Małgorzata Januszek
z domu Siemińska

W Kazimierzu spędziłam swoje pierwsze osiemnaście lat życia. W tamtym okresie nie wyobrażałam sobie możliwości istnienia poza moim ukochanym miasteczkiem.

Gdy po maturze zdanej w kazimierskim liceum wyjeżdżałam na studia do Warszawy (psychologia na Uniwersytecie Warszawskim), miałam wrażenie, że cały świat wali mi się na głowę. Wiedziałam jednak, że nie mam innego wyboru.

W czasie pięcioletnich studiów, każdą wolną chwilę, każdą wakacyjną czy świąteczną przerwę w nauce, spędzałam w swoim rodzinnym mieście. Zwoziłam ze sobą coraz większe rzesze nowo poznawanych koleżanek i kolegów. Nigdy też nie dałam się namówić znajomym na jakikolwiek wakacyjny wypad, bo szkoda mi było każdego dnia spędzanego poza Kazimierzem. Z czasem studia i życie w Warszawie wciągały mnie coraz bardziej, nigdy nie miałam jednak wątpliwości, że jestem i na zawsze pozostanę przede wszystkim Kazimierzanką.

Kazimierz jest uroczym miastem, ale potrafi być też okrutny. Poza swoim pięknem nie daje właściwie niczego więcej. Nie oferuje miejsc pracy, możliwości ułożenia sobie życia osobom, które po studiach chciałyby pracować w swoim zawodzie. Tak właśnie potraktował mnie – magistra psychologii – który po skończonych studiach i pełen zapału do pracy, musiał tej pracy szukać gdzie indziej.

Małe (przynajmniej wówczas) miasteczko Płońsk, przyjęło mnie jako psychologa z otwartymi ramionami, dając mi pracę i mieszkanie służbowe. W Płońsku spędziłam siedem lat, pracując w poradni psychologiczno – pedagogicznej, a ponadto także w: pogotowiu opiekuńczym, domu dziecka, szkole specjalnej, liceum ogólnokształcącym, a nawet w sądzie – jako biegły przy sprawach rozwodowych. To była prawdziwa szkoła życia!

Rok po studiach wyszłam za mąż, za Marka. Ślub odbył się oczywiście w Kazimierzu, w kościele farnym. Urodziłam pierwszą córkę – Kasię, którą też od najmłodszych lat poznawałam z moim rodzinnym miastem – w każdej wolnej chwili, a już obowiązkowo w każde wakacje – gnałam z nią do Kazimierza.

W 1980 roku otrzymaliśmy wreszcie długo oczekiwane mieszkanie spółdzielcze w rodzinnym mieście mojego męża, czyli w Warszawie. Wróciłam więc do stolicy, a tym samym zamieszkałam znowu nieco bliżej Kazimierza. Szczęśliwie udało mi się uzyskać przeniesienie służbowe do jednej z tamtejszych poradni, gdzie pracuję jako psycholog do dziś. Praca w warszawskiej poradni różniła się od tej, którą wykonywałam w Płońsku. W Warszawie psychologowie mieli większe specjalizacje – jedni zajmowali się dziećmi przedszkolnymi, inni szkolnymi, jeszcze inni doradztwem zawodowym. Ja do tej pory w Płońsku musiałam robić wszystko, przez co byłam chyba w lepszej sytuacji. Dzięki tym moim wszechstronnym doświadczeniom i umiejętnościom, odważyłam się – za namową koleżanek z pracy – wystartować w po raz pierwszy ogłoszonym konkursie na dyrektora poradni (wcześniej dyrektorzy wybierani byli z tzw. „klucza”). Stanęłam do tego konkursu wraz z ówczesną dyrektorką poradni i udało mi się wygrać. Tak więc zostałam dyrektorem poradni na warszawskim Ursynowie, i pełnię tą funkcję do dziś – czyli już osiemnaście lat.

