręku dźwigający drzewo z korzeniem wyrwane, pod stopami olbrzymiej postawy świętego, są wyrobione na murze ryby i raki. Niejeden czytelnik wie zapewne ciekawą legendę o tym sławnym świętym, który jest uprzywilejowanym patronem wielkiej liczby miast w Europie. Dawna stolica Litwy za swój herb go także przyswoiła, słowem S Krzysztof był jednym z najpopularniejszych świętych w średnich wiekach. (1 – Przed piętnastu wiekami olbrzym zwany Oferus, jeszcze poganin, chodził po świecie i nadzwyczajnych rzeczy siła swoją dokazywał, szukając służby u takiego pana, któryby go śmiałością i potęgą przewyższał. Szukał go długo – i nakoniec znalazł pewnego książęcia. Służąc jednak u niego dostrzegł nakoniec, że się pan boi diabłą, osadziwszy więc, że ten co się boi drugiego musi być od niego słabszym, postanowił szukać mocniejszego i przystał do szatana. Lecz gdy razu jednego szatan z całym swoim orszakiem oddalił się ze drżeniem od figury Chrystusa Pana, stojącej przy rozstajnych drogach, a spytany dlaczego tak zrobił, wyznał, że się lękał Chrystusa: Oferus wiedząc, że i nowy jego pan nie był najpotężniejszym, rzucił go i poszedł szukać Chrystusa. W tej nowej wędrówce spotkał raz pustelnika i pytał go, jak można służyć Chrystusowi? – Modlitwą i pracą, odpowiedział pustelnik. Oferus więc jął się pracy, bo modlić się nie umiał. Na pustyni płynął bystry strumień, a żaden pielgrzym nie mógł się przezeń przeprawić, lecz każdy tonął na środku. Pustelnik wtenczas poradził Oferusowi, jeśli chce zostać sługa Chrystusa, żeby dla miłości jego przenosił pielgrzymów na drugą stronę. Przystał na to chętnie ów olbrzym, i wyrwawszy ogromną sosnę z korzeniem, dniem i nocą przenosił podróżnych, opierając się na niej. Ale raz we śnie usłyszał głos dziecięcia wołającego nań po imieniu, żeby je przeniósł. Ocknąwszy się ujrzał dziecko, wziął je więc na barki i jął przenosić. Lecz na środku strumienia powstał wicher, piętrzyły się bałwany, i olbrzym pierwszy raz strachem zdjęty, poczuł ciężar na sobie. A wteczas zawołał na dziecię, mówiąc: że mu się zdaje tak być ciężkiem, jakby świat cały dźwigał na sobie. -<Nie tylko świat cały, lecz i Stwórcę jego dźwigasz teraz> – odpowiedziało dziecię. – <Ja jestem Chrystus, u którego ty służysz, i ja ciebie chrzczę W Imię Ojca, w Imię moje, i Ducha Świętego. Imię twe odtąd będzie Krzysztof, czyli piastun Chrystusa.> – Po czem ów olbrzym, już chrześcijanin imieniem Krzysztof, poszedł znowu w świat, lecz nie pana szukając, bo go miał w Jezusie Chrystusie, ale opowiadając słowo Boże we wszystkich krainach. Ukamienowali go za to poganie, a Krzysztof został Świętym, bo święte było jego powołanie. – Doszła do naszych czasów pieśń o tym świętym, której druk najrzadszy inkunabuł, sięga początków wieku XVI, i ma tytuł: Pyesn o Swiętym Krzysztoforze barzo piękna.

Pyesn o Swiętym Krzysztoforze barzo piękna

Osobliwszy ten dom z takim wizerunkiem na ścianie, należał niegdyś do jakiegoś pana z dworu Kazimierza. Herb lis, zachowany dotąd w murze, świadczy o tem, ale dziś razem ze wszystkiemi kamienicami w rynku, przeszedł na własność synów Izraela. I one niedawnemi czasy podobną miały cechę starożytności, bo wszystkie założyciela swego pamiętają, ale dla zgrzybiałości swej lub przywidzenia posiadaczów, w odnawianiu straciły wspaniałą swoją szatę.