Kazimierz malarski
Konrad Winkler

Często się o tem pisze i mówi, że wyniosły w swej niewiarygodnej wprost urodzie Kazimierz – to bogata oaza rozigranych kolorów wśród skromnej szarzyzny mazowieckich piasków – stanowi wyłączną dziedzinę naszej cyganerji artystycznej. Lecz ta przedziwna mieścina, zrodzona przed wiekami z wyobraźni chytrego kupca zbożowego i wędrownego artysty, tego komiwojażera zachodniej kultury, nadaje się również znakomicie na uzdrowisko dla ludzi praktycznych, zrównoważonych i na sztukę odpornych. Nikomu przecież nie przeszkadza osławiona kazimierzowska „malarja”, która łazikuje sobie w cudacznych strojach po uliczkach „miasta”, chronicznie lub przygodnie gwałci sztukę i naturę.


W zaczarowanem kole kilkunastu kilometrów kwadratowych płodnej, ciemnougrowei glinki – stworzył Bóg pejzaż godny najpiękniejszych zakątków południowej Francji – pejzaż rozsłoneczniony a przytem nieco mglisty, gdzie w opalizujących oparach wiślanych migocą złotem szczyty wieżyc wyniosłych kościołów. Miasto trzech wzgórz. Każde z nich dźwiga inny cud architektury. W rynku i na Senatorskiej nowe pokusy. Rozsiadły się tam nieco przysadziście trzy przepiękne kamienice zabytkowe jedyne w tym rodzaju pomniki renesansowego piękna w Polsce, na wybrzeżu zaś Gdańskiem i przy Krakowskiej drodze – gotyckie spichrze, główna dziś troska ojców miasta i konserwatora.

Kazimierz miasto – pomnik, gdzie niema kamienia w murze, któryby nie zabrzmiał wspomnieniem przeszłości, gdzie każda grudka ziemi mogłaby wam opowiedzieć długie i zawiłe historje o dzwonach bijących tryumfalnie na przybycie dobrego króla-budowniczego i o dzwonach bijących na trwogę wśród wrzasku wyrzynanego przez najeźdźcę miasta – Kazimierz, jedna z najpiękniejszych i najważniejszych relikwij naszej zachodnio – europeiskiej kultury – jest obecnie szkołą dla pejzażystów, jako compendium przeróżnego rodzaju skojarzeń formalnych i barwnych. Wszystkie orjentacje plastyczne znajdują tu pożywkę i materiał, który mogą włączyć w krąg własnych doświadczeń a który może przyśpieszyć święto znalezienia siebie. Ta osobliwa, rzadko gdzieindziej odczuwana atmosfera kazimierzowskiego krajobrazu, stanowi niejako bazę doświadczalną dla studjujących artystów, którzy zawsze bywają wrażliwi na gatunek pozującego modela. Impresjonista znajdzie tu przedewszystkiem światło, moc światła o złotawych refleksach – światła, które nam przypomina utracone może kiedyś raje Południa. Znajdzie tu orgjastyczne rozfalowanie barw żywych i nasyconych, obywających się w pewnych warunkach oświetlenia prawie bez półtonów i ćwierćtonów.