Wracając jednak do życia osobistego, mając już „swoje” duże mieszkanie, mogliśmy pozwolić sobie na powiększenie rodziny. W sierpniu 1981 roku urodziłam drugą córkę – Hanię. Nawiasem mówiąc, było to jedyne lato w moim życiu, w którym nie byłam w Kazimierzu. Pamiętam, że chciałam wtedy jechać, ale moja mama, bojąc się, że nagle zacznę rodzić, kategorycznie zabroniła mi przyjazdu. Tego roku moja starsza, pięcioletnia wówczas córka Kasia, pojechała do mojego rodzinnego miasta ze swoją drugą babcią – mamą mojego męża. Nasłuchałam się potem jak to dziadzio Franio (Siemiński) szalał, nie wiedząc jaką to jeszcze „rozrywkę” zapewnić swojej ukochanej wnuczce. Próbował wsadzić Kasię na karuzelę łańcuchową, wykupywał jej przejażdżki konne, co chwila wymyślał jakieś nowe atrakcje. Obie babcie (Zosia – kazimierska i Marysia – warszawska) tego lata o mało nie umarły na zawały serc. Do tego wszystkiego wujek Andrzej (Siemiński) jak tylko mógł pomagał dziadkowi Frankowi w umilaniu Kasi lata. Efekt był taki, że moja teściowa, która całym sercem pokochała Kazimierz, nigdy więcej nie odważyła się pojechać tam beze mnie.

Chrzest mojej młodszej córki – Hani, odbył się również w kościele farnym w Kazimierzu. Może dlatego właśnie Hania kocha to miasteczko całą duszą i od dzieciństwa twierdzi, że jest kazimierzanką. Zresztą obie moje córki – tak jak ja kiedyś – nie chciały jeździć na wakacje nigdzie indziej. Najcudowniejsze wakacje były właśnie w Kazimierzu: zabawy, najpierw na placu zabaw tuż obok Małego Rynku i domu dziadków, później szalone gry w podchody, m.in. z Adasiem i Małgosią Matyko, bieganie po Górze Trzech Krzyży, baszcie, zamku, wąwozach … To moje córki, o dziwo, pokazały mi okolice Kazimierza, których ja – rodowita kazimierzanka – nie znałam. Przepiękne wąwozy przy ulicy Doły, gdzie coraz częściej wypuszczałyśmy się, na spacery, uciekając od tłumów wczasowiczów i turystów oblegających Duży i Mały Rynek.

Dopóki żyła moja mama, czyli do 2003 roku, sześć tygodni wakacji spędzałam z nią i moimi córkami na Małym Rynku. Już w zimie mamusia zaczynała prosić mojego męża: „Marek, pozwól Gosi spędzić lato ze mną – ja już długo nie pożyję …”. Mój mąż rozumiał sytuację i „pozwalał” chociaż sam nie lubił gwarnego rynku w Kazimierzu i uciekał stamtąd najszybciej jak się dało. Z roku na rok życie w lecie na Małym Rynku stawało się coraz trudniejsze. Możliwość wypoczęcia tam po roku spędzonym w gwarnej stolicy, zaczynało graniczyć z cudem. Moje córki, które w międzyczasie dorosły, oczywiście uwielbiały ten ruch, gwar, filmy w czasie festiwali filmowych … Mnie zaczynało to już męczyć.

Rok po śmierci mojej mamy, kiedy już poważnie zastanawiałam się nad sensem spędzania całego urlopu w zatłoczonym Kazimierzu, los sam podsunął cudowne rozwiązanie. Udało nam się kupić działkę i skromną chatkę przy ul. Doły, w jednym z cudownych wąwozów pokazanych mi wcześniej przez moje córki.

Tak więc dziś mogę nadal bywać w moim ukochanym rodzinnym miasteczku, mieć blisko Rynek, znajomych, kawiarnie, a jednocześnie przebywać na łonie natury, w ciszy, a wręcz głuszy. Spacerować po polach, pięknych wąwozach, budząc się, słysząc cudowny śpiew ptaków (a czasem stukot nieznanego pochodzenia łapek w nocy na dachu) i obserwując przez okno wiewiórki śmigające po moich drzewach. Kocham ten swój nowy domek i jego okolice – znowu, w każdej wolnej chwili pędzę do Kazimierza.

W moim życiu zaczął się nowy, kolejny rozdział. Jeżdżąc do Kazimierza – teraz już do siebie – zdałam sobie sprawę, że przez te wszystkie lata spędzone u mamy, kiedy się nią opiekowałam i poświęcałam jej właściwie cały wolny czas – straciłam kontakty ze wszystkimi znajomymi, kolegami i koleżankami ze szkolnej ławy. Aktualnie jestem na etapie nadrabiania zaległości, szukania towarzyszy mojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Okazało się, że wielu z nich niestety już nie żyje. Z kilkoma osobami jednak udało mi się nawiązać kontakt i mam nadzieję w pewnym sensie (choćby we wspólnych wspomnieniach) wrócić do starych, dobrych, kazimierskich czasów.