List do historyka sztuki
Waldemar Siemiński

Pojawienie się pani Laury we Władysławcu było wydarzeniem.

Ze swoim poziomem i sposobem bycia idealnie pasowała na dyrektorkę Miejskiego Domu Kultury. Nabyła na skraju miasta działkę, poszytą gęstą roślinnością Zielną Górkę i tu uwiła, w parę lat składając z miejscowego budulca, swoje nowe gniazdo.

Nie będąc chyba milionerką front domu zbudowała z miejscowego, ledwo ciosanego wapienia, górę zaś, jeszcze taniej, z drewna. Bardzo się to ludziom z Władysławca podobało.

Nasz EmDek to nie był żaden warszawski Pałac Kultury. Jeszcze po wojnie w jego budynku mieścił się parafialny przytułek dla bezdomnych starców i kalek. Prowadził go wówczas proboszcz kościoła Świętej Anny.

Stojący obok przytułku kościół świętej Anny, jak i jego proboszcz, zostali po wojnie zamknięci. Ksiądz jednak uciekł podobno do Ameryki. Kościół stał od lat opuszczony, wydzielając ze swoich porzuconych murów tajemnicę osieroconego tabernakulum, obrazu świętej z głównego ołtarza, wciąż patrzącej w próżnię bezludnej nawy, organów, na które spadło, kneblując je, ciężkie wieko zalutowane przez Urząd Bezpieczeństwa Publicznego.
Kościół, jak i przemianowany z przytułku obiekt kultury, stały znacznie poniżej ulicy Wojewódzkiej, w dołku. Oddawało to ich pozycję wśród ówczesnych spraw miasta.

A jednak pani Laura potrafiła, przynajmniej trochę, wydźwignąć i ożywić tą miejską zapaść. Głównie poprzez prosty, oszczędny teatr lalek lub marionetek dla dzieci, a także poprzez scenę dla dorosłych. Na scenie tej oglądało się rejenta, cześnika, Papkina czy Dulskich., których – i – owszem – spotykaliśmy wśród siebie i w sobie na codzień. W Domu Kultury zetknięcie z nimi nie wywoływało jednak tego szczękościsku, gdy obcowało się z nimi jako z sąsiadami, a zamieniało się w chichot, odryglowujący klapki wewnętrznych napięć.

Przed wojną pani Laura zdobyła, podobno, tytuł Miss Polonia. Ta miss żyła w niej nadal. Poruszała się w pani Laurze i z nią, ze zwracającą uwagę elegancją i dystynkcją. Oprócz tego pani Laura była kobietą dojrzałą. Patrząc na nią od razu wiedziało się, że przeżyła więcej niż nasze rówieśniczki, co dawało jej przewagę przejść trudnych do wypowiedzenia i zagadkowych. Takie tajemnice i zagadki są jak magnes, pachną jak przyprawy, jak wanilia, czy imbir, które przecież pobudzały żeglarzy do odkrycia Ameryki i Indii.

W swoim kantorku w EmDeku pani Laura wyróżniała mnie czasem filiżanką kawy, w zasadzie zabronionej niepełnoletnim. Zapraszała mnie też niekiedy do swego domu na Zielnej Górce. W podwyższonej temperaturze żartów, dowcipów i odparowywanych złośliwości poznałem tam jej córkę Martę, wpadającą do matki na wakacje z Warszawy, oraz siostrzenicę Dziunię.

Oprawione w mosiężne ramki fotografie męża w dużym pokoju na dole świadczyły, że pani Laura jeszcze żyła międzynarodowa sławą wirtuoza. Ten dziwak ją po prostu zostawił. Na górze, w sypialni, przez otwarte okno, zapachem akacji i lip otaczających domek, wonią okolicznych dziurawców i dziewanny wywiewana była jednak nostalgia parteru.

Nigdy nie dotknąłem, poza gestami powitań, pani Laury. Nie poczułem jej zapachu z takiego bliska, które łaskotało mnie nieraz po czaszce. Lubiłem patrzeć na jej opalone, gładkie ramiona i na wypukłości odsłaniane w letnich dekoltach.

