Komunia Święta
Pani Ania: Nie mogę pokazać swojego zdjęcia od komunii, bo wyglądałam jak sierota, włosy zaczesane do tyłu, łyse czoło, opalona, przez co wydaję się jeszcze chudsza niż byłam. Aż żal popatrzeć. Ale mogę opowiedzieć.
Nasza mama była krawcową, więc uszyła mi i mojej siostrze sukienki. Inni kupowali w sklepach albo też sobie szyli u krawcowych, bo u nich było taniej. Miałam nowe buciki, a wianuszek robiłyśmy razem z siostrą, ze świeżych białych kwiatków, nie pamiętam jakich i ze szparagusa. Nie było u nas żadnych gości na komunię, żadnych chrzestnych, żadnego przyjęcia. Rano poszłam z rodzicami i rodzeństwem do kościoła, odprawiona została uroczysta msza komunijna, potem same dzieci szły na plebanię na poczęstunek, który fundował nam ksiądz. Kakałko i bułeczki z masłem. Fotograf robił nam zdjęcia grupowe i w pojedynkę, z kim kto tam chciał i szło się do domu. W domu, choć była niedziela, zdjęłam swoje nowe buciki, sukienkę i razem z innymi komunijnymi dziećmi poszłam paść krowy. Normalnie, jak co dzień. Zostawiłam sobie tylko wianek na głowie, żeby się bardziej tej naszej krowie podobać. Nie dostałam prezentów, nikt wtedy nie dostawał. Cóż z tego? Było skromnie, ale pięknie. Wspomnienie pozostało na całe życie i to wspomnienie komunii, a nie nowego komputera…
P.P.: A ja najlepiej pamiętam przygotowania do komunii. Spotykaliśmy się codziennie na religii w salce za kościołem.
Któregoś dnia przed lekcjami zawołał mnie mój kolega Krzysio Ch., który mieszkał w wiosce parę kilometrów za Kazimierzem. Robiliśmy ze sobą jakieś interesy i tego dnia mieliśmy się związać zaliczką w postaci dwóch królików. Krzysio przyniósł mi te króle do szkoły, włożyłem je do teczki i przesiedziałem z nimi wszystkie lekcje. Potem jeszcze miała być tylko religia i do domu. Ale trzeba trafu, coś tam w tej salce robili, więc ksiądz nas zaprowadził na plebanię do swojego mieszkania. Siedzimy śmirno, bo tam podłogi lśniące, dywany jak u maharadży, boimy się ruszyć, żeby nie nabrudzić. Czekam, żeby się ta religia skończyła, patrzę, a w kącie coś się szamocze, patrzę dalej – jeden bobek, następny, następny – króliki mi uciekły i zaczęły na te perskie dywany fajdać! Ksiądz jak to zobaczył, to się zerwał, wściekły aż biały jak papier, złapał te króle za chabety i fru – za okno. Darł się:
– Czyje to?!!!! Kto tu sobie ze mnie takie żarty urządza?!
Przyznałem się, bo żal mi było króli, że pouciekają, to żeby nie przedłużać, mówię, że moje.
– Oż ty taki nie taki, hodowco jeden – sypnął mi wiązankę, ale nie słuchałem, bo poleciałem szukać królików. Skakały w trawie, wyleciałem już w ostatniej chwili, bo się kierowały prosto na Krzyżową Górę, a tam, kto by je znalazł na Krzyżówce? Połapałem, schowałem w teczkę i wróciłem do domu. Dobrze, że mnie po takim czymś w ogóle dopuścili do sakramentu!