Skoro zaś pierzaste chmury zasłonią na chwilę firmament, barwy te, jakgdyby przesłonięte przejrzystym woalem, nabierają zwiewnej, lirycznej lekkości, dematerjalizując się niejako. Wówczas to okaże się, że zabarwienie zimnej, szarobiałej ściany farnego kościoła, przesunie się w cieplejszą tonację bladoróżawego z cieniami chłodnej, stłumionej zieleni, a ceglastopomarańczowe dachy zneutralizuje szarość tępawa i obojętna, podkreślająca murszejącą patynę wieków. Istnieją rownież nierzadkie momenty, kiedy impresjonistyczne piękno kazimierzowskiego krajobrazu przywodzi na myśl paryskie mosty nad Sekwaną, gdzie wczesnym rankiem wszystko mieni się i wibruje w wilgotnem, niebieskawem świetle Ile de France. Nad spokojnemi strugami Wisły światło, załamując się w oparach wiszących nad wodami, łączy się z barwą w przesubtelne harmonje srebrzysto – niebieskie, akcentowane bladozłotawym refleksem piaszczystych wysp i wybrzeży. Ta najdelikatniejsza gra opalu i złota, któremi drgają atomy powietrza w nadbrzeżnej poświacie, aż się prosi o paletę Moneta lub Sisleya, których wibrująca kolorystyka odkryła przed nami nowe harmonje substancji świetlnej – równie niematerjalne jak muzyka. Zaprzysięgłych zwolenników formy ,,integralnej” w malarstwie uderzy w tem dziwnem miasteczku bogactwo nieprawdopodobnych wprost kształtów architektonicznych, gdzie niesamowite łamańce swojskiego, drewnianego budownictwa, jako niby harmonijne dopełnienie zabytków z XIV do XVII w. – przenoszą nas na chwilę w fantastyczny świat dziecięcej groteski. Zabawne uliczki, wiodące korowody rozhuśtanych, podskakujących domków, opatrzonych tajemniczemi murkami i przybudówkami, wśród których często prześwieca niespodzianie jakiś czcigodny fragment zabytkowej architektury w szczątkowej postaci – a dachy? Niewątpliwie, w krzywiznach i załamaniach kazimierzowskich dachów – objawia się osobliwy duch miejscowej egzotyki. Pozatem fantastyka domorosłego cieśli miejscowego, usiłującego zasymilować niejako w drewnianym budynku renesansowe profile siodlastych dachów zabytkowych kamienic, daje nam wiele do myślenia. Obok wzruszającego pokłonu w stronę tradycji, ujawnia się w niej niewątpliwie morfologiczna potrzeba szukania wewnętrznej jedności wszelkiego istnienia – pęd do ujednolicenia formalnej istoty świata.

Kazimierz podobno odkryli artyści. Oni również pierwsi zaalarmowali opinję publiczną o ginących w zaniedbaniu pomnikach jego prastarej kultury. Walą się pozbawione oparcia masywy kamienne; wichry i deszcze dobierają się do wnętrz sklepionych izb i komór; pękają od mrozu nieogrzewane ściany; rozluźniają się wiązadła podziurawionych jak sito dachów. Idą w gruz sędziwe spichrze prawie na oczach biadających nad nimi artystów. I z rzetelną zazdrością wspomina się romańskie i wczesnogotyckie rarytasy zabytkowej architektury na ciemnozielonych dywanach strzyżonych trawników starego Albjonu, konserwowane z taką pieczołowitością i otaczane tak czułą opieką. Tam, gdzie każde zarysowanie się zabytkowego muru budzi niepokój i troskę całego miasta, jego okolicy, ba – kraju całego; tam, gdzie każdą zwietrzałą cegłę zastępuje się natychmiast nową, odpowiednio spreparowaną; tam, gdzie zagłada starej, zabytkowej budowli, byłaby poprostu „narodowem nieszczęściem”. Ale u nas niema, niestety, środków na konserwację nawet tych nielicznych objektów zabytkowej architektury, które się dotychczas w niewytłumaczony sposób zachowały.

Kazimierz odkryli podobno nasi pejzażyści. Obok młodych adeptów sztuki, stawiających pierwsze a dość chwiejne kroki w kazimierzowskim „plenerze”, obok dyletantów i nudzących się pań, które się na malarstwo po prostu „uwzięły”- gości Kazimierz od wielu lat także i poważniejszych artystów. Tutaj pracował przez jakiś czas Aleksander Gierymski, tu parali się impresjonizmem Podkowiński i Pankiewicz, tu również wodził swoją szkołę plenerową niezapomniany Ślewiński. Dzisiaj rozbił tu namioty Tadeusz Pruszkowski ze swymi uczniami.

Samotny turysta, wspinając się w Kazimierzu na Górę Trzykrzyską, skąd ściele się u stóp widok na miasteczko godny rajskich objawień – mamrocze sobie pod nosem: „Jakaż szkoda, że nie jestem malarzem”…
Konrad Winkler
PS. Uzupełnienie redakcyjne wkazimierzudolnym.pl