Musiała mieć swój zapach sączący się z miejsca styku opalonej szyi z obojczykiem, z owoców które przegryzała jednym chrupnięciem zdrowych, białych zębów. Wyimaginowany nie był pewnie słabszy od zapachu świeżego chleba, który we Władysławcu ma taką moc, że rano wonią z piekarni budzi całe miasto.

W Domu Kultury regularnie czytałem prasę na lekcje Wopisiu, czyli wiedzy o Polsce i świecie współczesnym. Trybuna Ludu, Sztandar Robotniczy, , Wola Ludu mimo, że przemawiały jednym głosem były w dużym, nieurozmaiconym wyborze.

Zza papierowych parawanów organów Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej obserwowałem drzwi gabineciku dyrektorki. Coraz częściej ich próg przekraczał i znikał za nimi, wywołując nachalne podejrzenia, kierownik drugiej placówki kultury w mieście – kina.

Kierownik kina, Benon był jednym z nas, z tutejszych. Zajmował jednak pozycję szczególną. Tylko on w całym mieście jakimś specjalnym, wzbudzającym liczne domysły sposobem, zdobył władzę uchylania przed nami żelaznej kurtyny, zasłaniającej tak upragnione przez nas widoki Zachodu. Widoki, które miał w ręku i którymi władał Benon były wytłoczone i wdrukowane w celuloidową taśmę filmową. To on decydował, które obrazy będą puszczane w kinie, które należy sprowadzić i jak długo je puszczać. Benek pani Laurze mógł zapewne dać wiele. Jego orientacji i biegłości w miejskich i pozamiejskich układach mało kto mógł dorównać. Benek miał jednak zaledwie 160 cm wzrostu, sięgał pani Laurze najwyżej do piersi. Czy staranną pielęgnacją równo, krótko uciętej szczoteczki brody, mógł wyrównać tę różnicę poziomów?

Gdy Benek wchodził do kantorku pani Laury wybiegałem, kierowany przemożną siłą, z EmDeku, żeby z kamiennych schodów prowadzących na tyłach Domu Kultury do zamkniętego kościoła, zajrzeć przez okno do pokoiku pani Laury. Przy biurku, na które był widok, nie było jednak nikogo. Musieli znajdować się w drugiej, niewidocznej części kantorku, gdzie stała kanapa.

Kiedy dyrektorka DK zaczęła zapraszać na odczyty o dziejach Władysławca młodego historyka sztuki z uniwersytetu w mieście wojewódzkim, na sympatyków pani Laury spłynęła ulga. Zapanowało odprężenie. Magister historii sztuki rzeczywiście znał się na przeszłości miasteczka.

W pochlebny dla tubylców sposób nazywał Władysławiec brylantem polskich Wieków Złotych. Stopniowo wypierał z kantorka dyrektorki kierownika kina.

Początkowa ulga zaczęła jednak przechodzić w obawę. Odczyty pana Andrzeja nabierały bowiem niespotykanego natężenia. Kto mógł przypuszczać, że lokalna przeszłość była bogata do tego stopnia, żeby dostarczać materiałów do prelekcji naukowo-historycznych co tydzień lub co dwa tygodnie? Czy magister nie przesadzał? Owszem były tu kiedyś, podobno, browary. Ale czy wywołało to wyjątkowe, większe niż gdzie indziej, zamiłowanie miejscowych do piwa? Czy stąd nielegalne mini – browary i mini – gorzelnie po melinach i w piwniczkach naszego Władysławca?

Wątpliwych, irytujących konkluzji w odczytach pana Andrzeja było więcej. Zaczęto przypuszczać, że na nich się nie zakończy, że z tego coś musi wyniknąć.

I stało się. Któregoś wieczoru historyk sztuki przybył z dwoma walizami, przetargał je przez całe miasto, wypchnął jak ciężarowiec na Zielną Górkę i został u pani Laury. Byli z sobą dwa lata. Dwa lata, podczas których dyrektorka emDeku nosiła kapelusze niewidzianych dotąd w mieście rozmiarów. Stonowane suknie zastąpiła sukienkami w kolorowe kwiaty, a na prawie każdą okazję miała coraz inne skórzane torebki.

