Lassy

Słynne owocowe sady kazimierskie są dziś literacką figurą.

Zamiast śliw i jabłonek w ogrodach stoją samochody turystów, przybyłych do Kazimierza, ażeby … (Tu skończmy. Możemy mniemać to i owo, ale widząc tłum przewalający się beznamiętnie przez rynek, umyka nam koncepcja, czego dokładnie przybysze tu u nas poszukują).

Lata, ba – wieki temu, otwierając oczy na prowincjonalną wtedy kazimierską nędzę, Tadeusz Pruszkowski wieszczył:

„Mam wrażenie, że [Kazimierz] stanie się miastem figurującym w Bedekerze jako miasto wytwarzające obrazy i śliwki, podobnie jak Bruksela – koronki, a Łódź towary łokciowe”. Proroctwo spełniło się tylko w połowie: o ile wytwórstwo obrazów kwitnie, to śliwki całkiem zwiędły. Gdzie by miały zresztą rosnąć? Każdą dziurę i opłotek zmieniono w „galerię sztuki”, wszystkie prawie sady – w parkingi.

To, co jakimś cudem przetrwało, miejmy za skarb i dziedzictwo. Żywy skansen tradycji i wspomnień, cenny, bo nie zniweczony, a już unikalny…

Lassy 2012. fot. Ewa Siemińska

Pani Hania:

„Kiedyś w Kazimierzu wiele, wiele osób suszyło i wędziło owoce w lassach. Zajmowała się tym na przykład moja teściowa.

W ogródku za domem wykopany był dół, do dołu wprowadzony był kanał połączony z paleniskiem. Z kanału do dołu wpadał dym. I na tym to polegało: chodziło o ten dym, nie o ogień.

Dym leciał górę, na ramę zbitą z desek, której dno zrobione było z leszczynowych prętów ułożonych blisko jeden koło drugiego, na tyle gęsto, żeby między patykami nie przelatywały kurczące się w dymie owoce. Ważne było drewno: do palenia nadawało się tylko drzewo liściaste, najlepiej owocowe.

Na ramy wysypywało się śliwki i odtąd trzeba było tego majdanu doglądać dzień i noc: pilnować dymu, pilnować ognia, żeby nie zgasł, przegarniać owoce, bo niektóre wysychały szybciej, inne wolniej. Nie wolno było dopuścić do tego, żeby się spaliły te, co były niżej. Trzeba też było pilnować, żeby kanałem nie poszedł ogień, bo by się wtedy zapaliła rama. Lassy musiały być dobrze po bokach obsypane ziemią, żeby nie uciekał z nich dym.

Gotowe śliwki przechowywało się w koszykach, żeby miały przewiew i nie spleśniały. Śliweczki musiały być błyszczące!

Największy popyt był na nie przed Bożym Narodzeniem, bo z suszu robiło się tradycyjny wigilijny kompot. Moja teściowa zresztą suszyła nie tylko śliwki, ale też i jabłka, i gruszki, i morele.

Jednego roku (miałam wtedy kawałek pola, na którym rosło parę śliwek) chciałam i ja spróbować. Wykopałam sobie przed domem dół, rozpaliłam ogień, pożyczyłam ramę, wysypałam śliwki. Zdawało się, że wszystko robię tak jak trzeba, tak jak widziałam u teściowej. Ale jakoś wyszło inaczej, że mi się to wszystko zapaliło. Dobrze, że nie spaliłam domu. I dobrze, że mąż się nie połapał, ale potem nigdy się już do suszenia śliwek nie brałam”.

* Na zdjęciach tegoroczne lassy Państwa Bucholców. Pani Danucie Bucholc serdecznie dziękujemy za życzliwość.