Kazimierz Napiórkowski
Werando-balkon Pawła Skrzeczkowskiego unosi się nad kazimierskim rynkiem. Ponad letnimi parasolami kawiarni steruje w stronę ufryzowanych attykami czubków renesansowych kamienic
i Wisły zaprawionej malinowym sokiem zachodzącego słońca.
Tutaj spotykasz też ludzi, z którymi mógłbyś nie widzieć się przez całe życie.
Jacka Napiórkowskiego tak właśnie spotkałem.
Przedstawiono mi go: poeta.
Poetów poznałem dużo. Nie są dla mnie egzotycznym plemieniem z dżungli słów i gramatyki.
Jacek się wśród nich jednak wyróżnia. Trzeba mieć w sobie coś mocnego, by łączyć zwykłość z niezwykłym, życie z kapryśną poezją z powszednim pożyciem rodzinnym i z pracą dyrektora banku. Z poetami wiele lat byłem za pan brat. Byli moimi sąsiadami, spotykałem ich codziennie w redakcjach pism literackich i literackich kawiarniach. Podczas nocnych dysput piliśmy razem wysokoprocentowe ambrozje powodujące na drugi dzień wyjątkowo dokuczliwe kace.
Jacek od tego nie stroni, ale nie stoczył się w permanentną bachanalię. Podejrzewam, że bardzo pomaga mu w tym obecność u jego boku żony. Nie; Kasia nie gra przy nim roli cerbera. Tak jak Jacek lubi siedzieć i dyskutować w podochoconym towarzystwie, ale jej nieudawana kobiecość szlifuje i wygładza brutalne i ostre oceny przerzucane przez mężczyzn nad zastawionym stołem.
W ten sposób Napiórkowscy ładnie się równoważą przeciwieństwem. Wysocy jak koszykarze, obydwoje, wspólnie wrzucają jednak do tego samego koszyka produkty energetyzujące ich domowe, rzeszowskie ognisko, pozwalające rosnąć synom, utrzymywać kota, który był Czwartkiem i psa, uprawiać wspólne podróże w tym stałe wypady do Kazimierza, kochać Amerykę, w której poznali się i ukończyli studia. Podglądam ich fizyczność i ich odruchy, bo aż za dużo widziałem u poetów rozchwianych par, rozpadu związków i dramatów.
Jacka spotykam najwyżej dwa, trzy razy w roku. Jest wśród bardzo niewielu osób do których zdarza mi się napisać list. Potrafi to odwzajemnić. Co piąte, szóste nasze spotkanie daje mi swoją najświeższą książkę. Przeważnie wiersze, ale raz zdarzyła się także proza.
Kiedy przegryzłem się przez pierwszy otrzymany od niego tom wiedziałem na pewno. To poeta prawdziwy. Pracuje w poezji metodą najwyższego ryzyka. Podpalając słowa zderza je ze sobą, co wywołuje detonację. Ryszard Kapuściński napisał na ten temat o Jacku, że wyróżnia się „niezwykłą, zdumiewającą metaforyką”. Ktoś mógłby to wziąć po prostu za jedną z metod tworzenia zwaną surrealizmem. Wystarczy jednak Jacka wers wziąć do ręki i chwile potrzymać.
To nie jest opalizujące szkiełko rozszczepiające światło słów w migotliwą kalejdoskopowość.
Jego wersy są gorące. Parzą. Jacek poprzez każdy wers chce dotrzeć do środka przeżywanych rzeczy i chwil, a one – tak jądro Ziemi – są wrzące.
Poety nie da się opowiedzieć. Zwłaszcza gdy prowokuje słowami. Kiedy Jacek tytułuje swój tom „Głupota krajobrazu” to nie znaczy, że pejzaż jest głupi. Jest tak fascynujący, że aż ogłupia. Pod tym tytułem w poemacie „Wisła” Jacek wędruje po dnie rzeki, odkrywa jej wiekowy, najgłębszy osad, archetypiczność bardziej przkonywującą niż Kraszewskiego słowiańska pradziejowość ze „Starej baśni”.
Kiedy na spotkaniach czytelnicy pytają Napiórkowskiego o zawód krótka odpowiedź: menadżer – finansista szokuje (nie wiedzą, że Eliot, poeta – noblista, był urzędnikiem bankowym?) Kiedy pytają co jest dla niego najważniejsze jeszcze krótsza odpowiedź: „Bóg” wywołuje zdumioną ciszę.
A przecież kiedy przeczyta się jego wiersz „Pijaństwo Barabasza” wie się, jak bardzo dręczy go to, że można spokojnie, normalnie żyć po tak okrutnym ukrzyżowaniu Chrystusa. Gdy wyjdziesz z jego „Gardła powietrza” wiesz już, że wiara Jacka nie jest łatwowierna. Razem z tylu innymi współczesnymi boi się czy Bóg, aby czasem nie umarł lub nie zasnął, skoro nie daje znaków wtedy, gdy tego oczekujemy.
O Jacka się troskam i trochę boję. Starszy od niego o więcej niż 20 lat wiem już, że artyści mają swoje specyficzne cykle życia twórczego. Prozaicy dają z siebie najwięcej pod koniec, poeci– w młodości.
Sylwetka Jacka nabiera męskiej słuszności, hippisowski obłok włosów zastępuje krótko cięte dzieło fryzjera, odsłaniające gładki poler czoła. Intensywnie staram się domyślać czy w tej głowie, za jej spokojnymi, skupionymi na rozmówcy oczami nadal wiruje olbrzymia galaktyka wyobraźni. Jak długo jeszcze wytrzyma?
Niektórzy poeci rodzą się klasykami. Ci, jak np. Karasek, drążą i szlifują zastaną kulturę, której ogłaszają się samozwańczo dziećmi. Napiórkowscy próbują wysadzać głazy i skamienieliny w jej kamieniołomie. Czy w trakcie tego można się spokojnie postarzeć? Czy tą ścieżką można dojść do klasyczności?
Chciałbym dożyć odpowiedzi na te pytania. Zobaczyć te odpowiedzi najlepiej na werando-balkonie Pawła Skrzeczkowskiego, a może w gościnnym domu państwa Samonków – rodziców Kasi Napiórkowskiej i teściów Jacka w Kazimierzu na Szkolnej? Wiek emerytalny zastał państwa Samonków w Lublinie. Zauważyli tam, że odwiedzające ich córki wpadając do lubelskiego domu są krótko, tłumacząc, że muszą koniecznie wpaść jeszcze do „Kazika”. Panu Samonkowi , doktorowi ekonomii i jego żonie nie trzeba było wiele czasu do namysłu. Sprzedali lubelską siedzibę zamieniając ją na dom w „Kaziku”. Mają tam swoje dzieci i wnuki o wiele częściej i na dłużej. Może to więc i im zawdzięcza Kazimierz Napiórkowskiego?
Waldemar Siemiński