Zakradłem się na początku tego okresu pod Zielną Górkę. Bywałem tu teraz znacznie rzadziej. Ukryty w zaroślach, tkwiłem prawie cały wieczór naprzeciwko domku Laury. W oknach parteru było ciemno. Z okna na pięterku sączyło się miodowo-bursztynowe światło. Stara leszczyna, na której siedziałem, złamała się z trzaskiem i musiałem uciekać.

Pani Laura kwitła. Pan, panie Andrzeju, nie tracił czasu. Regularnie, w odcinkach, drukował Pan w wojewódzkim Sztandarze Robotniczo-Chłopskim wyniki swoich studiów nad Władysławcem.

Gdy pani Laura pierwszy raz poznała nas oficjalnie , oświadczył Pan, że zatrzymuje Pana u nas pełna zagadek historia Władysławca. Rzeczywiście miał Pan w rękach obiekt, który niejeden chciałby poznać jak najdokładniej.

I teraz, nagle, tylko po dwu latach, chce Pan wyjeżdżać?! To naprawdę zaskakujące, powiedziałbym nawet– nieodpowiedzialne.

Właśnie dlatego, mimo, że będzie Pan zdziwiony, piszę ten list do Pana.

Chyba nie wyjaśnił już Pan do końca postawionej w Sztandarze Robotniczo-Chłopskim tezy o roli kultury lokalnej w procesach długiego trwania większych, na przykład narodowych, struktur historycznych? Poza tym przecież Pan musi mieć doskonałe warunki, żeby uprawiać swój delikatny zawód. Tego nie ułatwi Panu żadna inna, nawet młodsza, prosta kobieta z naszego rolniczego regionu.

W domu na Górce nie ma głupiego przepychu, ale jest w nim dostatecznie dużo miejsca na pełne regały Pana dokumentów i na Pana liczne znaleziska. Jest w nim przestrzeń, którą może Pan zawładnąć nie gorzej niż wirtuoz. W mieszkankach młodszych kobiet tą przestrzeń prędko musiałby Pan dzielić ze sznurkami mokrych pieluch.

U pani Laury może się Pan skupić, a to wymaga atmosfery dyskretnej życzliwości, bez natarczywych, naglących alarmów okresu płodności biologicznej.

Chodzi o niby proste, drobne rzeczy, ale to z nich składa się każdy dzień powszedni. Pani Laura wie najlepiej kiedy podać herbatę, kiedy regulować światło lampy i kiedy je zgasić. Nie może Pan odejść dopóki nie zgruntuje Pan do dna historii Władysławca.

Słuchałem w radio wywiadu z Panem. Uderzyło mnie, że o guziku szwedzkiego rajtara z XVII wieku, wymytym przez deszczówkę z podziemnego jeziorka, którego istnienie podejrzewa Pan pod klasztornym wzgórzem, mówił Pan tak samo jak o utracie praw miejskich po powstaniu styczniowym, co było ciężką dla Władysławca zemstą cara. Dworował Pan sobie z naszego organisty, że naśladuje na organach kukułkę, zamiast grać jak Bach na jedynym, zasługującym na to, zachowanym w oryginalnej, barokowej szacie, instrumencie tego typu w Polsce.

Czy nie mieszają się Panu rozmiary i kaliber rzeczy? Pan chyba jednak myśli, że tutejsze, tubylcze losy to naszatkowana przez historię kapuściana sieczka. Pańskie „długie trwanie” smakuje trochę jak bigos. Zgromadził Pan ilość materiałów źródłowych, jakiej dotąd nie miał tutaj nikt, ale czy to prowadzi Pana do istoty sprawy? Ciągle chyba zamiast lokalnej duszy, duszy polskiego miasteczka, trzyma Pan w rękach odkrytą w starociach duszę od żelazka.

Pan – moim zdaniem – się boi, że może zabrnąć w ślepą uliczkę, że może Pan zejść na boczną, prowincjonalną ścieżkę. Pan, Panie magistrze, ma chyba kłopot z uogólnieniem, z syntezą. A uogólniać można na dwa sposoby. Albo przez sumowanie podobnych znaczących przypadków, albo na podstawie odosobnionego przypadku, ale przypadku skrajnego. Z takiego odosobnionego, skrajnego przypadku dowiadujemy się, że „można jeszcze i tak”, że w palecie ludzkich możliwości odkrywa się jeszcze jeden, nieoczekiwany wariant.

Władysławiec to właśnie taki nietypowy, ciekawy, zagrzebany w kurzu historii, wariant. Pan chyba intuicyjnie czuje, że w naszej historii coś się kryje, że to nie tylko lotne piaski, że tu jest jakiś punkt ciężkości. Po co, inaczej, Pan by się w niej grzebał?

Ale Panu się zdaje równocześnie, że jak się Pan przekopie przez stosy nieważnych śmieci, szpargałów, wtedy natrafi Pan na cud – uda się Panu odkryć coś olśniewającego, jakieś naprawdę europejskie znalezisko.

Pan kiedyś przecież mi mówił o szansach historyka sztuki. Albo odkryje jakiegoś zamalowanego El Greco, albo do końca życia będzie młodszym asystentem u jakiegoś zwyczajnego profesora. A jak mi się Pan zwierzył, że Pana szefa, profesora złapali na próbie wywozu dzieła sztuki za granicę, i że z tego powodu waszą katedrę mogą rozwiązać, wiedziałem od razu, że będzie Pan musiał przebić to jakąś sensacją, „wystrzałem”, by odbić się od dna, na które boi się Pan opaść.

To w pogoni za rewelacjami przetrząsa Pan odłamki starych kafli i gotyckich cegieł, strzaskane sztukaterie i nadpalone belki.

Panie magistrze! Przecież te belki to części wiązań dachu miejscowego domu. Może to dom zwykły, proporcjonalny, ale budowany i zamieszkały od wieków. Zamiast grzebać w ziemi niech Pan podniesie głowę i przyjrzy się rozmachowi i sile konstrukcji dachowych naszych kościołów i spichrzy. Nie są mniej przemyślane, ani nie są słabsze niż konstrukcja wieży Eiffla.

Diabełek zawodowej ambicji chyba już jednak Panem zawładnął. W świat, z Władysławca, chce Pan wypłynąć na spienionej fali jakiejś oszałamiającej tezy naukowej.

Podobno wystąpił Pan wśród konserwatorów zabytków twierdząc, że układ ulic naszego miasteczka to dzieło słynnego Santo Duccio, nadwornego architekta króla Stefana Mocnego. Podobno wśród zaskoczonych słuchaczy nikt Pana argumentów nie potrafił obalić.

Argumentował Pan, że każda ulica kończy się u nas typowym dla manieryzmu końca renesansu zakrzywieniem, łukiem lub – co najmniej – wystawionym na końcu ulicy, zamykającym jej perspektywę, budynkiem. Santo Duccio przez dwadzieścia lat kierował remontem królewskiego zamku blisko Władysławca, dlaczego nie mógłby więc – pytał Pan – zaprojektować układu zabudowy miasta?

Drogi Panie magistrze czy Pan wie, co widziałem na strychu fary, na murze koło okienka nad dzwonnicą? Wyryto w tynku „Jan Gil, murasz; 1899”. W farnej kaplicy stalle z czarnego dębu reperował po wojnie mój dziadek. Uzupełnił wyszczerbiony narożniki stalli i wrzeźbił tam brakującą główkę aniołka. To moja głowa. Z wnuków dziadek lubił mnie najbardziej, a przez pracowite i zapobiegliwe pszczoły. Po nieustannych pożarach, zarazach, zniszczeniach wojennych ludzi nie było tu stać na nowe, coraz lepsze budynki. Do starych fundamentów i murów dolepiali nadbudówki. Mieszkali na strychach i poddaszach prowadząc tam strome, łamane schody. W dachy wstawiali okna. Władysławiec proszę Pana, rozwijał się nie przez projektowanie lecz przez pączkowanie.

To Pan opowiedział podczas naszego ostatniego spotkania coś, czego nie zapomnę.

Przystanęliśmy pod murem otaczającym farę. Nad nami unosiła się białoróżowa piana kwitnących kasztanów. Pani Laura stała przytulona do Pana. Z roślinnej piany wynurzała się przepiękna wyspa kościoła.
– Mała Italia – zatoczył Pan ręką w stronę wyspy.
Zdziwiłem się.
– Te drzewa – wyjaśnił Pan – sadzili ludzie, którzy zbudowali kościół, rzemieślnicy wędrujący za chlebem aż tutaj znad włoskich, podalpejskich jezior como. Słynni, włoscy architekci budowali pałace królów i magnatów. Budowniczowie prowincjonalni ledwo umieli pisać, o czym świadczą ich, pożal się Boże, łacińskie inskrypcje na mieszczańskich kamienicach w rynku.
– To skąd o nich wiadomo – zapytałem.
– To się czuje – potoczył Pan znowu ręką. – To drzewa stamtąd. Kasztanowcem obsadzane są takie budowle na Węgrzech i na Słowacji.

To szlak comasców.

Ja wtedy nawet w NRD, nawet w czeskiej strefie nadgranicznej nie byłem. Po Pana słowach poczułem, jak ziemia, jak zjeżona taśma ruchomych schodów ruszyła mi pod nogami nabierając tempa pośpiesznego pociągu. Pociąg pędził, nie było żadnych granic.

Pan nie rozumie, że przez wyjazd z Władysławca ucieka Panu szansa, właśnie to czego Pan szuka – problem międzynarodowy, ba! uniwersalny!

Pan najlepiej mógłby zbadać dlaczego mała Italia z czasem zarosła badylem, zapadła się w błocie zaścianka. Dlaczego budynek na Krakowskiej, kiedyś, podobno, faktoria kupców angielskich, obrócił się w ruinę? Kamienice w rynku oprócz domowej, pokątnej łaciny przyozdabia gęsty, stłoczony splot ornamentów. Ich plątaninę nazwał Pan „horor vacui”. Sprawdziłem w słowniku. „Horor vacui” znaczy lęk pustej przestrzeni.

Pan i pańscy koledzy po fachu traktujecie to jako sprawę estetyki, jako objaw wątpliwej jakości smaku. Czy dostrzegacie pod tym również chęć pozostawienia po sobie, za wszelką cenę, śladu, próbę wysłania sygnału w przyszłość?

Nieokrzesani tubylcy wiedzieli, że młyny czasu mielą twardo, a jednak wsadzali w ich żarna swój ubrudzony, z nieobciętym paznokciem, palec.

Pan pewnie nie lubi takich spazmatycznych, o wątpliwej formie, odruchów. Woli Pan dzieła, dramaty w stylu klasycznej opery. Czy nie zastanawia Pana dlaczego te prowincjonalne jęki i westchnienia ucichały w jednym miejscu, ale odradzały się jednak w drugim, dlaczego te akty strzeliste i litanie wznoszono ku górze nawet w najbardziej zapadłych dziurach i zaściankach?

Pan Andrzej nie odpowiedział mi nigdy na list. Wyjechał z Władysławca pozostawiając panią Laurę, która nie związała się już więcej z nikim. O ile wiem nie został uznanym historykiem sztuki. Podobno ożenił się z jakąś młodszą kobietą i ma z nią dzieci.

Pani Laura mieszkała we Władysławowcu aż do końca. Jej córka, Marta, wyemigrowała. Siostrzenica pani Laury Dziunia wyszła za dziennikarza z Warszawy.

Domek na Zielnej Górce zamieszkuje obecnie pan Zdzicho, dekarz i „złota rączka”, w zimie utrzymujący się z zasiłku dla bezrobotnych. Płaci za lokatorstwo, jak mówi, opieką nad porzuconym domostwem. Jego znacznie od niego młodsza żona urodziła mu już chyba pięcioro dzieci.

Zielna Górka nie pachnie już tak jak dawniej. Pan Zdzisio starannie ją bowiem wykasza. Trawą i sianem karmi kozy i króliki, które stanowią ważną pozycję w jadłospisie jego rodziny.

Waldemar Siemiński